Nie ma raju za granicą

Szel
Trzy dziewczyny z Opolszczyzny załatwiły sobie pracę w Niemczech. Podpisały umowę na trzy miesiące, zrezygnowały już po czterech tygodniach.

Anna Janik, Sandra Marciniec i Kornelia Baucz skończyły zawodową szkołę handlową i nie zamierzały ani dalej się uczyć, ani też szukać pracy w kraju.
- Od razu postanowiłyśmy jechać do Niemiec i tam szukać zatrudnienia - mówi Anka. - Taki pomysł na życie wydawał nam się o wiele lepszy niż tutaj zasiłek dla bezrobotnych lub w najlepszym razie czasowa praca w Polsce. Za kilka miesięcy pracy w Niemczech można zrobić przecież o wiele więcej i dodatkowo poznać nowy kraj i nowych ludzi. Po powrocie ma się o wiele więcej pieniędzy do dyspozycji i można odpoczywać przez kilka miesięcy. Po tym okresie, który najczęściej wypada zimą, należy znowu postarać się o pracę za granicą na lato.

W taki sposób ludzie ze Śląska pracują przez kilkanaście lat. Dziewczęta miały też nadzieję na poznanie kogoś, kto mieszka na stale w Niemczech, i urządzenie sobie życia w zamożniejszym kraju.
W jednym z wydań "NTO" Anna, Sandra i Kornelia zauważyły krótkie ogłoszenie: "Niemcy - pakowanie". I stacjonarny numer telefonu.
- Zadzwoniłyśmy - opowiada Sandra. - Zapytałyśmy o warunki pracy. Odpowiedziano mi, że praca jest legalna, w piekarni, przy pakowaniu bułek, w niewielkim miasteczku niedaleko Duisburga. Powiedziano nam, że umowa o pracę - jeśli się na nią zdecydujemy - zostanie nam wręczona zaraz po przyjeździe. Otrzymałyśmy także informację o tym, że możemy liczyć na mieszkanie, za które potrącą nam z wypłaty określoną kwotę. Po obliczeniach doszłyśmy do wniosku, że zarobimy więcej niż w kraju i wyraziłyśmy zgodę. W umówionym czasie podjechał po nas samochód i kierowca zawiózł nas na miejsce.
Pierwsze wrażenie dziewcząt było fatalne, a dotyczyło mieszkania. - Nasza kwatera - opowiadają dziewczęta - mieściła się w niewykorzystanej części poddasza starej kamienicy. Wchodziło się do tego miejsca jak do kurnika. Wewnątrz panował nieopisany brud. Grzejniki nie działały, łazienka była strasznie brudna i zdewastowana, bez ciepłej wody. Za tę norę miałyśmy płacić po 100 euro, co wydawało nam się kwotą bardzo wygórowaną.

Kolejne rozczarowanie dotyczyło wynagrodzenia za pracę. Pośredniczka, z którą omawiały warunki, powiedziała, że będą zarabiać 6 euro za godzinę netto, a na miejscu okazało się, że tylko 5,35 euro. Różnica wynikła stąd, że - jak wyjaśniono dziewczynom - pracodawca potrąca sobie za pranie fartuchów.
- Skoro za to płaciłyśmy, to oczekiwałyśmy, że codziennie dadzą nam czyste - opowiadają dziewczęta. - Ale tak nie było. Okazało się też na miejscu, że od naszej kwatery do miejsca pracy jest 10 kilometrów. Dowożono nas busem, ale każdą kosztowało to 1 euro za dzień.
Kolejną rozbieżność dziewczyny odczuły już w miejscu pracy. Kiedy pytały pośredniczkę, czy będą pracować na akord, powiedziała im, że nie. W praktyce okazało się, że jest to praca przy taśmie.
- Maszyna pakowała do folii po kilkanaście bułek. My odbierałyśmy paczki w folii i pakowałyśmy do kartonu, który wcześniej należało odpowiednio złożyć - mówią. - Wchodziło do niego 16 foliowych opakowań z bułkami. Karton należało położyć na taśmę, a następnie umieścić go na drewnianej palecie, którą z kolei trzeba było ściągnąć z wysokiego stosu. To była praca nie dla kobiet, lecz dla osiłków. Nie mogłyśmy dotrzymać tempa narzuconego przez osobę sterującą taśmą, byłyśmy zasypane stertami opakowań bułek.
Po tak ciężkim dniu pracy trudno było im ustać na nogach. Niekiedy nie było im dane odpocząć na kwaterze, Zdarzało się bowiem, że właściciel miał więcej zamówień i posyłał samochód po pracownice, by pakowały bułki następne 8 godzin.
- Po miesiącu nie wytrzymałyśmy tego tempa - przyznają. - Zrezygnowałyśmy z pracy i poprosiłyśmy o wypłatę. Szef powiedział, że da nam pieniądze, ale za kilka dni. Dopiero przed wyjazdem wręczono nam też umowy o pracę. Pieniądze przyszły kilka dni po naszym powrocie do Polski. Zarobiłyśmy po około 600 euro.

Maria Lellek z Ochodzów, która prowadzi firmę doradztwa personalnego i była pośrednikiem pomiędzy pracodawcą i dziewczętami, uważa, że rozczarowały się one przede wszystkim tym, że praca była bardzo ciężka.
- Niestety, wszystkie oferty pracodawców niemieckich dotyczą podobnego typu zajęć: w piekarni, w masarni, w szklarni - wyjaśnia Maria Lellek. - W takich miejscach jest albo za zimno, albo za gorąco, albo za wilgotno. Tego typu prac Niemcy raczej nie wykonują, dając zarobić Polakom, Turkom lub przybyszom z Kazachstanu. Trudno także wytrzymać tempo narzucone przez maszyny. Ale takie są "saksy". Mieszkania, w których mieszkają obcokrajowcy, istotnie mają marny standard. Głównie dlatego, że zmieniające się ekipy pracowników zupełnie ich nie szanują, lecz dewastują, a właściciele nie kwapią się do częstych remontów. Natomiast co do zwłoki z wypłatą wynagrodzenia, to także należy zrozumieć właściciela. Jeśli się zrywa umowę przed czasem, jak to zrobiły dziewczyny, to pracodawca nie musi natychmiast dysponować kwotą do wypłaty. Przecież to nie on zerwał umowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska