Psychologicznie i pod względem logistycznym Waszyngton znalazł się już w takim punkcie, że rezygnacja z interwencji oznaczałaby dotkliwą, prestiżową porażkę prezydenta Busha. Jego administracja tak nakręciła propagandową spiralę o potrzebie i nieuchronności wojny z Saddamem, że trudno byłoby wytłumaczyć Amerykanom, dlaczego armaty nie zagrzmiały. Szybko też podniosłyby się głosy z pytaniami o sens gigantycznej mobilizacji amerykańskiej machiny militarnej, która pociąga za sobą równie gigantyczne koszty. Dodajmy - w sytuacji, kiedy gospodarka USA kuleje i nie widać oznak na szybką i radykalną poprawę.
To najczulszy punkt prezydenta Busha. Celuje on w drugą prezydenturę, a tą może mu zapewnić tylko dobre samopoczucie Amerykanów. Są oni bezlitośni dla tych przywódców, za rządów których wiodło im się źle. Dlatego Bush widzi swoją szansę w wojnie. Zwycięska kampania na Bliskim Wschodzie - bo inny wynik jest niemożliwy - napełniłaby amerykańskie społeczeństwo euforią, przez kolejnych kilkanaście miesięcy ludzie zapomnieliby o ekonomicznych kłopotach. Akurat tyle, ile potrzeba, by przyszło ożywienie gospodarcze. Tak zakłada Bush i ma ku temu podstawy. Ożywienie może już wywołać koniec wojny z Irakiem. Nikt nie kwestionuje, że po usunięciu Saddama Husajna przez Amerykanów radykalnie spadną ceny ropy. A ta, jak wiadomo od dawna, oliwi gospodarkę za Atlantykiem.
Dlatego jest raczej pewne, że USA uderzą na Irak, nawet wbrew protestom europejskich sojuszników. Waszyngton publicznie je lekceważy, ironizując, że jak przyjdzie co do czego, to Paryż i Berlin udzielą Ameryce poparcia. I tak będzie. Francuzi i Niemcy nie mogą dopuścić, by Anglikom i Amerykanom przypadł w całości tort, jakim są roponośne irackie pola.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?