Siostra Panas

Kog
Z Anną Panas, opolską piosenkarką, rozmawia Jarek Wasik

- Skąd pomysł, żeby śpiewać z siostrą?
- Moje śpiewanie zaczęło się na "Konkursie Młodych Talentów". Miałam wtedy 16 lat. Potem były następne konkursy, spośród których pamiętam jeden w szkole muzycznej, w którym wykonywałam chyba "Kasztany", akompaniując sobie na fortepianie. Nagle się okazało, że zaczęła śpiewać również moja siostra.
- Odgapiła?
- Tak, tak, tak... To był mój wierny słuchacz. Jeszcze jak nie znałam nut, to stawiałam kartki z zapisem jakichś niemieckich utworów i grałam zupełnie coś innego, a ona wpatrzona była we mnie jak w Boga, że ja jestem taka zdolna. Wiedziałam, że Ewa ma dobry słuch i że czuje muzykę. Podśpiewywała już w szkole. Też wygrała festiwal, gdzie w nagrodę otrzymała radiomagnetofon, którego nawet nie pozwoliła mi dotknąć i oczywiście nie doniosła go do mieszkania, bo po prostu roztrzaskał się na schodach. Rok później, gdy miała 17 lat, zaczęłyśmy wspólne śpiewanie. Jakoś nam to wszystko tak ładnie zabrzmiało. Pierwsze wspólne nagrania zrealizowałyśmy w maju w 1965 roku w Warszawie. Sprawcą tego wydarzenia był Witek Pograniczny.
- Po kim mogłyście odziedziczyć talent?
- Jak to, po kim? Oczywiście po mamie, która do niedawna jeszcze śpiewała w chórze, i tacie, wykształconym muzyku, który przez wiele lat był wojskowym kapelmistrzem, grał na kilku instrumentach, pisał teksty...
Myślę, że po ojcu w szczególności
- Czy rodzice byli zadowoleni, że dwie córki "pakują się w śpiewanie"?
- Większy problem był z Ewą, bo nie miała jeszcze matury. Ja już pracowałam, to znaczy bywałam w pracy, ale tak naprawdę uprawiałam sport, więc jeździłam na obozy i trenowałam siatkówkę. Byłam wtedy zawodniczką opolskiej "Odry". Starałam się godzić estradę ze sportem. Mówię trochę chaotycznie, ale mam problem z tamtym grudniem, bo przecież nie będziesz o tym pisał, że urodziłam wtedy dziecko. Tak było, że urodziłam Arka 16 grudnia, a 3 stycznia stałam już na scenie. Pierwszy kontakt z zawodową branżą był dzięki chłopakowi z Opola - Jurkowi Tumidajskiemu z zespołu "Tajfuny".
A potem przyszedł telegram i pojechałyśmy z Ewą do Teatru Żydowskiego na próby, gdzie od razu dano nam do zrozumienia, że przyjechałyśmy z prowincji i aktualnie znajdujemy się w Warszawie.
- Zaraz potem było pierwsze wyjście na deski amfiteatru.
- To było w sześć miesięcy później. Piosenka "Jest jak jest" autorstwa Edwarda Spyrki i Anny Markowej została "piosenką miesiąca", a było to na tamte czasy poważne wyróżnienie, ze względu na późniejszą częstotliwość ukazywania się jej i nas w mediach. Na festiwal zaprosiła nas chyba Estrada Opolska, pewnie dlatego, że istniałyśmy od paru miesięcy na ogólnopolskim rynku.
- Mogło wam się wtedy poprzewracać w głowie.
- Mogło, ale nie przewróciło. Może Ewa była na to bardziej narażona, ale ja już byłam dojrzałą osobą. Owszem, na ulicy zatrzymywano nas i podskakiwano z jakimiś karteczkami, koszulkami, ale ja do tego podchodziłam nieco poważniej. Przyznam, że to było bardzo miłe, dlatego dziwi mnie, gdy ktoś mówi o uciążliwej popularności, bo zawsze wtedy myślę, że gorzej jest, kiedy już nikt do ciebie nie podchodzi i ludzie cię nie pamiętają.
- Ile lat śpiewałyście razem z siostrą?
- Można powiedzieć, że to było długo i niedługo. Jakieś sześć lat. Czułam, że coś muszę zmienić, pójść inną drogą.
- W jazz?
- Rzucę takim nazwiskiem jak Andrzej Kurylewicz. Spotkanie z nim uświadomiło mi sporo. Podszedł kiedyś do mnie po koncercie i zapytał, czy ja przypadkiem nie powinnam śpiewać czegoś innego, jakiejś lepszej muzyki. Ja byłam wtedy bardzo obrażona, bo co to znaczy "lepszą"? Zabolało mnie to, choć pamiętam swoją fascynację Wandą Warską (żoną Kurylewicza), która na tamte czasy była niezrozumiała i można powiedzieć, że wyprzedziła pewną "epokę". Od tego spotkania właściwie zaczęłam interesować się jazzem, nauczyłam się paru standardów i chętniej brałam udział w tzw. jam session.
- Kiedy zdarzył się pierwszy wyjazd za granicę?
- W duecie to były inne wyjazdy, przede wszystkim do Związku Radzieckiego, NRD i Bułgarii. W te "lepsze" kraje sama pojechałam w 1976 roku, tuż po koncercie "Premier" na Festiwalu w Opolu. Wtedy wyjechałam do Niemiec, gdzie śpiewałam raczej pop - taki światowy pop. Potem była Holandia, Norwegia, Szwajcaria; pół roku byłam w kraju, pół za granicą. Wiem, że tego, co zobaczyłam, dziś mi nikt nie odbierze, a poza tym, jak to niektórzy mówią: nie dość, że jedzie i pośpiewa, to jeszcze zarobi trochę grosza.
- Jaki to był grosz na tamte czasy, można się było czuć bogatym?
- Bogatym może nie, zresztą mnie się pieniądz nigdy nie trzymał, bo jak zarobiłam, to byłam szczęśliwa, że mogę kogoś uszczęśliwić. Wracałam z walizami pełnymi prezentów, bo tu była po prostu bieda.
- To były ciężko zarobione pieniądze?
- Oj, ciężko! Nieraz sobie myślałam, żeby ktoś zobaczył, jak w wysokich szpilach i w pełnym makijażu, ze światłami bijącymi w oczy graliśmy - tak było na przykład w Niemczech - po siedem, osiem godzin... Tego właściwie nie można było wytrzymać. Zaczynałam lirycznym głosem, a kończyłam z barwą Armstronga.
- Z kim współpraca była najmilsza?
- Z wielką sympatią i wdzięcznością wspominam szefa Orkiestry Polskiego Radia i Telewizji w Katowicach Jerzego Miliana, z którym współpracowałam aż osiem lat. Prezentowaliśmy piosenki mojego autorstwa oraz światowe hity. Jego aranże zapisane w nutach trzymam do dziś, bo do dziś zachwycają się nimi moi znajomi z branży. Właściwie dobrze wspominam wszystkich, że wymienię gitarzystę Janusza Strobla, z którym pracowałam około trzech lat. Nauczyła mnie ta współpraca wielu ciekawych rzeczy, bo gitara jest instrumentem dosyć skromnym, więc wokalista musi dawać maksymalnie dużo z siebie, żeby dobrze zabrzmieć. Potem doszedł do nas Henryk Miśkiewicz, wspaniały saksofonista i wspaniały człowiek. To był bardzo piękny instrumentalny duet. Pojawił się wreszcie Andrzej Jagodziński, pianista, cudowny facet, którego zawsze pod niebiosa wychwalała Ewa Bem, i ja rozumiem, za co! (Z muzykami, o których wspomniałam, w listopadzie, korzystając z zaproszenia organizatorów, wybieramy sie na Międzynarodowy Festiwal Jazzowy do Preszova na Słowacji). Były też zespoły Blues Fellows i Prowizorka Jazz Band. Przez pewien czas jeździłyśmy na wyjazdy wspólnie z Marylą Rodowicz. Pamiętam, że gdy byłyśmy w Związku Radzieckim, to musiałyśmy śpiewać reklamę Polleny podczas koncertów. To była wtedy w Polsce wielka firma. Jechały z nami ogromne skrzynie, a my dostawałyśmy do ręki małe woreczki z wodą toaletową i podczas refrenu rozdawałyśmy je na widowni. To było straszne. Pewnego dnia uzmysłowiłam sobie, że te skrzynie były pełne kosmetyków, które rozdysponowywano później odpowiednim ludziom. Wesoło było o tyle, że Maryla zawsze się wygłupiała (to był rok 1972 i program pt. "Jadą wozy kolorowe"), więc gdy zaczynałyśmy pierwsze dźwięki reklamy i umierałyśmy ze śmiechu, to za kulisami od razu mówiono nam, że obcinają wszystkim po 50 rubli (to było niemożliwe, bo Rodowicz jako gwiazda dostawała 60, a my mniej). Potem ironizowałyśmy, że ostatni bankiet był robiony za nasze pieniądze. Dance Lerskiej zawsze obcinali za spóźnienia, mnie, Ewie i Maryli - za śmianie.
- Dlaczego przez tyle lat nie wydałaś żadnej płyty, przecież "Zwykły dzień" ukazał się w 1995 roku?
- Hmm... Mogę powiedzieć, że chyba nie miałam koncepcji na płytę. Po prostu nie wpadłam na ten pomysł, ale myślę, że wpadli na to w końcu: Jurek Falkiewicz - mój przyjaciel i autor tekstów oraz mój szacowny małżonek. Jurek kiedyś zagroził, że odbierze mi teksty, które chomikuję od lat w szufladzie. Poza tym był to na pewno problem finansowy.
- Skąd przyjaźń z Michałem Bajorem? Skąd to się wzięło?
- To jest już 27 lat. Michał mi kiedyś powiedział, że jego marzeniem było mnie poznać. To było po jego występie w Zielonej Górze, kiedy zadzwonił z prośbą o spotkanie, bo chciał śpiewać moją piosenkę, tzn. chciał, żebym skomponowała coś dla niego. Pamiętam potem drogę z nim do Łodzi, z przesiadką w Koluszkach, jak ani na chwilę nie zamknęła mu się buzia, mimo bardzo wczesnej godziny. W studiu nagrał te piosenki bez tremy i z wielką lekkością. Zobaczyłam wtedy, że on się po prostu urodził dla estrady.
- Jakie masz największe marzenie?
- Przecież nie powiem, że nagranie jeszcze jednej płyty.
- To może gdzieś polecieć?
- Ja nie latam od wielu lat. Do siostry pływam promem, więc może faktycznie jeszcze jedną płytę. Musiałby to być swing.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska