Katarzyna Groniec: - Śpiewam i spłacam kredyty

Małgorzata Kroczyńska
Małgorzata Kroczyńska
- Nie wiem, czy kiedykolwiek będzie mnie stać na emeryturę. Myślę, że będę musiała jeszcze długo zapierniczać. Tak jak Maryla Rodowicz - mówi Katarzyna Groniec.

- Wierzy pani w miłość do grobowej deski, takie mocne uczucie, które połączyło Romea i Julię?
- To była wielka miłość, ale krótka, bardzo szybko doprowadziła głównych zainteresowanych do grobu, a oni mieli po 15 lat. Moim zdaniem najpierw trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie, czym jest miłość. Czy nam się nie myli z zauroczeniem, zakochaniem, czy jeszcze czymś innym. Co powoduje, że ludzie są ze sobą długie lata, mimo że namiętność już dawno wygasła. Dzieci? A może ważniejsza od miłości jest przyjaźń.

- Pytam o to w związku z pani najnowszą płytą. "Listy do Julii" to piosenki Elvisa Costello - w pani tłumaczeniach - inspirowane uroczą tradycją zostawiania pod słynnym balkonem w Weronie miłosnych liścików.
- Nie wszystkie są o miłości, choć ten temat oczywiście przeważa, bo jest najbardziej uniwersalny. Ale są tam też "listy" opowiadające o innych osobistych dramatach, problemach, kłopotach. Swoją historię pisze morderca, inną babcia, która przeczuwając nadejście śmierci, postanawia spisać testament, w którym wydziedzicza całą rodzinę. Jest też list dziecka, którego rodzice się rozwodzą i ono traci grunt pod nogami... Płytę Costello dostałam w dziewięćdziesiątym którymś tam roku i towarzyszyła mi wszędzie. Kiedy pojawił się pomysł, żeby te piosenki przetłumaczyć, myślałam, że zrobi to ktoś inny. W końcu jednak postanowiłam sama spróbować, bo nikt tak jak ja ich nie zna.

- Nagrywaniu płyty towarzyszyła wyjątkowa sesja fotograficzna. Staruszka, samobójca, żołnierz, dziecko... Poddała się pani charakteryzacji, żeby zaszokować, taki zabieg marketingowy?
- Jestem ostatnią osobą, która chciałaby szokować. Te zdjęcia to jest 17 nadawców tych "Listów...". Musiałam sobie mniej więcej określić, kto je napisał, jak wygląda. Żeby widz mógł zrozumieć, dlaczego nagle kobieta na scenie śpiewa z męskimi końcówkami - zrobiłem, poszedłem - za mną wyświetla się ta postać, która list rzekomo wysłała. I to jest na przykład facet w garniturku, z zaczeską do tyłu, lekko uśmiechnięty (bardziej nie mogłam, bo wąs by mi się odlepił). Potrzebna mi była taka wizualizacja.

- Kiedy odmieniona zerkała pani w lustro, widziała swoją, ale jednak obcą twarz, jest w tym jakiś dreszczyk emocji?
- O dziwo, największe wrażenie wcale nie zrobiło na mnie przedzierzgnięcie się w starą ciotkę, schorowanego mężczyznę czy nawet wściekłego kibola. To była zabawa, facetem raczej już nie będę, więc nie ma się czym przejmować. Natomiast dość wstrząsające było lekkie postarzenie mnie, czyli coś, co się wydarzy za chwilę, za moment. Głębsze zmarszczki, skóra bardziej zwiotczała. To mnie przybiło, bo bliskie i nieuniknione.

- Co dla pani jest sukcesem?
- Zawodowo na pewno wydanie nowej płyty, to, że jest już na rynku, a kosztowała mnie półtora roku pracy. Takie tworzenie jest bardzo przyjemne. Weszliśmy do studia bez praw autorskich. Zaryzykowałam finansowo, bo jeszcze nie wiedziałam, czy będę mogła tę płytę wydać. I po nagraniu pierwszej piosenki te prawa przyszły. To wszystko jest fascynujace, dlatego w zasadzie największym sukcesem dla mnie jest, że w ogóle uprawiam ten zawód i z niego żyję.

- A prywatnie sukces to...?
- Na pewno będzie nim doprowadzenie do dorosłości własnego dziecka, przebrnięcie przez jego okres nastoletni bez uszczerbku na zdrowiu. Dziś moja córka ma już prawie 17 lat, a odpowiedź na pytanie, czy jako mama się sprawdziłam, wciąż pozostaje zagadką.

- Pani w jej wieku rzuciła szkołę, wyjechała ze Śląska do Warszawy, żeby śpiewać, gonić za marzeniem. A jeśli córka zechce pójść tą samą drogą?
- Będę odradzać, ale przecież nie zatrzymam. Na razie jest na etapie poszukiwań, choć talenta są, ale co może się przerodzić w pasję, jeszcze nie wiadomo. A to ważne, żeby robić w życiu coś, co nie jest wyłącznie zawodem, który się odbębnia od 7 do 15. Bez satysfakcji.

- Jest pani taką mamą kumplem, powierniczką, przyjacielem własnego dziecka?
- Jestem zołzą, ale i matką nadopiekuńczą. Choć wiem, że to nie jest dobre. Bardzo wolno się uczę, że moje dziecko już ma swoje życie i swój świat, że lada moment będzie stanowić o sobie prawnie, co nie znaczy, że będzie dorosła, bo myślę, że przez jakieś 10 lat jeszcze nie. Moja mama też była nadopiekuńcza, a ja nie mogłam zrozumieć, że można stać w oknie, czekać na dziecko i się denerwować. Wydawało mi się to przesadą, a dzisiaj sama wpadam w panikę, kiedy moja córka trzy razy z rzędu nie odbierze telefonu. Chcę przede wszystkim, żeby była szczęśliwa, tylko zdaje mi się, że obie trochę co innego mamy na myśli.

- Nie jest pani celebrytką, rzadko pojawia się na stronach kolorowych pism. Jest pani dla nich mało interesująca czy świadomie unika takiej popularności?
- Tak, jestem mało interesująca, bo nie bywam i nie opowiadam za dużo o sobie. Więc to działa w obie strony. Nigdy nie byłam w tak zwanym wielkim świecie i nigdy za nim nie tęskniłam.

- Grała pani główną rolę w musicalu "Metro", a to w latach 90. był hit. Wszyscy o nim mówili, pisali, na spektakle przychodziły tłumy widzów. I to był wówczas ten wielki świat.
- Nie. Dla mnie to była po prostu bardzo intensywna szkoła życia, oprócz śpiewania piosenek wszystkiego nauczyłam się przy "Metrze" i potem podczas pracy w teatrze Studio Buffo. Na szczęście wtedy jeszcze nie było tabloidów, które żerują na cudzym życiu, nie było internetu i tego obrzydliwego śmietnika, który w nim można znaleźć. Podziwiam ludzi, którzy celebrują swoje bycie na świeczniku i dziwię się, jak można psychicznie przetrwać coś takiego.

- W jednym z wywiadów powiedziała pani: "niczego w życiu nie zrobiłabym dla pieniędzy". Nieźle brzmi, ale przecież co miesiąc trzeba płacić rachunki.
- Pewnie, dlatego najważniejsza jest taka kombinacja, żeby robić to, co się lubi, nagrać płytę i umieć ją sprzedać. Mówiąc, że nie zrobiłabym niczego dla pieniędzy, myślę przede wszystkim o takich działaniach, które miałyby służyć wyłącznie wzrostowi popularności kosztem jakości lub samorozwoju.

- Czyli na przykład wziąć udział w sesji dla "Playboya"?
- Gdybym uznała, że czułabym się świetnie, przechodząc obok kiosku i widząc siebie roznegliżowaną, tobym to zrobiła. Żaden problem w dobie photoshopa. Oczywiście, czasem trzeba najpierw spróbować, żeby wiedzieć, że czegoś się nie chce, że to nie leży w naszej naturze. Spróbowałam aktorstwa, grania bez muzyki i uznałam w pewnym momencie, że tego nie potrafię, to mnie nie satysfakcjonuje, nie daje takiej radości jak śpiewanie.

- Widzi pani siebie na emeryturze, z dala od sceny?
- Nie wiem, czy kiedykolwiek będzie mnie na nią stać. Myślę że będę musiała jeszcze długo zapierniczać. Tak jak Maryla Rodowicz.

- Ona jeździ porsche. Pani pierwszy samochód wygrała we Wrocławiu. Był dodatkiem do grand prix na przeglądzie piosenki aktorskiej w 1997 r.
- I został natychmiast sprzedany. To było cinquecento. Niestety, nie dawali porsche. Szkoda. To by mnie ustawiło na jakiś czas. Najpierw w ogóle zapomniałam go zabrać, tak byłam szczęśliwa, że wygrałam. A jak już odebrałam to autko, sprzedałam, coś tam dołożyłam i miałam jedną trzecią wpłaty na mieszkanie, z pomocą rodziców udało mi się jeszcze dostać kredyt. I takim sentymentem zapałałam do kredytów, że bez nich czuję się jak bez ręki. Dlatego zawsze dbam, żeby jakiś mieć.

- Czyli trzeba pracować i spłacać, więc jakie ma pani plany po "Listach Julii", kiedy już skończy się promocja, trasa koncertowa?
- Pójdę do kina.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska