Ratowniczka: Woda to moja pasja

Redakcja
– Facetom trudno się było do nas przyzwyczaić, ale w końcu się przekonali – mówi Justyna.
– Facetom trudno się było do nas przyzwyczaić, ale w końcu się przekonali – mówi Justyna.
Rozmowa z Justyną Merz, ratownikiem Wodnego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego: Rodzice zwykle nie widzą, jak ich dzieci toną.

Mieszka w Kędzierzynie-Koźlu, jest nauczycielką wychowania fizycznego w szkole podstawowej w Landzmierzu, a latem pilnuje urlopowiczów, aby bezpiecznie spędzili wakacje nad wodą. Ma 24 lata i już niemal od dziesięciu lat jest ratowniczką WOPR. Od roku "ma wieżę" nad Bałtykiem w Jastarni. Zdobyła też drużynowe mistrzostwo Polski w zawodach ratowników WOPR w 2006. W tym roku będzie bronić tytułu (regulamin nakazuje zwycięskiej drużynie przez sezon pauzować).

- Ile lat miałaś, kiedy brałaś udział w pierwszej akcji ratowniczej?
- 15 lat. Szukaliśmy zaginionej nad jeziorem dziewczynki. Brodząc po pas w wodzie, poczułam pod nogami coś dziwnego, jakby wodorosty. Zanurkowałam i trafiam na ciało tej dziewczynki... Jeszcze nie byłam wtedy ratownikiem WOPR, dopiero co zaczęłam kurs. Gdy ktoś wszczął alarm, że na niestrzeżonym kąpielisku zaginęła dziewczynka, pobiegli tam wszyscy: kursanci i instruktorzy. Szliśmy ławą w wodzie - ja miałam wody po pas, dorosły instruktor idący obok - już po szyję, takie były doły w tym akwenie.

- Udało się odratować dziewczynkę?
- Ratownik reanimował ją przez 20 minut, patrzyła na to mama, trzymając za rękę brata dziewczynki. Mama nie zauważyła jak córka poszła pod wodę, po latach praktyki wiem, że rodzice zwykle nie widzą, jak ich dzieci toną: śpią na plaży, grają w karty, rozmawiają z kimś albo w ogóle oddali dzieci pod opiekę innych dzieci... Po tych 20 minutach reanimacji przyjechało pogotowie, udało się przywrócić puls i oddech dziewczynki, niestety zmarła w szpitalu.

- Piętnastolatka, praktycznie dzieciak, po takim doświadczeniu chciała jeszcze uczyć się na woprowca?
- Tuż po akcji wszyscy - dwanaście osób, które były na kursie - myśleliśmy, że następnego dnia już nie przyjdziemy na zajęcia. Jednak pojawiliśmy się.

- Dlaczego?
- Zależało nam, woda to nasza pasja. Praktycznie wychowałam się na basenie, mój ojciec był ratownikiem WOPR, chodziłam do klasy pływackiej, a ten kurs i traumatyczne przeżycia, jakie w jego trakcie miałam, tylko mnie utwierdziły w decyzji. To był ciężki kurs, upalne lato 1999 roku, ciągle w ramach praktyk, podejmowaliśmy - wraz z opiekunami - akcje ratownicze. Na przykład podczas patrolu na łódce obok niestrzeżonej plaży słyszę krzyk: "Mamo, nie idź pod wodę!". Podpływamy, a tam 8-letnia dziewczynka ratuje swoją mamę. Wcześniej to mama poszła na ratunek dziewczynce, która się zachłysnęła i zaczęła się topić. Potem mama sama straciła grunt pod nogami i tak nawzajem się ratowały... Już jako ratownik WOPR brałam udział w niejednej akcji ratowniczej, ale najbardziej zapadły mi w pamięć te z czasów kursu...

- Czemu dzieci toną?
- Najgorsza jest płytka wyobraźnia, lub jej brak, dorosłych. Gdy woda zabiera dziecko - bardzo to przeżywam. Wiem, że dziecko nie miało świadomości zagrożenia, tę świadomość mieli jego opiekunowie, którym ufało. Dorośli zawodzą, a dziecko traci życie. Rok temu patrolowałam swój odcinek plaży w Jarosławcu nad Bałtykiem: zaczyna się sztorm, prawie 6 w skali Beauforta, a tu mama z dwójką dzieci bawi się w skakanie po falach. Podchodzę i tłumaczę, że warunki są coraz gorsze, że są silne prądy wsteczne... "To proszę wezwać policję, my się tylko bawimy" - odpowiada mama. Ale mentalność Polaków się na szczęście zmienia. Coraz więcej dzieci jest wysyłanych przez rodziców na kursy pływania i... coraz więcej dorosłych uczy się pływać. Mam na kursie mamy i babcie, które uczą się, bo ich dzieci właśnie skończyły taki kurs.

- Fajnie jest się pobawić z falami w polskim Bałtyku!
- Pewnie, że fajnie. Ja sama lubię się z nimi pobawić, ale w granicach rozsądku, szczególnie jeśli jest się odpowiedzialnym za dzieci. Polskie morze jest szczególnie groźne: zmienne prądy, zmienna pogoda, wysokie fale. Nawet osobę dobrze pływającą nauczy pokory. Gdy pierwszy raz przyjechałam pracować nad morze i poszłam popływać, to szybko opiłam się słonej wody! Nikt mi nie powiedział, że pływając w morzu kraulem, oddech mam brać tylko z jednej strony ciała, z tej, która nie jest pod falę. A ja brałem raz z jednej, raz z drugiej i w końcu fala wpadła mi do ust, przy czym morze było całkiem spokojne - może tak 2 w skali Beauforta.

- Jak to było, kiedy pierwszy raz pojawiłaś się nad morzem? Koledzy ratownicy nie stroili fochów: "Po co mi tu kobieta?"?
- Było im ciężko, bo wcześniej nie pracowali z kobietami, a tu naraz przyjechało ich kilka - tak zadecydował kierownik plaży. Wie pani, w WOPR nie mówi się o kobietach ratowniczki, tylko ratownicy.

- Ja będę mówić ratowniczka!
- OK. Dla mnie praca nad morzem też była wyzwaniem, wiele musiałam sobie i innym udowodnić. Wcześniej dwa lata pracowałam na basenie. O wiele łatwiej jest upilnować pływaków w czterech ścianach niecki niż na otwartym morzu. To w Jarosławcu nauczyłam się całego ratownictwa! W końcu mężczyźni ratownicy przekonali się do nas: wystarczyło rozstawić parę razy bojki w lodowatym morzu!

- Holować w morzu podtopionego faceta ważącego prawie 100 kilo - to raczej nie robota dla kobiety.
- Dlaczego nie? Ciało w wodzie waży około dziesięciu procent swej masy, to żaden problem holować 100-kilogramową osobę, bo czuję, że ciągnę tylko 10 kilo. Problem jest wyciągnąć ją z wody, ale tu już mogę liczyć na wsparcie partnera, załogi z innych wież. Zdarzyło mi się ratować 50-letniego pana baaaardzo przy kości. Zanim zaczął się topić, wypił na plaży siedem piw.

- Tonący miota się w wodzie, może w panice pobić ratownika lub go podtopić...
- Dlatego nad morzem zwykle wbiegamy do wody, będąc w szelkach podpiętych do liny na kołowrotku, jesteśmy asekurowani przez innego ratownika, który gdy tylko zobaczy, że dzieje się coś złego - wyciąga partnera z wody. Nadrzędną zasadą woprowca jest dbanie o własne życie. Nie ma miejsca na brawurę i podejmowanie ryzyka z narażeniem własnego życia!

- Życie ratownika jest najważniejsze?
- Tak, bo przecież martwy ratownik nikomu już nie pomoże.

- Jak plażowicze reagują na widok ratowniczki patrolującej plażę?
- Nie spotkałam się z jakimiś akcjami: udaję, że się topię, bo chcę, by kobieta za mną wbiegła do wody. Są natomiast tacy panowie, i to sporo, którzy traktują kobiety w pomarańczowych kostiumach jak ozdobniki plaży i raczej nie życzyliby sobie, aby to kobieta ratowała ich, gdyby zaczęli się topić. Dlatego ratowniczki należy promować: dajemy pokazy dla plażowiczów i wcale nie występujemy w ich trakcie w roli asystentów czy worków treningowych. Wtedy widzą, co potrafimy.

- Zdarzają się wielbiciele przynoszący pod ratowniczą wieżę kwiaty czy smakołyki?
- Nie. To koloniści przynoszą nam jedzenie, i to po kilka kanapek dziennie wyniesionych ze stołówki!

- Masz już swoją wieżę?
- Rok temu awansowałam na szefową drużyny ratowniczej, czyli w skrócie - miałam wieżę. Rządziłam siedmioma ratownikami chłopakami i świetnie zorganizowaliśmy sobie robotę. Uważam, że kobiety sprawdzają się w roli organizatorów i kierowników pracy, bo jesteśmy przewidujące i wymagające.

- Twój chłopak też jest ratownikiem?
- Nie, choć dobrze pływa. Gdy wyjeżdżam do pracy nad morze, on przyjeżdża do mnie na urlop. I oczywiście nie ma pretensji, że zamiast smarować mu plecy olejkiem, pracuję na wieży.

- Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska