TORTEM W CZYCZYŁĘ

Redakcja
Z grafikiem "NTO" w 25-lecie pracy twórczej rozmawia Danuta Nowicka

- Kiedy po raz pierwszy, panie Andrzeju, publicznie wetknął pan szpilkę?
- Jeszcze jako dziecię przedszkolne; to były próby robienia gęby znajomym moich rodziców. Od kiedy pamiętam, ciągnęło mnie do rysunku satyrycznego i byłem pilnym "oglądaczem", a potem czytelnikiem wszelkiej maści satyry prasowej. Pewno pani pamięta: po odwilży ukazywały się całe serie publikacji satyrycznych, co, podejrzewam, było ewenementem na skalę obozu socjalistycznego. W domu były Effel z jego historią Adama i Ewy, jakiś zbiorek rysunków z "New Yorkera" i podłużny albumik Lengrena z Filutkiem.
- Miałam nadzieję usłyszeć, że pierwsze publiczne wystąpienie nastąpiło 25 lat temu, co pozwoliłoby od razu skierować rozmowę na temat jubileuszu. Spytam więc wprost: jak doszło do szpilki w "Szpilkach"?
- Jako jedyny ze studentów miałem wszczepiony, jeszcze w opolskim liceum plastycznym, nawyk prowadzenia szkicownika. Przejrzał go Piotr Chrobok, satyryk, który był asystentem na grafice na Uniwersytecie Śląskim i powiedział po prostu: dlaczego pan tego nie opublikuje? Pojechaliśmy do redakcji "Szpilek" i po tygodniu zamieścili mi rysunek.
- Pamięta pan który?
- Oczywiście. Była to scenka w parku: ławeczka, dziewczyna i chłopak, który, zraniony strzałą Amora, wymierza mu tęgiego kopniaka.
- Długo trwał romans ze "Szpilkami"?
- Do stanu wojennego. Po 89 pismo padło śmiercią naturalną. Wspominam je z wielkim sentymentem, jako - na tamte czasy - oryginalne, jedyne satyryczne brane na poważnie. Stanowiło papierek lakmusowy na to, co się działo. Oczywiście było penetrowane przez cenzurę.
- Co wyzwalało pomysły i windowało poziom?
- Omijało się wszelkie cenzorskie rafy, a koledzy prześcigali się w przemycaniu różnych historii. A jakie nazwiska mijało się w redakcyjnych korytarzach!
- Mistrzom tamtego okresu poświęcił pan specjalny rysunek. Jeden błazen wydaje rozkaz drugiemu, uzbrojonemu: Kaczmarek, Mleczko, potem Czeczot, Sawka!
- Rzeczywiście zdarzyło mi się ustawić w szeregu elitę naszych rysowników.
- Wytykanie przywar powszechnie uchodzi za rzecz naganną, pan zbiera za to oklaski. Wymienię choćby drugą nagrodę na Międzynarodowym Biennale Humoru w Montrealu, nagrodę honorową w Stambule, medal w Tokio.
- Kiedyś spotkałem Andrzeja Stoka. Najpierw powiedział, że wyglądam dokładnie, jak moje rysunki - do dziś nie wiem, co miałoby to znaczyć - potem dał mi adresy konkursów zagranicznych. Skwapliwie z tego skorzystałem. Do Montrealu wysłałem kulę ziemską przed lustrem, która, za pozowoleniem, wyciska sobie wągry w postaci bombek i rakietek z silosów. Japończykom "skonstruowałem" busolę w połowie ze złota, z dekoracyjną strzałką, skierowaną na północ i przeżartą, pogiętą, jak stara puszka po konserwie, wskazującą południe. Perforacje układały się w mapy najbiedniejszych miejsc na świecie.
- Wybrał pan obiekt niezawodny - politykę.
- To prawda, ale tym samym skazałem się na doraźność. Tylko czasami udaje się ją przeskoczyć.
- Do uprawy pozostaje dziesięć innych poletek, sądząc choćby z ilości rozdziałów książeczki "Andrzej Czyczyło. Rysunki", wydanej przez "Pro Media". Pierwszy zadedykował pan synom, Kubie i Kacprowi.
- Słowo wyjaśnienia: książeczka była poświęcona dekadzie III RP i miała stanowić swoisty zapis rozwoju sytuacji. Miałem pełną świadomość, że po jakimś czasie sczezną twarze moich "ulubieńców", wówczas wyraziście wpisane w koloryt lokalny, chociażby Leppera czy Millera. Proszę przy tym zwrócić uwagę, że lwia część tych rysunków jest proweniencji satyrycznej, a nie humorystycznej. Humor jest bardziej uniwersalny.
- Często zżyma się pan, że zadany temat bardziej wart jest fotografii aniżeli ołówka. Co, pana zdaniem, przede wszystkim waży w rysunku?
- Dbałość o "język", o oryginalność komentarza, o jakość przekazu. Podlegam tym samym napięciom, co dziennikarz piszący. Co jest najważniejsze? To zależy od charakteru rysunku. Jeżeli ma ilustrować tekst, dbam, by nie był tautologiczny, ale poszerzał refleksję. W przypadku samodzielnego komentarza, choćby puenty tygodnia, staram się być sobą.
- Czyczyło, co to znaczy? Raz rozwija pan warsztat, sięga do technik malarskich, w innym przypadku mamy do czynienia z gwałtowną kreską. Mnóstwo miejsca zajmuje "literatura", jak w rysunku z żabą, ostrzegającą małe żabki, by nie dawały się całować byle komu pod pretekstem poszukiwania zaczarowanej księżniczki, ale zdarza się także, że alfabet służy tylko podpisowi autora.
- Byłbym szczęśliwy, w ogóle nie używając słów, ale to bardzo trudne, czasami wręcz niemożliwe. Gdybym chciał wytrwać w cnocie niepisania, wiele tematów pozostałoby niezauważonych.
- Mam okazję podejrzeć, że większość rysunków powstaje w trybie ekspresowym. Ale jak to jest naprawdę? Może ekspres potrzebuje rozbiegu, czego już nie widać?
- W przypadku ilustracji nie mam wielkiego pola manewru. Ale są puenty tygodnia.
- Są także donosy. Czytelnik pewno nie domyśla się, że bohater odcinkowego serialu w magazynie sobotnio-niedzielnym ma swojego modela.
- Istotnie są to donosy na kolegę i jego otoczkę życiowo-rodzinną. My tu w redakcji mamy powód do śmichów i chichów, ale czytelnikowi muszę podać rzecz uniwersalną.
- Jak rozumieć pana dwudziestoletni już związek z teatrem? W kategoriach bigamii?
- Obie dyscypliny traktuję równolegle. Podczas gdy w rysunku tworzę coś na kształt własnego minispektaklu, w teatrze współuczestniczę w jego kreowaniu. Być może ciągnie się za mną tradycja rodzinna, ponieważ dziadek prowadził amatorski teatr przy klubie "Sokoła" w Chrzanowie. W domowym albumie zachowały się zdjęcia ze spektakli; rozpoznawałem na nich kiedyś moich wujków, ojca, rozmaitej maści pociotków.
- Bezpośrednio do teatru wciągnął pana Włodzimierz Fełenczak, były dyrektor opolskich "lalek".
- Kiedy przygotowywał "Żelaznego chłopca" Radiczkowa, trafił na wystawę moich rysunków w Klubie Związków Twórczych, a że zależało mu na satyrycznym przerysowaniu spektaklu, zdecydował się powierzyć mi scenografię.
- Zdecydowanie zakasował pan dziadka, jako autor scenografii dla teatrów w Łodzi, Lublinie, Wałbrzychu, Tarnowie, Gdańsku, Bielsko-Białej. Nie licząc telewizyjnych, wszystkich realizacji uzbierało się ponad czterdzieści. Które wymieniłby pan w pierwszej kolejności?
- Z teatralnych chociażby "Pastorałki" zrobione z Krystianem Kobyłką, "Burzę w teatrze Gogo" w wydaniu wałbrzyskim, opolską "La Kukaraczę". Z produkcji telewizyjnych - "Figurki pana Gracjana" z Franciszkiem Pieczką w roli głównej.
- Co pana sprowadziło do teatru dla dzieci? Możliwość buszowania w jeszcze nieskrępowanej wyobraźni?
- To raz. Dwa: mnie to utrzymuje w znakomitej kondycji psychicznej i fizycznej. Mogę sobie wkładać krótkie spodenki i z procą w kieszeni wędrować po świecie fantazji, tłumacząc, że taka już moja praca. Poza tym spożytkowuję wiedzę, która była przedmiotem studiów; kończyłem kierunek pedagogiczno-artystyczny. Co nie znaczy, że nie wdaję się w romanse z teatrem dramatycznym, ostatnio przy okazji "Dam i huzarów" w Opolu.
- Praca w teatrze ustaje wraz z premierą, rysunki dojrzewają do publikacji, na redakcyjnym biurku pozostawia pan kredki i piórniki, przedmiot dowcipów dziennikarzy.
- Koledzy skwapliwie korzystają z okazji, by mi przygadać - co to za facet, który zarabia na życie kredkami?
- Wraca pan do domu, do Niemodlina, ciesząc się własnym krajobrazem, w którym ma powstać dom wedle obcego, tym razem, rysunku. A poza tym?
- Namiętną grą w szachy. Ostatnio udało mi się do nich wciągnąć nawet kolegów z redakcji, jak okazało się, o wyższych kwalifikacjach niż moje. Teraz rozgrywając partyjkę, musimy chować się przed naczelnym.
- Załóżmy, że to redaktor naczelny zleca panu rysunek z okazji jubileuszu Andrzeja Czyczyły...
- Niech pomyślę... Ja na tortowym cokole. Grzęznę, zapadam się po uszy, niby świeczka w pulchnym biszkopcie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska