Dziennik covidowy. Dziesięć dni z życia zakażonej koronawirusem

Anita Czupryn
Anita Czupryn
Anita Czupryn w kolejce przed punktem pobrań wymazów; SPZOZ, ul. Grzybowska 34 w Warszawie w dniu 16 października 2020
Anita Czupryn w kolejce przed punktem pobrań wymazów; SPZOZ, ul. Grzybowska 34 w Warszawie w dniu 16 października 2020
Jedna podróż autobusem miejskim, parę przystanków. Jedna pasażerka bez maseczki. 10 dni z COVID-em – o swoim chorowaniu na koronawirusa pisze nasza dziennikarka, Anita Czupryn.

Od marca nie jeżdżę komunikacją, ale to miała być krótka podróż autobusem miejskim nr 190. Ledwo kilka przystanków. Na dodatek autobus, który podjechał na przystanek, był niemal pusty. Uzbrojona w maseczkę („Tylko niczego w środku nie dotykaj, Anita!”), usiadłam na wolnym siedzeniu przy drzwiach. Na następnym przystanku wsiadła młoda dziewczyna. Długie włosy, krótka kurtka, gołe nerki, brak maseczki. I od razu przysiadła się do mnie.

Nie mam już siły zwracać uwagi ludziom, żeby nakładali maseczki, więc zwykle tego nie robię, a mogłabym przecież. Na przykład w mojej osiedlowej „żabce” rzadko uświadczysz kogoś z przykrytą buzią. Nawet ekspedientki – miłe Ukrainki – machnęły ręką na tych antycovidowców, antyszczepionkowców i płaskoziemców. Po prostu są ludzie, którym pewnych rzeczy nie wytłumaczysz.

Ale tego dnia, w autobusie nr 190 coś mnie poniosło.
- Proszę nie siadać obok mnie. Proszę zachować dystans. I proszę włożyć maseczkę! – zawołałam do młodej bździągwy, która wpakowała się na siedzenie obok.

Odwróciła się w moją stronę (wielokrotnie później przypominałam sobie jej regularną twarz, wykrzywiona złością i słowa, które rzuciła, wszystko w niemal filmowej scenie, w zwolnionym tempie).
- No już dobrze! Dobrze! Już się tak nie bój! – zawołała, a razem ze słowami z jej ust wyleciała fontanna mikroskopijnych cząsteczek śliny, które osiadły na mojej twarzy.
Nie wiem na pewno, czy to było wtedy. Czy to był ten moment.

Sześć dni później straciłam węch.

Wtorek, 13 października

- Nic nie czuję – uświadomiłam sobie od razu po obudzeniu. Poderwałam się z łóżka, pomaszerowałam do łazienki i otworzyłam butelkę perfum. A jednak! Delikatna, choć rozmyta smużka zapachu Lacoste dotarła do mojego nosa. - Szału nie ma, ale jeszcze coś czuję – ucieszyłam się.

To pewnie przez ten katar! Już kiedyś tak miałam, że silny katar sprawił, że prawie nic nie czułam. A dzień wcześniej nagle i nieoczekiwanie nos się zatkał całkowicie. I leciutko drapało w gardle.

- Katar to nie jest objaw koronawirusa. Tak, że spokojnie – mówi mi koleżanka.
- Weź cirrus, na katar najlepszy – słyszę.

Spokojnie zażywam więc cirrus, chlorchinaldin, witaminę C, witaminę D, czosnek. Czujnie obserwuję samą siebie. Lekki spadek nastroju? Ale za to apetyt jaki! Gorączki brak. To może uda mi się jeszcze wieczorkiem przebiec codzienny dystans – 10 kilometrów – raz przez lasek na Kole i dwie rundy po parku Moczydło?

Nie udało się.

Wróciłam do domu pokonana napadami potów.

Środa, 14 października

Na drugi dzień, a była to środa, przypadkiem dzień premiery mojej książki „Jeszcze końca nie widać” o pandemii koronawirusa w Polsce („Wielkie brawa, Anita, naprawdę świetnie się czyta!”) nie czułam już nic – nawet delikatnej smużki najsilniejszych aromatów. A jakby tego było mało – straciłam smak. Kawa lura. Herbata z cytryną – jak kreda. Pomidory, te wspaniałe, słodkie, malinowe – papier. Mało, że brak apetytu. Jadłowstręt. Słabość w nogach. Ból głowy, ale taki, jakby mózg się od czaszki odklejał i kolebał jak w pustym dzbanku. No i biegunka! („Oszczędź szczegółów, Anita”). Temperatura wzrosła do 37 stopni i trzech kresek. Pojawił się kaszel. Suchy.

Wieczorem komunikuję się przez Messengera z koleżanką z pracy. No bo objawy takie, że mogą wskazywać na przeziębienie, a mogą i na COVID-19, prawda? Koleżanka Już dwa razy robiła sobie test na koronawirusa. W szpitalu zakaźnym na Woli. „Mieszkasz na Woli, do szpitala zakaźnego niedaleko, co ci szkodzi, Anita”.

Późnym wieczorem, drżąc lekko, czy to z gorączki, czy z przejęcia, wybrałam się pustymi ulicami do szpitala zakaźnego, na Wolską.

- Już od 3 tygodni nie robimy testów. Diagnozę ma? Skierowanie ma? – zatrzymał mnie pan z ochrony. Nic nie miałam. Odprawił mnie bez kwitka. Nawet na dziedziniec szpitala nie weszłam.

Wróciłam do domu. „Dzwoń do sanepidu, Anita”. Dzwonię do sanepidu. Dzwonię do sanepidu. Dzwonię do sanepidu. Dzwonię do sanepidu…

Dodzwoniłam się do NFZ. Pan, który odebrał telefon, poradził, abym zarejestrowała się na stronie internetowej pacjent.gov.pl i zamówiła e-wizytę. Zarejestrowałam się. Przyszedł mail, że mam czekać, aż przyjdzie drugi mail. Drugi mail nie przyszedł.

Warto przeczytać również:

Czwartek, 15 października

Czwartek powitał mnie brakiem zapachu, smaku, bólem głowy, mięśni, duszącym kaszlem, powodującym ucisk w klatce piersiowej. Coś dziwnego działo się w moim brzuchu. Burczenie, kląskanie, jazda z góry na dół, z dołu do góry. Biegunka. Dzwonię do najbliższej przychodni. Pani, która odebrała telefon informuje, że najszybciej e-wizyta może się odbyć 20 października. Jest 15 października. Rezygnuję z wizyty.

Przypomina mi się, że dwa lata temu, jak zachorowałam na anginę, przyjął mnie lekarz w przychodni przy ulicy Bellottiego. Pewnie przychodnia ma moje dane. Dzwonię tam. – Ma pani szczęście - mówi recepcjonistka. – Lekarz zadzwoni do pani jutro o 11.
Szczęściara ze mnie, kto by pomyślał. Spokojnie czekam do jutra. To znaczy – niespokojnie, bo biegam co i raz do łazienki. Skąd ta biegunka? Prawie nic nie jem. W brzuchu potężne burczenie i bulgocząca kanonada. Może i dobrze, że nie mam węchu.

Przypomina mi się horror Stephena Kinga. Mój ulubiony, „Łowca snów”. Pamiętacie? Zakażony Rick McCarthy w łazience myśliwskiego domku wydaje dziwnie trzeszcząco-bulgocące odgłosy, więc określenie „psucie powietrza” nie ma w tym wypadku racji bytu, a nad domkiem pojawia się ogromny śmigłowiec z dudniącym głosem i komunikatem: „ZOSTAŃCIE TAM, GDZIE JESTEŚCIE! TEN OBSZAR ZOSTAŁ OBJĘTY TYMCZASOWĄ KWARANTANNĄ! POWTARZAM: TEN OBSZAR JEST OBJĘTY KWARANTANNĄ! NIKOMU NIE WOLNO GO OPUSZCZAĆ!”

Witamina C, witamina D, Theraflu, cynk. Acatar na katar. Czosnek na odporność. Jem go bez zagryzania, bo nic nie czuję, nawet tego, że język cierpnie. Odgrzebuję też z koszyczka z cebulą zapomniany imbir. Ucieram go i papkę wrzucam do herbaty. Wyobrażam sobie, jak szaleje mój układ odpornościowy. Leukocyty mają bal.

Wieczorem przed snem, za pomocą głębokich oddechów wprowadzam się w stan relaksacji. „Oddech – niedoceniana forma uwalniania napięcia” – mówi moja ulubiona psycholog, Klaudia Pingot, która na You Tube udostępnia swoje medytacje. Najważniejsze, to nie stracić dobrego samopoczucia.

Piątek, 16 października

Jutro o 11, czyli w piątek 16 października czuję się już słabo, bez dwóch zdań. W telefonicznej rozmowie z lekarzem wyliczam objawy mojego przeziębienia. Jak kiedyś chorowałam na grypę, też się tak czułam.

- Objawy covidowe – mówi lekarz. – Wypiszę pani skierowanie na test. Może go pani zrobić w przychodni przy ul. Grzybowskiej dziś od godziny 15 do 18. Tylko proszę nie jechać komunikacją miejską.
- Pójdę pieszo – zapewniam.

Dzień wcześniej widziałam w internecie niebotyczne kolejki do przychodni przy ulicy Grzybowskiej. Warto wyjść w kolejkę jak najwcześniej. Jest przed południem. Szykuję się jak na Syberię: termiczna bielizna, podkoszulki, wełniany sweter i skarpety, długie buty, puchowa kurtka z kapturem, czapka, pancerna maseczka.

Przed przychodnią jestem o 12.30. Zajmuję kolejkę. Jestem dwunasta. Potem się okazuje, że trzynasta. Potem, że czternasta, bo na przedzie, na składanych krzesełkach siedzą siostry zakonne, które się wymieniają, ale przed godziną 15, stawiają się wszystkie.
Kiedy o godzinie 15 otwierają przychodnię, okazuje się, że jestem już jakaś siedemnasta. Na przedzie kolejki objawiają się młode matki z kilkuletnimi dziećmi. „Pani z dzieckiem, to niech pani wchodzi”. Dzieci ryczą. Pobieranie wymazów z gardła i nosa trwa średnio 10 minut. Jakieś 170 minut i będę załatwiona – myślę z nadzieją. Byle się załapać do tej 18. Za mną tłum. Ci ludzie nie mają szans na test dzisiaj.

Kolejna pani z dzieckiem podchodzi na przód, ale tym razem kolejkowicze się buntują. Pani starsza, dziecko – nastolatek. Nie wpuszczają. Ech, te kolejkowe sceny.

Przestępuję z nogi na nogę. W uszach słuchawki, w komórce YouTube. „Znajdź dla siebie komfortową przestrzeń. I poczuj, że czas i przestrzeń ci służą” – terapeutycznym głosem radzi Klaudia Pingot. Kocham jej nagrania. Czas i przestrzeń wybitnie mi służy, bo nadchodzi moja kolej. Po pięciu godzinach stania na dworze dostępuję zaszczytu pobrania wymazu z gardła i z nosa. Mało przyjemny zabieg.

- I tak była pani odważniejsza, niż pan przed panią – mówi mi pielęgniarka, pobierająca wymaz. Druga podaje kartkę z kodem kreskowym. Wynik testu ma być gotowy na drugi dzień. Mam go sama sprawdzić na podanej stronie internetowej laboratorium.
- Dziękuję. Bardzo doceniam pracę pań – mówię z głębi serca. Pielęgniarki są autentycznie wzruszone.
- Nikt nam tego wcześniej nie powiedział – wyrywa się jednej z nich.

Wracam do domu, przemarznięta do szpiku kości. W ubraniach pakuję się do łóżka. Nakrywam kołdrą. Drugą kołdrą. Kocem. Zasypiam.

Budzę się przed 23. Na piersiach siedzi ciężki głaz. Coraz ciężej mi oddychać. Siadam.
„Tylko bez paniki, Anita” - wkładam do uszu słuchawki, włączam nagranie Klaudii Pingot. „Zrób kilka głębokich oddechów i zrelaksuj swój umysł. Wdychając powietrze, napełniaj się spokojem i uważnością. Robiąc wydech pozbywaj się zbędnego napięcia i balastu myśli”.
Spokój i uważność wypełnia moje ciało. Napełniam je światłem i ciepłem. Głaz przygniata płuca. Nie mogę złapać oddechu. Światło wędruje wewnątrz mojego ciała.
„Ach, ta wyobraźnia, ta siła sugestii. Żeby się tak dusić przy zwykłym przeziębieniu, bez przesady Anita”.
Siedzę do piątej rano.

Sobota, 17 października

„Oto jest dzień, oto jest dzień, który dał nam Pan, który dał nam Pan” – śpiewa mi w środku, kiedy kręcę się po kuchni. Tylko spokojnie. Nie muszę przecież od razu biec i sprawdzać wyniku testu, prawda? Poza tym, jest parę rzeczy do zrobienia. Na przykład – pranie. Albo odkurzenie mieszkania.

Ale najpierw trzeba się nawodnić. Przy takiej biegunce łatwo o odwodnienie. Zatem elektrolity. Witamina C. Witamina D. Dzwoni koleżanka. Jest lekarką.
- Tylko nie leż – mówi. – Niech ci nie zalega nic w płucach. Na noc przygotuj sobie dużo poduszek. Śpij na siedząco. Rób lekkie ćwiczenia. Pajacyki. Machaj rękami, jakbyś robiła orły na śniegu. Nie jedz mięsa. Nic przetworzonego. Nic słodkiego. Owoce możesz. Niech syn kupi ci ananasa. I zielone warzywa. Orzechy. Sok z aronii jest genialny. Sok z bzu czarnego.
- Wiesz, mnie się wydaje, że to zwykłe przeziębienie – mówię. – O, nawet gorączki nie mam. Ledwo 36,7. Aj, pewnie wynik negatywny będzie. Niepotrzebnie zawracałam głowę służbie zdrowia. Czuję się zupełnie zdrowa. Wszystkie objawy zniknęły.
- Aha. Włączył ci się mechanizm zaprzeczenia – odpowiada.

Nie leżę. Chodzę po domu. Robię pajacyki. Od czasu do czasu, od niechcenia, pochylam się nad komputerem. Wchodzę na podaną przez pielęgniarki stronę internetową, wpisuję swój PESEL, lekko naciskam enter. Pojawia się komunikat. „Laboratorium nie opublikowało żadnych wyników do tego zlecenia”.

Chodzę po domu. Macham rękami, robię wyimaginowane orły na wyimaginowanym śniegu.
Godzinę później – ten sam komunikat.
Godzinę później to samo.
Pół godziny później to samo.
Dwadzieścia minut później to samo.
Dziesięć minut później to samo.
Po godzinie 17 jest wynik. „Wymaz z nosa i gardła. Test Vitassay qPCR SARS_CoV-2. Wykryto” – czytam.
Trochę miękną mi kolana.

Mój telefon zagotował się od rozmów.
Znajomy lekarz wypisał receptę na antybiotyk przeciwko zapaleniu płuc, wziewne sterydy, witaminę D3 – 30 tysięcy jednostek (do tej pory brałam po 2 tysiące). – Proszę ćwiczyć płuca – zaleca.
Ćwiczenie płuc (oprócz machania pajacyków i orłów na śniegu) polega na dmuchaniu przez rurkę do butelki z wodą. Albo inhalacje parówkami – garnek z wrzątkiem i garścią soli, ręcznik na głowę i do przodu.
Dwie godziny później przed drzwiami mojego mieszkania pojawił się syn. Przyniósł zakupy, wykupione leki, soki.
Mogę spokojnie chorować na koronawirusa.

Niedziela, 18 października

Śpię na siedząco, oparta o tron zbudowany z siedmiu poduszek. Budzę się po ósmej rano, wsłuchuję w siebie. Ciężar na płucach tkwi. Drga powieka w lewym oku. Bolą plecy. Zdrętwiało udo prawej nogi. Kłujący ból z tyłu szyi. Mam wrażenie, jakby koronawirus wędrował sobie po moim ciele, szukając słabego punktu.

Nie mam zamiaru rezygnować z własnych, rutynowych działań. Łazienka (biegunka), prysznic, kremy, dezodorant, co z tego, że nic nie czuję. Chodzę po domu, („Tylko nie zapomnij o wietrzeniu mieszkania, Anita”), otwieram okna – a sio wirusie!
Przygotowuję śniadanie. Szklaneczka genialnego soku z aronii. Witaminy. Imbir. Czosnek. Plaster ananasa. Nic nie czuję, ale przynajmniej sok ścieka po brodzie.

Ćwiczę. Dmucham przez rurkę w butelkę. Robię parówkę. Niemal czuję, jak stulone pęcherzyki płucne rozkwitają w moich płucach. Ach, co za radość, że tak lekko przechodzę.

Dzwoni telefon. Numer nieznany.
- Dzień dobry, policja. Z kim rozmawiam? – mówi męski głos.
Przedstawiam się. Męski głos dwa razy powtarza moje nazwisko. – Dobrze literuję? – upewnia się. I zaraz: Adres pani?
Podaję adres.
- A widzi pani – dziwi się. – Sanepid podał inny numer. Już poprawiamy, naniesiemy korektę. Wszystko OK?
- Wszystko OK – kaszlę do słuchawki.
- Ale kaszelek słychać – zainteresował się głos.
- Bo ja jestem, proszę pana…
- … w izolacji. Pani pozytywna jest, wiem o tym.
- Jest OK, nic nie potrzebuję.
- Ale objawy są. Pani Anito Bożeno.
- Drugiego imienia nie używam.
- No, pani Anito. Pasuje pani Bożena. Pani Anito Bożeno, pozdrawiam. Życzę zdrowia – żegna się policjant
Na obiad gotuję rosół. Wyszedł jakiś bez smaku.

Poniedziałek, 19 października

Nie będzie wirus pluł mi w twarz. W rozmowie z szefową deklaruję, że jak umierać to na stanowisku i może jakiś wywiad przeprowadzę, spiszę i wyślę. Poza tym prowadzę dziennik covidowy, może dobrze by było poinformować ludzi, że w chorobie ważne jest, aby nie jeść żywności przetworzonej i że genialny jest sok z aronii i bzu czarnego. Japończycy dobrze o tym wiedzą, poznali się na polskiej aronii przy okazji katastrofy w elektrowni atomowej Fukushima i to oni głównie wykupują w naszych aptekach te ciemne butelki i wywożą do siebie.

Koło południa dzwoni policja i prosi o adres. Podaję. – Mamy inny numer domu – słyszę. – Tak wiem, sanepid się myli, proszę poprawić.
Wieczorem zaczynają się pierwsze duszności. Otwieram okna, drzwi balkonowe. Podnoszę ręce do góry. Dmucham rurką w butelkę z wodą. Łapię powietrze jak wigilijny karp.
- Czy wzięłaś inhalator? Czy wzięłaś antybiotyk? – sprawdza mnie przyjaciółka Mariola podczas codziennej kontroli mojego stanu chorobowego.
Nie wzięłam inhalatora, nie wzięłam antybiotyku. Obiecuję, że wezmę.

Wbijam sobie słuchawki w uszy, włączam ulubione nagranie z medytacją. Łapię powietrze, czując, że co 10 oddech daje trochę tlenu w płuca; wyobrażam sobie, jak uzdrawiające światło napełnia życiem każdą moją płucną komórkę i tkankę.

Wtorek, 20 października

Lekka gorączka, osłabienie, nie mam siły wstać z łóżka. Ale wstaję, bo przecież nie będzie wirus mną rządził. Prysznic, śniadanie, witaminy, wietrzenie mieszkania. Przygotowuję się do wywiadu. W południe przypominam sobie, że miałam wziąć antybiotyk. Zażywam sumamed i idę do łóżka. W głowie mi się kręci.

Koło południa dzwoni policja i znów się upewniają co do adresu, bo mają zły numer.

Budzę się przed 18; dzwonię do pana doktora, przeprowadzam wywiad. Po rozmowie jestem wykończona. I lekko przestraszona. Znów zaczynają się duszności. Czuję się naprawdę słabo. Drżą mi nogi, w głowie szum. Podnoszę ręce do góry, próbuję ziewać – przy ziewaniu przynajmniej łapie jakiś oddech. Zatyka mnie coraz bardziej. Dmucham przez rurkę w butelkę. I dmucham. I dmucham. I dmucham…

O 1.30 w nocy puściło. Pojawił się wodnisty katar. Po dusznościach ani śladu. Jakby wirus, ta podstępna bestia, chciał powiedzieć: „O co ci chodzi, Anita, lekki katarek, zwykłe przeziębienie, nawet nie grypa”.

Środa 21, października

Nie czytam wiadomości, niczego nie oglądam, żeby niczym się nie stresować. Chcę pomóc swojemu układowi odpornościowemu, a najlepszą pomocą jest nie przeszkadzać. Żadnych czarnych myśli. Łagodna muzyka, umysł w stanie alfa, wysyłam miłość w kierunku moich płuc.
- Jak dzisiaj cię przydusi, to już musisz wezwać karetkę – mówi Mariola. Dzwoni kilka razy dziennie. Pyta, czy wzięłam leki. Opieprza, jeśli nie wzięłam. Jest moim aniołem. Dzięki Marioli wiem, że jestem chora na śmiertelną chorobę. Muszę być czujna. Wirus atakuje znienacka. Kto wie, czy nie zaatakował już moich płuc. Przecież są zapalenia płuc bezgorączkowe. A objawy identyczne – słabość, duszność, kaszel.

Jestem tak słaba, że nie mogę unieść ręki.

Kiedy koło południa dzwoni policja i znów podaje mój zły adres, spokojnie mówię, że się nadziwić nie mogę, że jeszcze tego nie poprawili. Pani policjantka przeprasza.

Wieczorem nadchodzą duszności. Zamiatają mną na całego.
- Dzwoń po karetkę – wścieka się Mariola. Ma ze mną dopust Boży. Potem dostaję jeszcze trzy wiadomości, od trzech różnych znajomych. „Ratuj swoje płuca!”.
Zmówili się?
- To ja jeszcze porozmawiam z koleżanką, która już przeszła COVID – wzbraniam się przed najgorszym.

Kontaktuję się z Zosią. Zosi takie duszności są znane. Przeżyła koronawirusa na początku pandemii. Była w szpitalu, pod tlenem. Wie, o czym mówię. Zosia kontaktuje się ze swoją lekarką. Jej lekarka potwierdza – mam wezwać karetkę, na pewno przyjmą mnie do szpitala, bo teraz przebiegi tej choroby są zdradliwe.

Wystukuję 999. Telefon odbiera dyspozytorka. – Choruję na COVID-19, mam duszności – charczę do słuchawki.
- Nie ma pani duszności – głosem nie znoszącym sprzeciwu mówi dyspozytorka.
- Nie mogę złapać oddechu – bulgoczę.
- Może pani złapać oddech – tym samym tonem kontruje mnie dyspozytorka.
- To co mam zrobić? Potrzebuję pomocy – mówię. Dyspozytorka opieprza mnie, że powinnam się zgłosić do swojego lekarza. W dzień.
- W dzień nie miałam duszności – mówię, gdyż mimo duszności zachowuję logiczność myślenia.
- Podyktuję pani telefon do opieki nocnej. Niech oni wyślą do pani transport covidowy – decyduje dyspozytorka.
Dzwonię do opieki nocnej. Rozmawiam z pielęgniarką. – Niech pani dzwoni po karetkę – mówi pielęgniarka. – Dzwoniłam. Odesłali mnie do państwa. Lekarz ma zdecydować o wysłaniu do mnie transportu covidowego – powtarzam. - Przecież my nie mamy transportu covidowego – dziwi się pielęgniarka. – Pani poczeka.
Czekam, próbując złapać trochę tlenu w płuca.
- Dobrze, wyślemy do pani karetkę – mówi pielęgniarka. – Proszę się przygotować.

Chwytam plecaczek, wkładam bieliznę, koszulę, ręcznik, kosmetyki, szczoteczkę do zębów. Jest godzina 0:30, kiedy dzwoni moja komórka. Odbieram. Męski głos: - Proszę pani jestem ratownikiem z karetki, pani Anito, jak się pani czuje?
Mówię, jak się czuję, ale ratownik z karetki przekonuje mnie, że nie jest jeszcze ze mną tak źle, bo przecież rozmawiam. On dzisiaj 6 osób już wiózł z COVID-em, ale one nawet nie były w stanie rozmawiać.
- Wie pan, mieszkam sama i nie chcę dopuścić do tego, żeby już nie być w stanie rozmawiać. Bo wtedy to nawet nie wezwę karetki – tłumaczę. On rozumie. Jest bardzo empatyczny. Ale prosi, abym się dobrze zastanowiła, czy chcę pojechać w tej karetce. Bo nie będzie już odwrotu. Od razu wyląduję na oddziale covidowym. A tam jest strasznie dużo wirusa. I są też inne bakterie. To wszystko nie pomaga w zdrowieniu. Poza tym jest tak mało karetek. O połowę mniej. No i nie ma miejsc w szpitalach. Może gdzieś mnie upchną, ale może jeszcze dam radę wytrzymać ze dwie godziny? Może umówimy się, że zadzwonię za dwie godziny po karetkę. Jak będzie mi gorzej.
No dobrze – mówię. – Poczekam jeszcze dwie godziny. Może odpuści. Przecież ja wcale nie chcę jechać do szpitala.
Duszności odpuszczają o godzinie 2.30. Zasypiam na tronie z siedmiu poduszek.

Czwartek, 22 października

Do godziny 11 spędzam czas w łóżku, słuchając wszystkich uzdrawiających medytacji, jakie znajduję na You Tube. W głowie huczy, w nogach słabość. Zwlekam się, robię herbatę. Prysznic, śniadanie, witaminy, antybiotyk.
Staram się nie poddawać przygnębieniu, ale czuję, że jego macki oblepiają mnie niczym warszawski smog. Dobrze przynajmniej, że biegunka minęła. Każdy kolejny dzień przybliża mnie do wyzdrowienia. („Tak sobie mów, Anita”).

Dobry znak: policja w końcu wie, gdzie mieszkam. Pan policjant, który dzwoni, już nie myli mojego adresu. (Szkoda, że nie wiem o tym, że to ostatni telefon od policji. W piątek telefoniczne sprawdzenie kwarantanny przejmie już WOT. Zadzwoni do mnie starszy szeregowy z Wojsk Obrony Terytorialnej).
Przyjaciele piszą, dzwonią, interesują się. Podtrzymują na duchu. Kim byłabym bez bliskich?
Podstępne duszności pojawiają się już o godzinie 16. Nie wiem, co się dzieje na świecie, a co w Polsce i nie chcę wiedzieć. Wiem, że dziś wszystko jest już tylko w moich rękach.
Próbuję łapać oddech, napełniać go światłem i ciepłem. Światło wędruję wewnątrz mojego ciała…
Przecież wiadomo, że moja duszność jest gorsza niż ich.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Niedziele handlowe mogą wrócić w 2024 roku

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Dziennik covidowy. Dziesięć dni z życia zakażonej koronawirusem - Portal i.pl

Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska