Nieznane kadry z M/s "Wilhelm Gustloff"

Redakcja
Z Iwoną Bartólewską, reżyserem filmu dokumentalnego o tragedii statku "Wilhelm Gustloff", rozmawia Joanna Lamparska

- 30 stycznia 1945 roku w swój ostatni rejs wyruszył z Gdyni M/s "Wilhelm Gustloff". Według oficjalnych danych na pokładzie było ponad 6000 osób: 173 członków załogi, 918 marynarzy z 2. dywizjonu szkolnego, 162 rannych, 4424 uchodźców i 373 młode kobiety z sił pomocniczych Kriegsmarine. Na statku znajdowało się jeszcze kilkuset cywilów, których udało się przemycić na pokład. Byli to głównie uciekinierzy. O godz. 21.10 statek został trafiony 3 torpedami wystrzelonymi przez radziecki okręt podwodny S-13. "Gustloff" zatonął w ciągu 50 minut wraz z ponad 5100 osobami. Okręty eskortujące uratowały około 900 rozbitków, z których część zmarła potem z wycieńczenia. Tą tragedią (pisaliśmy o niej w "NTO" w grudniu ubiegłego roku - przyp. red.) zainteresowała się Pani w latach 90., ale już wcześniej do wraku krążownika zaglądali przecież nurkowie, penetrowali go poszukiwacze...
- Kiedy w 1993 roku zaczęłam kręcić film o "Gustloffie", jeden z kolegów opowiadał mi, że w drugiej połowie lat pięćdziesiątych zetknął się z rosyjskimi i polskimi nurkami, którzy penetrowali "Gustloffa" zaraz po tragedii. Schodzili do wraku samowolnie, poza standardowymi ćwiczeniami, kiedy piasek jeszcze nie przykrył trupów. Uciekinierzy ze statku mieli zacząć życie od nowa, cenne przedmioty, precjoza wieźli z sobą, najczęściej schowane w woreczkach zawieszonych na szyi. Wielu z nich to byli bardzo bogaci ludzie, m.in. rodziny oficerów. Nurkowie rabowali ich szczątki, posuwali się nawet do tego, że wyrywali im złote zęby.
- Potem jednak pojawiły się ekipy oficjalne, powstał nawet pomysł, żeby podnieść wrak "Wilhelma Gustloffa"...
- Robiono rysunki, pomiary, ale okazało się, że nie ma możliwości podniesienia wraku ze względu na uszkodzenia. Można było natomiast do niego schodzić. "Gustloff" leży na głębokości ok. 50 metrów - schodził więc tam każdy, kto tylko chciał i miał ochotę. Potem wycieczki na wrak zaczęli robić Niemcy. Powstały również trzy filmy o "Gustloffie", tyle że one zajmowały się jedynie jego historią. Ja natomiast chciałam odtworzyć wydarzenia, które doprowadziły do storpedowania tej jednostki. Dlatego najważniejsze było dla mnie odszukanie ludzi związanych z całą sprawą.

Rozmawiałam
z kapitanem

- Udało się Pani dotrzeć nie tylko do członków załogi, uciekinierów, marynarzy z łodzi podwodnej, która storpedowała "Gustloffa", ale i do samego kapitana "Wilhelma Gustloffa".
- W Hamburgu działa centrum, które zajmuje się archiwizowaniem dziejów "Gustloffa". Prowadzi je człowiek, który przeżył katastrofę. Kilkadziesiąt lat zbierał dokumenty dotyczące ofiar i tych, którzy się uratowali. Odtwarzał ich losy, ma około 930 teczek osobowych ostatnich pasażerów i ogromną ilość materiałów dotyczących samego statku, jego budowy i przedwojennych dziejów, kiedy "Gustloff" pływał jako statek wycieczkowy dla mas pracujących. W tym archiwum znajdował się adres żyjącego jeszcze wówczas 84-letniego kapitana Wellera.
- Ale "Gustloff" miał podobno trzech kapitanów?
- Statek rzeczywiście wyszedł w swój ostatni rejs z trzema kapitanami na mostku. To rzecz w ogóle niespotykana na morzu i pierwszy stopień do katastrofy. Na morzu nie ma miejsca na kolegialne dowództwo. Weller był przed wojną zarejestrowany jako drugi oficer na "Gustloffie". W 1939 roku, gdy "Gustloff" był statkiem-szpitalem i stał w Zatoce Gdańskiej, pełnił funkcję pierwszego oficera. Brał wtedy udział w szturmie na Westerplatte i przyjął rannych ze "Schleswika-Holsteina". Dlatego poproszono Wellera, żeby dowodził statkiem w ostatnim rejsie. Oprócz niego na statku przebywał dowódca 2. podwodnej dywizji szkoleniowej, która stacjonowała na Oksywiu. "Gustloff" pełnił funkcję koszar i prowadzono na nim zajęcia. Żeby sprawa była jasna: w styczniu 1945 roku "Gustloff" nie był statkiem pod czerwonym krzyżem. To był statek koszary, pomalowany szarą farbą i w ostatni rejs szedł jako statek transportowy. Niemcy chcieli po prostu gloryfikować katastrofę "Gustloffa". Trzeci dowódca był z Kriegsmarine. Mieli we trzech podejmować wszystkie decyzje i wyprowadzić jednostkę.
- I pewnie było to źródło wszelkich konfliktów?
- Pierwszy konflikt wybuchł już na początku. Nastąpiło opóźnienie wyjścia statku. "Gustloff" przez ponad dwa lata cumował na Oksywiu, był więc na tyle zapiaszczony, że nie mógł odejść od kei. Trzeba było sprowadzić pogłębiarki, żeby go odkopać. "Gustloff" wyszedł w morze w towarzystwie drugiego statku, równie potężnej "Hansy". Miały im towarzyszyć trzy jednostki eskortujące. W Zatoce Gdańskiej nastąpiło uszkodzenie maszyny sterowej "Hansy", zablokował się ster i jednostka samoistnie zaczęła kręcić kółka. Marynarze często personifikują statki i Weller stwierdził po latach, że "Hansa" zachowywała się tak, jakby wiedziała, że nie powinna wyjść z Zatoki Gdańskiej, bo to niebezpieczne. Wówczas Weller uważał, że powinno się czekać, aż zostanie usunięte uszkodzenie, i wyjść w takim szyku, jaki zakładano od początku: dwa duże statki pasażerskie w pełnej ochronie trzech jednostek eskortujących. Z lądu - co też jest ewenementem, jeśli chodzi o działania morskie - przyszedł jednak rozkaz, aby wyszli w morze. Bezpośrednio po minięciu Helu nastąpiło uszkodzenie jednego z eskortowców, pozostały więc tylko dwa, z czego jeden wolniejszy zostawał z tyłu za "Gustloffem", przestając w ten sposób pełnić swoją funkcję. Pojawiły się i inne komplikacje. Kiedy odkopywano z piasku "Gustloffa" została uszkodzona rufa - ujście wału sterowego na płetwę sterową. W związku z tym statek nie mógł rozwijać swojej maksymalnej prędkości, a szum śruby na wale był bardzo duży. Wiadomo, że okręty podwodne szukają statków przez hydrolokację, jednostka głośniej pracująca jest wystawiona na żer, można ją wychwycić z bardzo dużej odległości. Biorąc to wszystko pod uwagę, postanowiono, że "Gustloff" będzie szedł wytyczonym torem wodnym najbliższym brzegu, najkrótszym i najwęższym i nie będzie stosował manewru zygzakowego, chroniącego przed atakiem. W ten sposób "Gustloffa" wystawiono okrętom podwodnym jak deser na talerzyku.

Chorwacka załoga

- Tadeusz Maria Gralewski, autor książki "«Wilhelm Gustloff» i generał von Steuben. Statki śmierci czy zbrodnia wojenna na morzu?" tak opisał ostatnie chwile "Gustloffa": Po wybuchu trzeciej torpedy powietrze silnym podmuchem wypełniło przejścia. Zgasło światło. Pierwsza torpeda wybuchła w części dziobowej, druga w opróżnionym basenie, gdzie ulokowano dziewczęta z Korpusu Pomocniczego Marynarki Wojennej - prawie wszystkie zginęły - trzecia w maszynowni. (...) W ogromnej panice i ciemnościach tłum tłoczył się schodami i zapasowymi wyjściami na pokład dziobowy. (...) Nie było dostojników, dowódców, kobiet, mężczyzn i dzieci - była tylko bezwzględna w swym strachu i chęci życia ciżba, tratująca wszystkich i wszystko. (...) Z ciał żywych i już martwych, umierających w tłoku, tratowanych przez prących w górę, utworzył się prawie metrowy dywan ze skłębionych ciał. (...) Walczono nie tylko pięściami, kopniakami, ciężarem ciała, lecz także strzałami pistoletu. (...) Najtragiczniejsze było samopoczucie i los ciężko rannych żołnierzy, w tym niezdolnych do poruszania się o własnych siłach. Setkom ludzi udało się jednak wydostać na górny pokład, lecz tu było zimno, wiał wiatr. Tłum wydawał się tego nie odczuwać, walcząc z kolei o dostęp i miejsca w łodziach ratunkowych...
- Po storpedowaniu M/s "Wilhelm Gustloff" położył się na lewej burcie, szybko zaczął nabierać wody, ludzie wpadali do wody. Weller jako jeden z ostatnich opuścił statek i został podjęty przez okręt eskortujący, na którym zameldował się u dowódcy. Tam zapytano go, czy nie otrzymał informacji, że w pobliżu operuje radziecki okręt podwodny. Dowiedział się też, że należy zaprzestać podejmowania rozbitków, rozpocząć poszukiwanie okrętu podwodnego i zrzucanie bomb. Dla Wellera to był szok. Uważał, że najważniejsze jest ratowanie ludzi, zwłaszcza w warunkach, kiedy liczy się każda minuta. Zrzucanie bomb głębinowych natomiast spowoduje zamordowanie rozbitków. Weller uważa, że wiele osób zginęło na życzenie tych, którzy wydali ten rozkaz.
- W czasie zbierania dokumentacji do filmu udało się Pani zdobyć wiele nieznanych do tej pory, sensacyjnych informacji...
- Okazało się - to była informacja ukrywana przez Niemców - że duża część załogi "Gustloffa" rekrutowała się z Chorwatów, dla których był to zupełnie nieznany statek. Podstawowa załoga marynarska jest na każdym statku odpowiedzialna za spuszczenie szalup, a ci Chorwaci nie potrafili tego robić. Dlatego z kilku szalup ludzie po prostu się wysypali.

Toasty
za atak stulecia

- Dla Niemców katastrofa "Gustloffa" była wielką tragedią. Rozmawiała Pani jednak i z myśliwymi, z załogą łodzi podwodnej S-13, która zatopiła "Gustloffa". Rosjanie z niezwykłą determinacją ścigali niemiecki okręt.
- Większość załogantów statku S-13 pochodziła z Leningradu, każdy z nich stracił w blokadzie tego miasta kogoś z rodziny, więc główną motywacją do czynów ekstremalnie niebezpiecznych była osobista nienawiść i chęć zemsty. Dowódcą statku był Mołdawianin Aleksandr Iwanowicz Mariniesko - marynarz z prawdziwego zdarzenia, wzorzec wilka morskiego, uwielbiany przez załogę. S-13 stacjonował w Turku w Finlandii. 31 grudnia 1944 roku Mariniesko wraz z mechanikiem zeszli na ląd. Po wypiciu kilku jakichś tam trunków weszli do restauracji, gdzie trwał bal sylwestrowy. Mariniesko próbował zmusić orkiestrę do zagrania "Międzynarodówki". Mówiąc wprost, chciał trochę porządzić. Sytuację załagodziła właścicielka restauracji, która zabrała go do siebie na dwie noce. Dowódcy nie było więc na okręcie, a to poważne przestępstwo. Szukała go cała załoga. Mariniesko dostał ultimatum od dowódcy dywizjonu: powinien zostać rozstrzelany za dezercję, ale może wyjść w morze i krwią odkupić przewinienie. I to był element decydujący o ryzykownej akcji S-13. Przeszli przez cały zaminowany Bałtyk i zaczaili się na wysokości Rozewia na bardzo płytkiej wodzie. Siedli na głębokości około 15 metrów - to jest niespotykana rzecz: byli blisko lądu, a wysokość S-13 wraz z kioskiem wynosiła ok. 8-9 metrów. Hydroakustyk zameldował, że słyszy pracę śrub, prawdopodobnie jakiejś ogromnej jednostki. Ponieważ krążownik szedł cały czas tym samym kursem, Mariniesko podjął decyzję, że będzie gonił "Gustloffa", by go minimalnie wyprzedzić, ustawić się i wyliczyć odpowiednie parametry odpalenia torped. Ze względu na konstrukcję okrętu podwodnego największą prędkość można uzyskać na silnikach Diesla, a nie na elektrycznych. S-13 płynęła na wpółwynurzeniu, czyli z kioskiem nad wodą. "Gustloff" przez dwie godziny nie zaobserwował jednostki, która go goniła. Załoganci opowiadali mi później, że te dwie godziny to był prawdziwy horror. Silniki pracowały powyżej dopuszczalnych norm, grzały się, zawory puszczały, spaliny przedostawały się do przedziału maszynowego. Kilku marynarzy się zatruło, wynoszono ich nieprzytomnych. Wszystko za sprawą decyzji Marinieski, który desperacko dążył do sukcesu.
- Wraz ze swoją ekipą filmową uczestniczyła Pani także w pierwszym po wielu latach spotkaniu załogantów S-13.
- Na bankiecie w Leningradzie wznoszono toasty za atak stulecia. Ci weterani i te toasty wywarły na nas niesamowite wrażenie. Mieliśmy jakby rozdwojenie jaźni, nie wiedzieliśmy, czy patrzymy na radość z taktycznego sukcesu wojennego, czy na coś, co jest karykaturalną sztuką z powodu 6000 ofiar. Dla nich to był spektakularny sukces pt. zwyciężyliśmy wroga, przy czym wróg to statek; natomiast dla Niemców to 6000 konkretnych nazwisk. W czasie spotkania nikt nie powiedział słowa o ofiarach.

Niemcy
nie chcieli filmu

- Czy jest coś takiego w rozmowach, które Pani przeprowadziła, co szczególnie utkwiło Pani w pamięci, ale nie z profesjonalnego, a z ludzkiego punktu widzenia?
- O tak. Na "Gustloffa" zaokrętowała się w bardzo zaawansowanej ciąży żona dyrektora szkoły na Oksywiu. Opowiedziały mi o tym dwie panie, które wówczas były jej uczennicami. Potem wysłuchałam relacji Willego Jochema, mieszkańca Żuław, który był członkiem załogi "Gustloffa". Kiedy Jochem wyskoczył, udało mu się wdrapać na niewielki ponton używany do malowania burt. Dookoła pływało mnóstwo ludzi, którzy usiłowali się ratować, ale nie było już dla nich miejsca. Była wśród nich kobieta, która go przekonywała, że musi dostać się na pokład, bo zaraz urodzi dziecko. Jochem wyciągnął kobietę na ponton, podniesiony następnie przez "Loewe", który podszedł do "Gustloffa" i brał udział w akcji ratunkowej. Na tym statku kobieta zaczęła rodzić. Rozmawiałam z lekarzem, który również był na "Gustloffie" i opowiadał historię, która zdarzyła się nieco wcześniej. Już po wyjściu za Hel, kiedy statek zaczął się kołysać, przyszła do niego kobieta w ciąży, która powiedziała, że zaraz będzie rodzić. Położył ją więc w izolatce i kiedy nastąpiło storpedowanie, statek gwałtownie się przechylił, a na kobietę przewrócił się szkielet, eksponat służący do nauki w szkole. Ciężarna zaczęła krzyczeć: niech pan zabierze tę śmierć ode mnie. Potem doktor stracił kobietę z oczu, spotkał się z nią dopiero na "Loewe", kiedy już zaczęła rodzić. Nie miał przy sobie żadnych narzędzi, pamięta, że pępowinę przeciął nożem kuchennym, który szybko przyniósł mu kucharz. Urodził się chłopczyk. Kobieta zapytała, jak nazywa się statek, i tak samo nazwała syna. Chciałam go odszukać, ale, niestety, nie udało mi się.
- Czy Pani rozmówcy chętnie wracali do tamtych czasów? Przeżyli przecież wielką tragedię, wielu z nich straciło bliskich, sama katastrofa musiała być strasznym szokiem.
- Każdy chciał to z siebie wyrzucić. Kapitan Weller, jak i inni uratowani mówili, że im się to śni. Jeden z trzech dowódców popełnił samobójstwo. Przed śmiercią rozmawiał z Wellerem. Nie wspomniał, że chce się zabić, twierdził tylko, że od katastrofy nie przespał ani jednej nocy. Kiedy tylko zamykał oczy, słyszał krzyki.
- Podobno miała Pani problemy z emisją filmu o "Gustloffie" w Niemczech.
- Kiedy narodził się pomysł zrobienia tego filmu, producent PROFILM zaprosił do koprodukcji Niemców. Gdy obejrzeli film i wysłuchali wstrząsających relacji, które przedstawiały w trochę innym świetle to, co się do tej pory nazywało Glorią Niezhańbioną - wycofali się.
- Czy zasugerowali poprawki?
- Tak, nikt jednak nie zmusiłby mnie do tego, żeby cokolwiek zmienić, ponieważ byłam głęboko przekonana, że udało mi się dotrzeć najbliżej prawdy w porównaniu z tymi, którzy zajmowali się wcześniej tą sprawą.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska