Potop przyszedł we wtorek

Joanna Forysiak
12-letnia Marcelina nawet nie pamięta, jak na barana wynoszono ją z zalanego domu. Ale babcia Urszula co tamtędy przejedzie, to jej serce mocniej łomoce.
12-letnia Marcelina nawet nie pamięta, jak na barana wynoszono ją z zalanego domu. Ale babcia Urszula co tamtędy przejedzie, to jej serce mocniej łomoce.
Powódź w Nysie zaczęła się 8 lipca 1997. - Mamo, rzeka jest na podwórku - usłyszała w słuchawce pani Grażyna. Z pracy wracała w wodzie po kolana.
PowódL 1997. Poludniowa Opolszczyzna. Opawice i Chomiąza.

Powódź 1997 w woj. opolskim

- Przybiega ktoś i woła: nie musisz myć głowy, za chwilę będziesz mieć umytą - pani Elżbieta, też z Jagiełły, była wtedy w domu, miała urlop. - To jest takie przeżycie, że człowiek powinien iść do psychologa. A nie był.
Kobiety bronią się przed wspomnieniami: jak za dużo powiedzą, znowu zaczną płakać. Bo jak bez emocji opowiedzieć 1,5 metra wody w domu, zalany garaż, kuchnię, pokoje, koczowanie na najwyższym piętrze i to przerażenie: ile to potrwa? Co z nami będzie?

To miał być przecież zwykły lipcowy wtorek. Choć woda pojawiła się na polu pod Konradową, choć zalewała stadninę koni w Morowie, choć nie można było przejechać przez tamę na jeziorze, bo do rzeki spływała już wściekła kipiel - nikt nie ostrzegał, że może się rozlać na miasto. Atak był nagły. O 13.00 zamknięto mosty na Nysie Kłodzkiej, odcinając północną część Nysy. Kierowcy zaczęli szukać bezpiecznego miejsca dla samochodów. Ci, którzy nie zdołali wcisnąć się na wiadukt, wracając do domów, pocieszali się, że gdzie jak gdzie, ale do rynku woda nie dojdzie. Błąd.
- Byłem u rodziny na Alejach Wojska Polskiego, dzień później miałem jechać do Bielska-Białej - wspomina Łukasz z osiedla Południe. - Zamiast tego przedzierałem się po pas w wodzie, żeby sprawdzić, czy jeszcze stoi nasz blok.
Marszruta była taka: z Alei w stronę jednostki wojskowej na ul. Grodkowskiej, później torami przez most kolejowy (niewiele brakowało, a woda przelałaby się górą) aż do wiaduktu i stamtąd na osiedle. Obwodnicą sunął rwący potok, zamiast mostku na ul. Prudnickiej łączącego osiedle z centrum - była wyrwa. Ludzie próbowali się przedrzeć po rurach wiszących nad kanałem. Ci, którzy wpadli, połamali ręce i nogi. Z wodą płynęły fekalia, olej, benzyna.
- Dobrze pamiętam, jak brodziłem w tym czymś, przeprawiając się po chleb i baterie do radia - mówi Łukasz. - Tak liczyłem, że coś powiedzą konkretnego - a tu nic, tylko informacja, że Nysę zalało. Tyle to akurat widziałem za oknem.
Urszula Szafraniec całe życie spędziła w zabytkowym domu przy pl. Kilińskiego, tuż nad rzeką, tam gdzie była filia ogniska plastycznego, a swoje pracownie mają nyscy rzeźbiarze. Wylewającą wodę widziała nie raz, ale takiej jak w ten wtorek w 1997 - nigdy.
- Kiedy zaczęła sięgać do pierwszych schodków, już wiedziałam, że idzie ogromna fala - opowiada. - Złapaliśmy dwa wilczury, uciekamy z nimi na piętro, woda za nami! A w głowie jeden szum.

Pod mostem płynął pies w budzie, altanki wyrwane z działek, beczki. Dzieci z dwuletnimi wnukami wynoszonymi na barana uciekły ostatnim autobusem w stronę Goświnowic. A pani Urszula nie, twarda kobieta, chciała przeczekać, bo przecież w tym domu się wychowała od urodzenia.
- Wydawało się, że jest nadzieja, ale jak instalacja zaczęła iskrzyć, to przyjechali strażacy z podnośnikiem i mnie z dachu ściągali - macha ręką. - Z ciężkim sercem go opuszczałam.
Trzy dni, aż do opadnięcia wody, przekoczowała na parkingu pod pobliskim sklepem, śpiąc w samochodzie.
W mieście nurt porywał płaty asfaltu, lampy, drzewa, samochody i murowane kioski. Nie było światła, wody pitnej, w części miasta gazu. Informacje jak z frontu: w Konradowej przewrócił się wóz bojowy, 40 żołnierzy trzeba wyciągnąć z wody. Na Jagiellońskiej rodzi kobieta. Z Czech płyną beczki i skrzynie z nieustaloną zawartością. Tonie mercedes z siedmioma osobami na dachu. Trwa ewakuacja 270 pacjentów szpitala.
- W mojej chałupie, tuż obok szpitala, na dobę przed powodzią obserwowaliśmy, jak mrówki po murze uciekają do góry, nawet ptaki i kuny chowały się na strychu - przypomina sobie Norbert Krajczy, dyrektor ZOZ. - Przyroda chyba wiedziała wcześniej.
Zapowiedzi były uspokajające: szpital podtopi tylko trochę, wystarczy przenieść sprzęty z dolnych półek na górne. A okazało się, że pomieszczenia zostały zalane metr poniżej sufitu, zniszczony budynek pogotowia nadaje się do rozbiórki, a przychodnia przy ul. Kupieckiej grozi zawaleniem.

- Nie zapomnę, jak ciężkie stalowe drzwi odcięły pracowników sekcji utrzymania ruchu, którzy wynosili szpitalne urządzenia, trzeba było je podważać, żeby ratować im życie - mówi dyrektor. - Kiedy już się skończyły świeczki, o tym, że personel i kilkunastu chorych jest jeszcze w szpitalu, strażacy dowiedzieli się dopiero, gdy wyłowili ich list dryfujący w butelce. Ale najtragiczniej wspominam moment, gdy zadzwoniła do mnie telefonistka z dyżurki przed budynkiem i mówi: panie dyrektorze, mam wody po pas, ewakuuję się, nie będę pana już dłużej informować.
Pani Grażyna z ul. Jagiełły: - Patrzyliśmy przez okno, każdy dom pod wodą, jakbyśmy mieszkali na rzece, wszędzie ciemno, wymarłe miasto. Tylko środkiem ulicy płynęły deski ze stolarni sąsiada. Prosiliśmy Boga, żeby się woda wyżej nie podniosła.
Pani Elżbieta uratowała tylko psa i telewizor, który w jakimś amoku wyniosła na piętro. Nic więcej nie ruszyła, na kuchence został nawet garnek z olejem, w którym dzień wcześniej robiła frytki. Mokra po pachy, przeprawiła się do teściowej na Rynek, gdzie był kawałek suchego lądu, solidarność w obliczu tragedii i sklep spożywczy z wodą (ale też szabrownicy, ludzie z balkonów filmowali, jak nyska śmietanka finansowa ogołaca sklepy w centrum, wynosi kartonami buty, kosmetyki, banany).
- Stałam na balkonie, widziałam, jak trumna z katedry wypływa - mówi. - Mąż wytrzymał trzy dni bezczynności, potem pożyczonym pontonem popłynął sprawdzić, co z domem i czy to prawda, że nie ma dokąd wracać.

Widok na ul. Krzywoustego i dalej nyski Rynek - jedyne miejsce po tej stronie miasta, gdzie był kawałek suchego lądu i sklepy z wodą pitną.

Marek Ruda, prudniczanin, dziś naczelnik wydziału architektury w nyskim magistracie, a wtedy szef rejonowego komitetu przeciwpowodziowego, twierdzi, że dziesięć lat to za mało, żeby zapomnieć.
- U mnie ten temat się jeszcze nie zamknął - mówi. - Jak się prosiło o worki na trupy, jak się widziało, jak te trupy wozili śmigłowcami, to jest trauma.
Podczas powodzi zmarło 9 osób (Ruda w notatkach schowanych na dnie szuflady ma zaznaczone pięć zgonów): mężczyzna w Piątkowicach wpadł do wody tuż po tym, jak odprowadził dzieci do łodzi, prawdopodobnie dostał zawału. Dwie inne osoby poszły oglądać powódź, zamiast uciekać. Dwóch nieszczęśników wisiało na drzewach, wojskowy śmigłowiec, który po nich wrócił, już ich nie zastał. Jedno ciało wyłowił z rzeki. Mieszkańca Mańkowic znaleziono w toalecie na stadionie Stali. Trzech chorych zmarło w zalanym szpitalu, dwóch ewakuowano w stanie agonalnym. Całe szczęście, w 20 godzin udało się odnaleźć wszystkich dializowanych i wywieźć do Opola, bo tragiczny bilans mógłby się zwiększyć.
Szef komitetu ma po powodzi kilka wniosków na przyszłość (co nie daj Boże). Po pierwsze: prowadzący akcję ratunkowej nie mogą sami być zagrożeni. Bo w '97 było tak, że co pięć minut ktoś opuszczał sztab i pędził do domu, żeby wynieść meble na piętro. Po drugie: Nysa miała cholerne szczęście, że w tym czasie w mieście stacjonowało wojsko. Siłami przerażonych cywilów nie da się prowadzić takiej akcji, bez wojska nie ma też łączności i prowizorycznego lądowiska dla helikopterów. Po trzecie: sztab kryzysowy nie może być ani w magistracie, ani w budynku straży pożarnej, bo to są miejsca od razu zalewane i unieruchomione. Po czwarte: jedyny bezpieczny most w Nysie to most kolejowy. Niemcy tak go budowali, że żaden obijający się konar ani altanka nie dadzą mu rady.

- Do głowy mi nie przyszło, że Nysa w ogóle może być zalana - mówi dziś Marek Ruda. - Jak wyprowadziliśmy wody Odry z Prudnika, przebrałem się z moro i wojskowych butów, w których chodziłem trzy dni, i w garniturze, własnym samochodem pojechałem do nyskiego urzędu, żeby zdać relację. A tam mówią: zrzuty ze zbiornika 600 metrów sześciennych na sekundę, czyli - dla mnie - wielka powódź. A później: 1,5 tysiąca metrów sześciennych na sekundę, czyli tragedia. Mówię: ludzie, to po co wy tu jeszcze siedzicie?
- Jak wróciłam na ulicę - opowiada pani Ela z Jagiełły - to wyglądało, jakby III wojna światowa wybuchła. Na poprzewracanych płotach można było znaleźć wszystko, łącznie z rybami. Otworzyłam drzwi do domu i zaczęłam wyrzucać. Ale najpierw wszyscy, z całego osiedla poszliśmy na piwo.
Pani Urszula wróciła na Kilińskiego, ale wilgoć i smród były takie, że się nie dało mieszkać.
- Drzwi wywaliło, budynek pękał, zrobiły się wyrwy, że dłoń można było włożyć - opowiada.

Przeprowadzili się do domków dla powodzian na tak zwane osiedle generałów. Bo dziesięć domków dla czterdziestu rodzin (tak jak wciąż niewyremonowana alejka spacerowa nad rzeką) to jest dziś widoczny znak nyskiej powodzi. Kazimiera i Józef Rachwał na ul. Okulickiego przeprowadzili się z zagrzybionego mieszkania komunalnego na parterze, w którym tuż przed tym wtorkiem skończył się remont.
- Dobrze trafiliśmy, choć z dachu trochę zacieka - mówi pani Kazimiera. - Ale jest centralne ogrzewanie, a nie jak za króla Ćwieczka. Urodziłam się za Lwowem, mieliśmy tam chatkę słomą krytą. W 1946 roku zamieszkaliśmy na Słowiańskiej, bez łazienki, z ubikacją na korytarzu. Przeprowadzałam się jeszcze dwa razy, wychowałam trzech synów, ale nigdy łazienki nie miałam. Myślałam: Boże, żeby chociaż na rok przed śmiercią takiego luksusu doczekać!
Nie spodziewała się, że da jej to kataklizm, który zniszczył miasto.
Norbert Krajczy wylicza: bez powodzi nie byłoby przychodni na Ogrodowej, nowej dobudówki do szpitala i centralnej sterylizacji.

- Na sprzęt do niej dostaliśmy milion marek z Czerwonego Krzyża z Niemiec - mówi dyrektor. - Na usuwanie skutków zalania około 14 milionów złotych. Szpital z Łodzi przysłał nam aparaty do EKG, a hrabina spod Berlina respiratory do oddziału noworodkowego i na intensywną terapię.

W połowie września 1997 roku szpital zaczął przyjmować już pierwszych pacjentów, chociaż wizytujący go po wielkiej wodzie fachowcy stwierdzili, że w tym miejscu już nigdy funkcjonować nie będzie.
Dzięki popowodziowym pieniądzom postawiono też budynek przy ul. Chodowieckiego, dziś główną siedzibę nyskiej uczelni. A mieszkańcy ul. Jagiełły wreszcie doczekali się drogi.
Marek Ruda: - Byłem strasznie wkurzony, bo to nie powinno się było zdarzyć. Powódź dała nam wyobraźnię, przywróciła pamięć o wcześniejszych katastrofach.
I uświadomiła, że to, czego uczyliśmy się na przysposobieniu obronnym, jest prawdą: w razie przerwania tamy fala powodziowa wysokości 14 metrów zmiotłaby 80 procent nyskich budynków, zabijając 35 tysięcy mieszkańców.
Łukasz z os. Południe: - Mam nadzieję, że ludzie, którzy mają nami kierować w czasie klęski, zrozumieli, że nie trzeba być hydrologiem, żeby wiedzieć, że jak zalało Kłodzko, to do Nysy też fala prędzej czy później dojdzie.

Pani Urszula: - Do tej pory jak przejeżdżam w okolicy Kilińskiego, to serce mi tak mocniej bije.
Po powodzi została też anegdotka. Noc, do jedynej czynnej knajpy podpływa dwóch mężczyzn. Jeden gorączkowo pogania drugiego: - Szybciej pij to piwo! Wracamy do wody!
- Po co? - pytają zdziwieni klienci.
- Bo tam na hasło: "Nie wiem, czy przeżyjemy do jutra" wszystkie dają.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska