Gangsterzy prowincjonalni. Historia gangu ze Zdzieszowic

Marek Świercz
Naoglądali się kryminałów, więc wiedzieli, że dobrze jest dla zmyłki rozmawiać przy ofiarach po rosyjsku albo podawać się za ludzi "opolskiej mafii". Marzył im się gang z prawdziwego zdarzenia, ale nie zdążyli rozwinąć skrzydeł. Wiosną 1997 roku cała szajka ze Zdzieszowic trafiła za kratki.

Banda Grzegorza J. swój pierwszy skok zrobiła w nocy z 30 listopada na 1 grudnia 1994 roku. Herszt liczył sobie wtedy 23 lata. Uderzyli na swoim terenie. Grzegorz J., któremu towarzyszyli wspomniany Janusz W., Rafał B. i Kazimierz K., włamali się do pomieszczeń kasowych zdzieszowickich Zakładów Koksowniczych i ukradli ponad 40 tys. złotych. Łup był całkiem spory, wiec na chwilę wrócili do uczciwego życia. Być może przyczaili się, by utrudnić policjantom śledztwo w sprawie włamania do "Koksów".

Gdy przekonali się, że policja ich nie namierzyła, jesienią 1995 r. postanowili pójść na całość.

Zamarzył im się miliard
Banda Grzegorza J. zawsze przedkładała zuchwałość nad finezję. 11 września 1995 r. na drodze z Gogolina do Obrowca trzej zamaskowani mężczyźni zaczaili się na jadącą rowerem listonoszkę. Być może myśleli, że wiezie wypłatę dla pracowników rolniczej spółdzielni produkcyjnej. Przeliczyli się, kobieta miała w torbie raptem 50 zł. Sama napaść była wyjątkowo brutalna: bandyci ściągnęli listonoszkę z roweru, poturbowali i wrzucili do rowu.
Kolejny skok był przygotowany znacznie lepiej. 27 września dwaj uzbrojeni w pistolet gazowy bandyci wkroczyli do kantoru walutowego w Leśnicy. Tym razem Grzegorz J. wystąpił w roli "mózgu", człowieka, który wytypował cel i opracował plan. Na procesie przypisano mu w tym przypadku "sprawstwo kierownicze". A plan się powiódł: na łup złożyło się 1 460 marek i 7 580 złotych.

Rozzuchwalona sukcesami szajka zaczęła się rozkręcać. 5 października Grzegorz J. obstawiany przez kilku kompanów włamał się do biur gospodarstwa rolnego skarbu państwa w Żyrowej, skąd wyniósł 15 tys. marek i prawie 7 tys. złotych.

Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Gdy Grzegorz J. namawiał kolegów do kolejnego skoku, tym razem na Urząd Pocztowy w rodzinnych Zdzieszowicach, przekonywał, że w kasie będzie mnóstwo pieniędzy, "może nawet miliard". I tym razem bandyckie marzenia miały niewiele wspólnego z rzeczywistością. Gdy czwórka rabusiów wpadła na pocztę, grożąc zastrzeleniem kasjerek i wysadzeniem budynku w powietrze, okazało się, że do wzięcia jest raptem 3 tys. złotych. Kariera gminnej szajki pewnie skończyłaby się już wtedy, gdyby nie to, że uruchomiony przez odważną pracownicę poczty alarm nie zadziałał jak należy. W rezultacie policja nie dotarła na czas i bandyci po raz kolejny zdołali uciec. Ale dla policji był to kolejny sygnał, że ma do czynienia z szajką, która upodobała sobie bliskie okolice Zdzieszowic.

Rezydenci "opolskiej mafii"
Po całej serii udanych skoków banda okrzepła, obrosła w piórka i postanowiła awansować w przestępczej hierarchii. Następnym krokiem miało być wymuszanie haraczy, jedno z głównych źródeł dochodów prawdziwej zorganizowanej przestępczości. Na ofiarę wytypowano zamożnego restauratora z Góry św. Anny. Grzegorz J. zwrócił się o pomoc do 33-letniego znajomego Mariana F., żeby ten wcielił się w rolę posłańca. I Marian F. odwiedził właściciela zajazdu z restauracją i w imieniu "opolskiej mafii" zażądał haraczu. Padały różne kwoty, stanęło na 5 tys. złotych miesięcznie. Żeby kontrolować sytuację, gang oddelegował Kazimierza K., by ten zatrudnił się w zajeździe jako ochroniarz. I Kazimierz K. przekonywał swojego pryncypała, że ma sposób na "opolską mafię". Otóż zna dobrze ludzi ze "śląskiej mafii", którzy za skromne 3,5 tys. marek poradzą sobie z opolskimi bandziorami. Ale restaurator nie dał się zbajerować i ostatecznie zawiadomił policję. Gang mu nie odpuścił, nękał go telefonami z pogróżkami. Zorganizował też pokaz siły. Gdy restaurator wiózł pracowników swoim fordem, zobaczył, że przy drodze ktoś rozpalił ognisko. Gdy je mijał, w stronę samochodu poleciała butelka z benzyną.
Urabianie właściciela zajazdu trwało od września do listopada. Gdy skończyło się fiaskiem, szajka postanowiła się odkuć. 23 grudnia napadła na pracownice spółdzielni spożywców "Piast" i zabrała im torbę, w której miały 4 800 złotych. 20 stycznia 1996 roku z gospodarstwa rolnego w Siedlcu zrabowali 1 700 złotych, a 2 lutego z biur prywatnej firmy w Żyrowej 1 300 złotych.

"Tiebia ani malczika nie ubiju"
Ostatni miesiąc działalności gminnego gangu Grzegorza J. byłby materiałem na niezły film kryminalny. Bo chłopakom ze Zdzieszowic zamarzyła się gangsterka z prawdziwego zdarzenia. Za cel obrali sobie prywatnego przedsiębiorcę z Gogolina, właściciela luksusowej willi i tartaku. Wiedzieli, że ma w domu gotówkę, biżuterię i - co było równie ważne - myśliwską broń. Zaatakowali w pięcioosobowym składzie 8 lutego, w sobotę późnym wieczorem. Pracownik tartaku Henryk M., który próbował stawiać opór, został pobity. A potem jeszcze drugi raz - kiedy udało mu się uwolnić z pęt i próbował pomóc pracodawcy. Napastnicy byli zamaskowani, mieli pistolet gazowy, nóż typu "Rambo" i atrapę prawdziwego pistoletu. Skrępowali gospodarzy, krzyczeli do siebie łamanym rosyjskim, udając bandziorów ze Wschodu. Żonie przedsiębiorcy przyłożyli do głowy pistolet, ale uspokajali, że jak mąż wyda broń, pieniądze i złoto, to "tiebia ani malczika nie ubiju". Mąż się stawiał, ale przestał, kiedy komandoskim nożem ponacinali mu opuszki palców. W końcu zrabowali prawie 5 tys. marek, złote łańcuszki bransoletki i pierścionki. A także, co otwierało przed nimi zupełnie nowe możliwości, dubeltówkę marki Bok, sztucer i karabinek sportowy.
I to ta dubeltówka była w użyciu miesiąc później, gdy napadli na dom państwa J. w Zdzieszowicach. Co prawda zrabowali 3,5 tys. złotych i 1 500 białoruskich rubli, ale nadziali się na policyjny patrol, który przypadkiem zjawił się pod domem napadniętego małżeństwa. Policjanci oddali serię strzałów ostrzegawczych, a osłaniający ucieczkę kompanów Janusz W. wygarnął do gliniarzy z dubeltówki. Ci nie spodziewali się, że ktoś w takiej mieścinie może do nich strzelać, na szczęście śrut zagrzechotał tylko na blaszanym zadaszeniu ganku domu państwa J., pod którym stali policjanci.

Ta salwa przesądziła o końcu szajki. Policjanci już wcześniej podejrzewali ich o napady, ale chcieli dorwać bandytów ze zrabowanymi łupami. Po nocnej strzelaninie nie mogli już jednak dłużej zwlekać.

Apelacje oczywiście bezzasadne
Na ławie oskarżonych zasiadło aż 13 członków gminnego gangu ze Zdzieszowic. Szóstka oskarżonych, która tylko incydentalnie współpracowała z Grzegorzem J., wykpiła się wyrokami więzienia w zawieszeniu. Przykładowo Marian F., rzekomy wysłannik nieistniejącej mafii, dostał rok w zawieszeniu na 3 lata.

Ale dla głównych oskarżonych skład sędziowski pod przewodnictwem sędziego Jerzego Wojteczka litości już nie miał. 8 lipca 1997 roku Grzegorz J. dostał 9 lat więzienia, a jego główni pomagierzy Janusz W. (ten, który wygarnął z fuzji do policjantów) i Marek J. po 8 lat. Andrzej O. został wysłany za kratki na 7 lat, Robert K. na 6 lat, młodszy brat herszta Piotr J. (gdy sąd ogłaszał wyrok, miał 21 lat) na 5 lat, a Mirosław J. - na 3 lata. Wszyscy musieli też zapłacić parotysięczne grzywny.

Oskarżeni oczywiście się odwołali. Ale Sąd Apelacyjny we Wrocławiu błyskawicznie, bo już 19 listopada 1997 roku, orzekł, że ich apelacja jest bezzasadna.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska