Grzegorz Halupczok. Podróż za jeden uśmiech

Archiwum prywatne
Zestaw globtrotera: kuchenka z palnikiem i posiłek gotowy. I to w jakich okolicznościach przyrody....
Zestaw globtrotera: kuchenka z palnikiem i posiłek gotowy. I to w jakich okolicznościach przyrody.... Archiwum prywatne
Zgubił się w malezyjskiej dżungli, na australijskich rafach spotkał się oko w oko z rekinem, w Nowej Zelandii szaman leczył go z maoryskiej choroby, a do portugalskiego Porto wpłynął na dziko - wiosłowym pontonem.

Grzegorz Halupczok, trzydziestoparolatek z opolskiej Pasieki (gość naszego inauguracyjnego spotkania w Klubie Podróżnika nto), nie wygrał w totolotka ani nie dostał w spadku fortuny. Dziesiątki tysięcy kilometrów pokonuje siłą własnych marzeń - śmieją się jego przyjaciele.

- Fantazji nigdy mi nie brakowało - przyznaje. - Pamiętam, kiedy na żeglarskim obozie harcerskim w Turawie próbowałem się urwać poza boje wyznaczone przez komendanta. Wyobrażałem sobie, pływając po jeziorze, że dachy domów w Szcze-drzyku i połyskująca w słońcu wieża kościoła to tajemnicze szwedzkie miasteczko. Marzyłem, żeby kiedyś w życiu dotrzeć tak daleko jak do Szwecji.

Dziś Grzesiek ma za plecami tysiące mil morskich. Żegluje na małych łajbach i wielkich, rejsowych żaglowcach. Zapewnia, że to nie kosztuje wiele, wystarczy skrzyknąć ekipę zapaleńców, wyczarterować jacht (taniej niż hotel w nadmorskiej miejscowości) wypchać go zapasami z supermarketu i można ruszać w świat.
- To były regaty "Cutty Sark", z Wielkiej Brytanii do Portugalii - wspomina pierwszy rejs po oceanie. - Amatorzy, tacy jak ja, z całego świata. W dzień żeglowanie, w nocy imprezy. Na każdej łódce gitara, wino, a jeszcze władze portowych miasteczek robią huczne imprezy na mieście. Przed wejściem do Porto zabrakło wiatru.

Ponieważ miałem z bratem zabukowany bilet lotniczy, musieliśmy - wbrew wszelkim przepisom - ewakuować się z żaglowca. Bladym świtem zrzuciliśmy ponton na wodę i wiosłując niczym afrykańscy uchodźcy, wpłynęliśmy na miejską plażę. Dzięki Bogu nikt nas nie złapał.

Rada Grześka dla początkujących: na rejsy pełnomorskie zabrać co najmniej skrzynkę wódki. To na prezenty dla innych żeglarzy i rybaków. Za polską wódkę można dostać deficytowe w rejsie towary - baterie, mapę, struny do gitary, jedzenie. - Kiedyś w strasznej mgle nie mogliśmy wypatrzyć wejścia do portu w Carlskronie opowiada. - Spotkaliśmy rybaków. Za flaszkę podprowadzili nas i jeszcze dorzucili dwa wiadra dorsza na kolację.

Czy można bez grosza przy duszy zwiedzić cały świat? Grześ szuka w komputerze e-maila od kolegi z odpowiedzią, że życie może być kolorowe i bez gotówki.
"Siedzę na Antylach Holenderskich - czyta. - Pływam po całym świecie i jeszcze za to płacą (nieźle). Przeloty, zakwaterowanie, pyszne jedzenie - wszystko za darmo. Pracuję jako fotograf, praca rewelacyjna! Stany, Meksyk, Bahama, Antyle, Wyspy Dziewicze i Puerto Rico. Potrzebują fotografów, ludzi do sprzedaży w butikach, kucharzy, kelnerów...".

Początkującym globtroterom Grzegorz poleca podróże po Europie koleją. On w ten sposób przejechał kontynent wzdłuż i wszerz.
Kupuje się specjalny bilet "Inter rail", ze sporą zniżką dla młodzieży. Bilet jest ważny przez miesiąc - można podróżować dziesiątkami europejskich pociągów na dziesiątkach tras - byle się zmieścić w czasie.

- Zabierasz wielki plecak wypełniony żarciem z supermarketu - instruuje Grześ. - No i przewodnik "Lonely Planet", biblię podróżników. Tam masz jeszcze lepiej niż w "Pascalu" opisane, jak najtaniej zwiedzić dany kraj, gdzie spać, co zjeść. Podczas takich wypraw zatrzymuję się w młodzieżowych hostelach za grosze, gdzie na sali potrafi spać do 20 osób. Międzynarodowe środowisko i nowe kontakty do notesu. Ale też podczas tych podróży sypiałem na plażach, a nawet na dachach domów.
Grzegorz mówi, że w pociągach świetnie widać kulturę danego kraju.

Lśniące czystością niemieckie wagony, gdzie można zostawić portfel na stoliku. Albo składy włoskie, gdzie trzeba się na noc barykadować, całkiem jak w polskich dalekobieżnych.
- Uprzejmy włoski konduktor poradził nam, aby związać drzwi od środka paskiem od spodni - opowiada Halupczok.
Grzegorz przyznaje, że raz zabrakło mu na pociąg i z Port Bo do Marsylii jechał na gapę.
- Na szczęście trafiłem na konduktora niemotę - opowiada. - Wypisując mi mandat kredytowy, źle odczytał rubryki z paszportu. W miejsce mojego nazwiska wpisał "Prezydent Opola". No i mandat nie doszedł.
Grzegorz studiował kulturoznawstwo na uniwersytecie Viadrina we Frankfurcie nad Odrą. Polscy studenci są tam mile widziani, niezamożni mogą korzystać ze specjalnych programów stypendialnych.

Na studia do Nowej Zelandii

Halupczok potraktował Frankfurt jako bazę do kolejnych wypadków.
Zaraz po przyjeździe na uniwersytet sprawdził, jakie są możliwości wymiany studenckiej. W ten sposób trafił na semestr (6 miesięcy) na uniwersytet w mieście Christchurch (Kościół Chrystusowy) w... Nowej Zelandii.

- To był strzał w dziesiątkę - cieszy się. - Zrozumiałem, dlaczego kręcą tam filmy fantasy, na czele z "Władcą Pierścieni". Tam występuje większość ziemskich krajobrazów. Jęzory lodowców wdzierają się niemal wprost do lasów deszczowych, które z kolei sąsiadują ze szmaragdowym morzem Tasmana.

Uniwersytet, na który trafił Grześ, w niczym nie przypominał liberalnego niemieckiego, na którym nie trzeba chodzić na wykłady.
Było jak w polskim liceum - sprawdzanie obecności, kartkówki.
Podczas samochodowej wycieczki po Nowej Zelandii Halupczok nabawił się tajemniczej choroby.

- Najpierw ból palucha rozrywał mi stopę, potem noga spuchła, zrobiła się gorąca, nabrała sinobordowej barwy - wspomina. Wystraszyłem się, bo nie złamałem jej, nie miałem też śladu ukąszenia.
Pierwszy napotkany w trasie farmaceuta bełkotał o jakiejś starej przypadłości o nazwie "gout" i wysłał nas do medyka - starego Hindusa w turbanie. Ten szaman pougniatał okolice dużego palucha, po czym zawyrokował: "gout". Wytłumaczył, że to stara choroba wodzów plemion maoryskich. Wyjaśnił, że ma podłoże genetyczne, ujawnia się dopiero po zjedzeniu nadmiernej ilości miejscowych skorupiaków i samoczynnie zanika po około siedmiu dniach. Ja faktycznie obżarłem się wtedy skorupiakami!

Samolot, niegdyś środek lokomocji dla zamożnych, dziś spowszedniał, młodzi globtroterzy latają na okrągło. Tanie linie przygotowały dla nich specjalną ofertę - niedrogie bilety z możliwością przystanków, czyli tzw. overstopów.
- Lecąc np. z Londynu do Sydney, można podczas przystanków zatrzymać się w danym kraju tak długo, ile się chce, nawet miesiąc - opowiada Grześ. - Podróżując z takim biletem, zwiedziłem m.in. Singapur, Malezję, Australię.

Singapur z pamięci Grześka to najczystsze i najbezpieczniejsze miejsce na Ziemi.
- Państwo policyjne, ale to zdrowa dyktaturka, tam ludzie są bezpieczni i wyglądają na szczęśliwych - opowiada. - W metrze można jeść z podłogi, bo za wyplucie gumy do żucia grozi kilka tysięcy dolarów kary. Nie ma też problemu narkotyków. Przed lądowaniem w Singapurze stewardesy rozdają ulotki z informacją o tym, że grozi nam kara śmierci za ich posiadanie. Każdy turysta musi to podpisać.

Grzegorz szczególnie dobrze zapamiętał Tamman Negara National Park w Malezji, w samym sercu lasu równikowego. To miejsce, do którego nie prowadzi żadna lądowa droga, trzeba płynąć smukłą łodzią w górę rzeki.

"Smukła łódź lekko tnie brunatną wodę, ściany dżungli zbliżają się do siebie wraz z zawężaniem się koryta rzeki - zanotował w swoim pamiętniku. - Widzę rybaków zarzucających sieci, stada bydła pędzone przez bród, drewniane domy na palach, rodziny na takich samych smukłych łodziach podróżujące to w dół, to w górę nurtu. Rzeka żyje. Nie mogę w to uwierzyć. Tu jest tak jak pisał Alfred Szklarski, a czytała mi w dzieciństwie mama".

- Zgubiłem się w malezyjskim lesie i nie zapomnę tego nigdy opowiada. - Byłem na tej wyprawie z dwoma Holendrami. Głęboko w dżungli postanowiliśmy zrobić sobie mały treking. Poszliśmy w równikowy las, ale Holendrom szybko brakło wody, więc chcieli wrócić. Ja, chyba z głupoty, poszedłem dalej sam i szybko straciłem orientację. Na szczęście po chwili odnalazłem drogę powrotną do rzeki.

Nurkowanie na Wielkiej Rafie Koralowej

Australię zjeździł wzdłuż i wszerz podróżując miejscowym pekaesem.
Mówi, że takiego bogactwa przyrody nigdzie indziej nie spotkał.
- To jedno potężne zoo - opowiada. - Tu pstrokate papugi są pospolite niczym gołębie, metrowe legwany przechadzają się leniwie między domkami kempingowymi, niedźwiadki koala upijają się w parkach miejskich. Ale już nie zdrzemnę się tam po chmurką, jak na południu Europy. Tam żyje piętnaście z dwudziestu najbardziej jadowitych gatunków węży na świecie.

Jednym z najmocniejszych przeżyć było dla niego nurkowanie na Wielkiej Rafie Koralowej.
- To przerasta pięknem wszystko, co widziałeś do tej pory - mówi.
- Feeria kolorów oszałamia. Ale też trzeba uważać. Instruktor ostrzegał mnie przed meduzami, które tak cię oparzą, że na moment stanie ci akcja serca. Ale ja natrafiłem na węża morskiego, który zaczął mnie z zaciekawieniem... lizać. Kiedy zgodnie z instrukcją odwróciłem się do niego płetwami, on poczuł zapach gumy i zdegustowany odpłynął. Miałem też podwodny kontakt oko w oko z rekinem. Ale to był taki "baby shark" - rekinek. Był zbyt mały i niewinny, by mnie pożreć.

Tam, w Australii, Grzegorz poznał Nicka, niegdyś takiego samego "plecakowca" jak on. Nick pochodzi z Londynu, w RPA poznał żonę i osiedli w Emu Park, nad oceanem, na północ od Brisbane. Żyją z prowadzenia hostelu dla takich globtroterów jak oni.
- Hej, kolego z Opola! - zawołał któregoś wieczora Nick. - Dlaczego tu nie osiądziesz, tylko siedzisz w tej zimnej Polsce?

Grzesiek nie osiadł w Emu Park, bo jeżdżąc po świecie, trzyma się starego polskiego przysłowia: wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Choć w jego wersji powinno ono brzmieć: wszędzie dobrze, ale w "autodomie" najlepiej. Bowiem kiedy tylko jest w domu i dziwnym trafem nie planuje akurat kolejnej podróży na koniec świata, lubi zwiedzać bliską okolicę (czyli tak gdzieś do tysiąca kilometrów).

Jeździ wtedy pożyczonym od ojca busem albo osobówką kombi, które zamieniają się podczas wypraw w autodomy (koledzy w żartach używają bardziej pikantnej nazwy).
- Śmieją się złośliwcy, bo z tyłu mam zawsze rozłożoną pościel, by w każdej chwili móc się przespać - mówi Grzesiek. - Myję się na stacjach benzynowych albo na kempingach. W ten sposób spędzam miłe weekendy np. w centrum Pragi, pod mostem Karola, nie musząc płacić za drogie hotele.

Grześ nie może nadążyć z odpisywaniem na e-maile. Ludzie z różnych zakątków świata, poznani na różnych kontynentach, zapraszają go do swoich domów, proponują wspólne wyprawy. Już obiecał kumplowi z Filipin, że do niego przyjedzie, ale będzie musiał to przełożyć, bo za chwilę wyrusza koleją transsyberyjską z Moskwy do Pekinu.

- Kiedy jestem dłużej w Opolu, nie mogę wysiedzieć - mówi. Ale przy dłuższym pobycie gdzieś daleko, choćby nie wiem jak było pięknie, ciągnie mnie na Pasiekę. Pamiętam, jak w Alice Springs, w pustynnym sercu Australii, jedząc w przydrożnym barze kanapkę z wołowiną, marzyłem o Opolu. O domowych pierogach mamy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska