Nauczyć Holendra cajzika i polki

Redakcja
Z Emilią Upirów, choreografką, rozmawia Danuta Nowicka

Emilia Upirów. Przez wiele lat główny specjalista od spraw tańca w województwie. WDK-owski Zespół Tańca Nowoczesnego "Wektory" doprowadziła do "polskiego wicemistrza tańca nowoczesnego". Jako choreograf "Legendy" stała się współautorką jej początkowych sukcesów. Prowadziła wakacyjne kursy tańca polskiego dla Amerykanów, organizowane w Opolu przez Towarzystwo Łączności z Polonią Zagraniczną. Po likwidacji WDK współpracowała w Nicei z Polonią, zaś w Opolu założyła Prywatne Studium Tańca i Ruchu "Wektory". Praca z uczestnikami Światowego Festiwalu Zespołów Polonijnych w Rzeszowie zaowocowała zaproszeniem do Holandii, gdzie została na kilka lat.

- Nieosłonięte firankami okna holenderskich domów to podobno wyraz protestanckiej postawy: "nie mam nic do ukrycia". Innymi słowy - "jestem uczciwy".
- W Holandii mówi się jeszcze, że tymi otwartymi na przestrzał oknami bogaci przechytrzyli fiskusa: "popatrz, jak niewiele mam do opodatkowania." Aczkolwiek ostatnio już zasłania się te przepiękne wnętrza. Do podziwiania pozostają tylko niewyobrażalnie zadbane ogrody. Sąsiad rywalizuje z sąsiadem, daje do zrozumienia, że jest od niego lepszy.
- A jak jest po drugiej stronie okna? Podczas pięciu lat pobytu miała pani mnóstwo okazji, by się tam znaleźć...
- Kolory bledną, wkrada się proza życia. Z tym, że trudno uogólniać, ponieważ różne regiony kraju mają swoją specyfikę. Ja mieszkałam w Voerendaal, sypialni bogatych Holendrów z pobliskich Heerlen i Maastricht, wiosce liczącej szesnaście tysięcy mieszkańców. Zakorzenili się tu od pokoleń i, mówiąc oględnie, są niezbyt ciekawi świata. Polska kojarzy im się z Ukrainą. Nie mogli się nadziwić, że zdecydowałam się na naukę języka, tym bardziej, że niewiele z tego rozumieli. W Holandii niemal każda wioska to nieco inny dialekt.
- Tymczasem pani uczyła się niderlandzkiego z obowiązku.
- Zgodnie z ówczesnym prawem. Po latach przepisy się zmieniły i nauka jest teraz dobrowolna. Prowadziłam kawiarnię i kiedy już byłam w stanie zrozumieć, o czym się mówi, okazało się, że podstawowe tematy to podatki, pieniądze i kobiety, bo do lokalu przychodzili przede wszystkim mężczyźni. Największym powodzeniem cieszyło się piwo. Za jednym posiedzeniem, trwającym dwie, trzy godziny, gość wypijał dwadzieścia pięć dwustugramowych szklaneczek. Po drodze wstępował jeszcze do tak zwanego klubu, w rzeczywistości domu publicznego, nawiasem mówiąc, zbudowanego w sąsiedztwie kościoła. Mówił o tym wprost, bez najmniejszego skrępowania, to nie był dla niego żaden dyshonor. Następowała wymiana informacji gdzie, co, za ile, bo niemal każda miejscowość posiada taki klub.
- Czuła się pani bardzo wyobcowana?
- Przede wszystkim - dowartościowana, ponieważ przekonałam się, że jako Polka nie mam się czego wstydzić, choćby z uwagi na wykształcenie. Nie wiem, skąd biorą się nasze kompleksy, pewno to taka komunistyczna scheda.
- Mam rozumieć, że w Voerendaal należała pani do nielicznych osób z dyplomem?
- Nic podobnego. Początkowo nawet nie mogłam ochłonąć z wrażenia, że mam do czynienia z ludźmi o kilku dyplomach, bo tak mi się przedstawiali. Dopiero po bliższym poznaniu okazywało się, że chodzi np. o dyplomy ukończenia kursów cukiernika, lodziarza i komornika. To się przydaje, pomaga się ustawić finansowo. Na miejscu słyszałam taki dowcip: " - Wiesz kto to jest Holender? Szkot, wyrzucony z ojczyzny za skąpstwo". Spotkałam się z zarzutami, że kształcę się za ich pieniądze. To była prawda...
- Polacy są dobrzy do zbiorów truskawek, do sadu?
- Tak jest.
- Pani udało się wyjść z anonimowości...
- To niezręcznie zabrzmi, ale pomogła mi powódź. Spowodowała, że w 97 roku zostałam zaproszona do Holandii, żeby współpracować z zespołem "Podlasie", który kultywował polski folklor taneczny i wokalny. Że dzięki zaangażowaniu firmy ubezpieczeniowej ABP, odpowiednika naszego ZUS-u, mogłam przygotować koncerty, z których pieniądze poszły na rzecz opolskich powodzian. To dało mi dobry start.
- Członkowie "Podlasia" to polonusi? Holendrzy?
- Kiedyś jedni i drudzy śpiewali i tańczyli w "Syrenie", ale nieporozumienia doprowadziły do rozłamu i teraz w Brunssum w Domu Polskim działa polska "Syrena", zaś w wynajętym lokalu - holenderskie "Podlasie". To drugie - w niezmiennym składzie - już dwadzieścia pięć lat.
- Jak pogodzić zamknięcie się na świat, postawę, o której pani wcześniej mówiła, z pasją, z jaką podlasianie uprawiają polski folklor?
- Urodą naszego folkloru. Ich własny jest bardzo ubogi - w kostiumach, w przyśpiewkach, w charakterze. Spokojny aż po monotonię. Tańczy się w drewnianych trepach, tzw. klumpach, kiedyś - obuwiu ochronnym na farmach, hodujących cebulki tulipanów, bo nie niszczą ściółki. Konieczność trzymania ich stopą wymusza ruch ograniczony, przyziemny. Nawet polka jest wyważona, a przytupy płaskie, z dołu. Owszem, robi się zmiany - duże koła, małe kółeczka, dojście do środka i na zewnątrz - ale wszystko podlega ograniczeniom. Dodatkowo usztywniają nakrycia głowy - w przypadku kobiet wysokie, chybotliwe czepce z haftowanego tiulu z tzw. czubem.
- Miała pani kontakt z zespołem polskim i holenderskim. Są bardzo różne?
- W "Syrenie" panowała niesamowita dyscyplina, przyjmowano osoby z jakąś aparycją i takie, które miały już dryg do tańca i śpiewu, natomiast "Podlasie" to sama spontaniczność. Na każdej próbie pojawiali się inni ludzie, bo jeden pracował, a inny właśnie pojechał na delegację... Z wielkim trudem udało mi się skompletować osiem par. Z nie mniejszym - opracować dwa programy. Mimo to, zachowałam fantastyczne wspomnienia. Wspaniali ludzie. Jedna rodzina. Kto by pomyślał, że z takim samozaparciem zechcą nauczyć się trojaka, cajzika, chodzonego, krakowiankę, polkę czy koziorajek?
- Sala, stroje - to przecież kosztuje. Kto finansował zespół?
- Gmina i sami członkowie, płacąc co miesiąc kilka guldenów. Z Polski, na wzór, przywiozłam dwa zestawy kostiumów śląskich, stąd były wstążki i inne drobiazgi.
- Wiem, że m.in. pani zasługą jest powstanie w Maastricht stowarzyszenia "Polonia Universalis", świadczącego pomoc polskim emigrantom.
-         Stwierdziłyśmy z koleżanką, że w Holandii w ostatnich latach pojawiło się ich bardzo dużo i że, po pierwsze, nie mogą liczyć na pomoc ze strony starej emigracji, po drugie - choćby na wskutek bariery językowej nie są zorientowani w miejscowych uwarunkowaniach. Stowarzyszenie miało im ułatwić adaptację, zaistnienie w społeczności lokalnej, pomóc ustrzec się od związków z nieuczciwymi pracodawcami, nawiązać kontakty z polonusami już zadomowionymi. A poza tym, mówiąc najogólniej, pielęgnować polską kulturę. Cieszę się, bo dochodzą mnie wieści, że organizacja działa, że ma się dobrze.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska