Konrad Outsider

Marek Mikos "Gazeta Wyborcza"
Mariusz Wojciechowski (Ksiądz Piotr) i Błażej Wójcik (Belzebub) w scenie z „Dziadów”.
Mariusz Wojciechowski (Ksiądz Piotr) i Błażej Wójcik (Belzebub) w scenie z „Dziadów”.
Gustaw-Konrad ze spektaklu w reżyserii 28-letniego Macieja Sobocińskiego przygląda się rzeczywistości, w której przyszło mu żyć, ale nie bierze w niej udziału

Inscenizatorzy "Dziadów", od Wyspiańskiego począwszy, przyzwyczaili nas do potężnych zabiegów adaptacyjnych. Trudno zresztą, żeby było inaczej - ze względu na objętość wszystkich części razem wystawić nie sposób, a do tego są one tylko luźno powiązanymi, odrębnymi utworami. Mickiewicz prowokuje, by z jego napisanych "Dziadów" teatr budował swoje - sceniczne, odpowiadające duchowi epoki, w której są wystawiane. Dlatego kompletne poprzestawianie fragmentów "Dziadów" przez reżysera najnowszej premiery nie powinno nikogo szokować.
Najpierw Improwizacja
Nie podejmę się krótkiego zdefiniowania ducha naszego czasu, przekonany jednak jestem, że "Dziady" 28-letniego Macieja Sobocińskiego z owego ducha wyrastają. Reżyser, nauczony doświadczeniem niecierpliwej epoki, w której żyje, wchodzi natychmiast w środek rzeczy i rozpoczyna spektakl słowami Wielkiej Improwizacji. Wypowiadający je Gustaw-Konrad (Krzysztof Zawadzki) sprawia wrażenie zagubionego - mówi niepewnym głosem, rozgląda się po widowni i teatralnych balkonach, jakby szukał choćby cienia wsparcia. Chwilę po monologu jesteśmy świadkami obrzędu z II części. Obrzęd również jest przyciszony - nie ma znamion ostrego protestu przeciw złym panom. Jest raczej religijnym uniesieniem ludzi, którzy poza chaotycznym biegiem wydarzeń szukają moralnego ładu i nadziei.
W spektaklu uderza teatralność wszystkich jego elementów. Postaci są ubrane w stroje, które nie krzyczą, że pochodzą z naszej epoki, a jednak nie są też cytatem z XIX w. To raczej rekonstrukcja snu, a nie rzeczywistości. Dominującym elementem scenografii jest pochyła płaszczyzna z kwadratowymi włazami, przez które wchodzą postaci, na przykład podczas Balu u Senatora.
Przez wiele scen Gustaw-Konrad leży na zwieszonej z sufitu niewielkiej platformie i przygląda się przebiegowi zdarzeń.
Muzyka Bolesława Rawskiego, narzucająca się widzowi, łączy elementy śpiewu obrzędowego (wraz z aktorami śpiewa Jorgos Skolias) z jazzem na scenie pojawia się w pewnym momencie saksofonista z "agresywną" solówką.
Efekt teatralności wzmagają też wyraźne nawiązania do dawnych inscenizacji "Dziadów", szczególnie tej legendarnej sprzed 30 lat, autorstwa Konrada Swinarskiego (Sen Senatora, Egzorcyzmy).
To się śni
Przebieg wydarzeń w tym widowisku jest czymś, co można by nazwać snem współczesnego Gustawa-Konrada. W tym śnie nie ma miejsca na martyrologię - dlatego nawet dramatyczne sceny z panią Rollison odbiegają w stronę symboliczną, nie ma scen z młodymi spiskowcami i - jak nietrudno się domyślić - wiersza "Do przyjaciół Moskali" z Ustępu.
Senatora i Złego Pana gra ten sam aktor (Marcin Kuźmiński) i ma niewiele wspólnego z Nowosilcowem. To współczesny pan - może szef banku, a może jakiś wysoki rangą urzędnik, dla którego władza, pieniądze i zaszczyt stały się rzeczą najważniejszą.
Jednak "Dziady" Sobocińskiego nie są satyrą społeczną, raczej poszukiwaniem głębszego sensu w skłaniającej na każdym kroku do tandety rzeczywistości. Nie ma tu gotowych rozwiązań - Gustaw-Konrad dzieli się z widzem swoją samotnością, odkryciami, porażkami.
Nie jest człowiekiem czynu, uważa raczej, że refleksja, moment zatrzymania się w powszechnej gonitwie, jest cenniejsza niż szarża na kolejne cytadele. Jest kruchy jak krucha jest obecność wiersza w teatrze.
W ostatniej scenie spektaklu Guślarz nie może wywołać ducha ukochanego Dziewczyny. W końcu ta postać - żywego, ale "nie dla świata" - wyłania się z mroku. Potem jest i nie jest obecny w naszym otoczeniu, wrażliwość artysty ratuje świat, a jednocześnie jest trudna do wyrażenia i obrony tam, gdzie panuje pośpiech, nastawienie na efekt, sukces.
Jednak porażka?
Wizja Sobocińskiego jest bardzo interesująca, ale trafia do świadomości oglądającego z pewnym opóźnieniem, gdy już zgasną ostatnie światła na widowni. To nie wada, raczej miara zaskoczenia, którego sprawcą stał się reżyser.
Jednocześnie nie sposób oprzeć się wrażeniu, że autor radykalnie odrealnionego spektaklu nie znalazł sposobu na dotarcie do widza. Nie wyeksponował wystarczająco sensu bardzo długich dialogów, a zamierzona i tłumacząca się w koncepcji widowiska statyczność wielu scen stała się w efekcie nużąca.
Jeszcze raz przypomnieliśmy sobie, że "Dziady" to bardzo ważny i wiecznie aktualny dramat, i jeszcze raz uzmysłowiliśmy sobie, że strasznie trudno tę aktualność, obecną między jego wierszami, wyrazić na scenie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska