Kto w jakiej siedzi skórze

Iwona Kłopocka
Zespół "Kochanowskiego" w pierwszej po wakacjach premierze zaprezentował widzom znakomitą formę. Oby to była dobra wróżba na cały sezon.

Wilki i owce", jak i inne sztuki Aleksandra Ostrowskiego, rzadko ostatnimi czasy goszczą na polskich scenach. Szkoda, bo autor należy do najwybitniejszych twórców rosyjskiej dramaturgii XIX wieku, a jego dzieła, tworzące szkołę realistyczną tej dramaturgii, do dziś zachowały coś więcej niż wdzięk zgrabnie skomponowanych komedii. Ostrowski wątki do swej twórczości czerpał z życia codziennego, własnych doświadczeń i obserwacji, a także z kroniki obyczajowej i kryminalnej. Konkretny materiał przekształcał w artystyczne uogólnienie i ono właśnie stanowi do dziś siłę "Wilków i owiec". Ta demaskatorska komedia, wpisująca się w typowe dla autora rozbijanie legendy "gniazd szlacheckich", zachowała uniwersalny charakter opowieści o ludziach żyjących w zakłamaniu.

Świat wykreowany w przedstawieniu wyreżyserowanym przez Andrzeja Bubienia to świat ludzkich typów dobrze nam znanych: dziewczyn gotowych na każdy podstęp, byle się dobrze (czyli bogato) wydać za mąż, hulaków i utracjuszy nie gardzących dobrym posagiem, starych intrygantek, nie brzydzących się żadnym sposobem, który prowadzi do pieniędzy. Majątek prestiż, wysoka pozycja w środowisku - ich pragnienie jest siłą napędową tego świata, a ludzie gotowi są zrobić wszystko, by je osiągnąć. Gotowi są posunąć się do każdej podłości, oszustwa, udawania. Prawda błyska w tym piętrzacym się kłamstwie od czasu do czasu, ale w końcu ani my - widzowie, ani bohaterowie tego zamieszania już nie wiedzą, gdzie ona się kryje.
Ostrowski lubił moralizować, ale przede wszystkim był mistrzem komedii. Chociaż więc jego sztuka ukazuje ujemną i odpychającą stronę rzeczywistości, komediowa błyskotliwa forma - której wszelkie niuanse reżyser znakomicie wydobył - czyni ją dla odbiorcy łatwą i do strawienia, i do wyciągnięcia morału. Ludzie dzielą się na "wilki" i "owce". Te pierwsze dążą do połknięcia drugich. Udaje im się to najskuteczniej, gdy wkładają owczą skórę. Pikanterii tej przebierance dodaje fakt, że niektóre wilki w owczej skórze nie wiedzą, że w istocie są owcami, które prędzej czy później muszą zostać pożarte przez prawdziwe wilki.

W teatrze Andrzeja Bubienia, wychowanka petersburskiej akademii teatralnej, najważniejszy jest autor i aktor. Swoją rolę pojmuje jako tego, który niewidzialną ręką prowadzi aktora od jednej autorskiej myśli do drugiej. Opolski zespół poddał się temu jak najtrafniej, grając jak z nut. Najwyższe uznanie należy się Ewie Wyszomirskiej. Faktem jest, że miała ona najwięcej do zagrania i z postaci Meropy Dawydowny wydobyła wszystkie tkwiące w niej odcienie i znaczenia. Tajemnicą kunsztu aktorki jest to, że grając najbardziej podłą babę, potrafi ją jednak obdarzyć ledwie uchwytnymi iskierkami ciepła i współczucia, które czynią z granej postaci istotę z krwi i kości. Chapeau bas!
Inne zadanie, z którego równie dobrze się wywiązała, miała Małgorzata Szczerbowska. Ta pozorna owieczka stopniowo zrzuca skórę, by na koniec pokazać wyszczerzone kły bezwględnej wilczycy. Co ciekawe, im piękniej jej bohaterka wygląda na zewnątrz, tym brzydsze cechy charakteru ujawnia, co jest dowodem na słuszność tezy, że pozory mylą. Najlepsze sceny przedstawienia to te, w których przebiegłość Głafiry-Szczerbowskiej znajduje pole do popisu w pokonywaniu starokawalerskich oporów Łyniajewa-Czernika. Andrzej Czernik jest bezbłędny w kreowaniu takich typów; doskonale śmieszny (ale śmiech, który chce wywołać, nigdy nie jest rubasznym rykiem), a przy tym mający to coś ciepłego, ludzkiego, co widzom - śmiejącym się z niego - każe go jednocześnie bardzo lubić i żałować, gdy zostaje żywcem zjedzony przez piękną modliszkę.
Brawa dla Judyty Paradzińskiej, która na jednym ramieniu nosi skórę owieczki, a na drugim młodego wilczka i raz jednym, raz drugim profilem się do nas odwraca. Brawa dla Zofii Bielewicz i Leszka Malca, którzy z epizodów stworzyli błyskotliwe, zapadające w pamięć drobiazgi.
Pretensje można mieć tylko do Macieja Namysły, którego pociąg do niewybrednej farsy i kopiowania Jima Carreya kłócił się z całością.

Udaną oprawę dla gry aktorskiej stworzyły scenografia i muzyka, a wszystko razem wzięte cieszyłoby bez jednego ale, gdyby nie narastające protesty nieszlachetnych części ciała, skazanych na trzygodzinny kontakt z praktykablami. Rozumiem, że jakąś superawangardę widz powinien odcierpieć na rusztowaniu (choć i to już coraz rzadziej). Klasyczne przedstawienie nic jednak nie straciłoby na wyrazistości, a na pewno zyskało na zabawności, gdyby można je oglądać z miękkiego fotela.
Aleksander Ostrowski "Wilki i owce". Reż. Andrzej Bubień, scen. Elżbieta Terlikowska, muz. Jerzy Adam Nowak, ruch scen. Olga Wąchała. Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu. Premiera 15 września 2001.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska