Andrzej Sikorowski: Najbardziej niezdrowe jest życie

Katarzyna Kownacka
Na marskość wątroby przecież umierają czasem faceci, którzy nie wypili kieliszka wódki. Zawsze byli w tej kwestii przykładni i niewiele im z tego przyszło. Oczywiście zdrowy rozsądek i umiar w każdej sytuacji jest potrzebny, ale lepiej w wieku 60 lat mieć świadomość, że się żyło za dwóch lub trzech, niż że się nie zdążyło za jednego…- mówi lider zespołu Pod Budą.

- Zacznę od cytatu z płyty, którą wydał pan właśnie ze swoją córką Mają: "Kolejna nocka zarwana, znowu wypiłeś za wiele. Oj, nie ucieszy się mama z tej defilady butelek". Potem jest jeszcze kilka słów o jedzeniu bez umiaru i oglądaniu się za paniami… To o panu?
- No, tak… Bez bicia się przyznaję, że o mnie.

- Śpiewa to Maja, ale słowa są pana. To jej obserwacje przelane na papier przez ojca, czy pana autorecenzja?
- Chyba dowód na zażyłość, która jest między ojcem a córką jedynaczką, i oczywiście autorecenzja. Los sprawił, że ostatnio zawodowo spędzamy ze sobą sporo czasu, więc mam w Mai może nie dozorcę, ale na pewno kogoś, kto mnie dyscyplinuje. Słusznie. Mężczyźni w końcu są trochę niepoprawni…

- Bywało na pana trasach burzliwie?
- Chyba nie inaczej niż we wszystkich znanych mi przypadkach w tej branży. To jest zawód, który skazuje człowieka na nieustanny kontakt z ludźmi, ciągle nowe sytuacje i przeróżne pokusy biesiadne. Stres związany z występami często trzeba odreagować. Dlatego po koncertach w hotelach pojawia się alkohol. Nie należałem do ludzi, którzy nazbyt szaleli w trasie. Ale też nie ukrywałem, że lubię życie towarzyskie, napoje wyskokowe i związane z tym uciechy.

- I o tym jest ta piosenka?
- Tak. A jej sednem jest refren. Kiedy ciągle mi ktoś mówi, że coś, co robię jest niezdrowe, to odpowiadam, że najbardziej niezdrowe jest życie. Za to bywa przyjemne. Żyję już tyle lat, że pożegnałem kilku kolegów. Jak sobie pomyślę, że wielu z nich przeżyło i widziało niewiele, to robi mi się smutno. Na marskość wątroby przecież umierają czasem faceci, którzy nie wypili kieliszka wódki. Zawsze byli w tej kwestii przykładni i niewiele im z tego przyszło. Oczywiście zdrowy rozsądek i umiar w każdej sytuacji jest potrzebny, ale lepiej w wieku 60 lat mieć świadomość, że się żyło za dwóch lub trzech, niż że się nie zdążyło za jednego…

- Rachuje się pan zatem ze sobą w piosence. A z córką gra też po to, by nadrobić zaległości z lat, kiedy był pan w trasie?
- Tak, to dla mnie właśnie możliwość nadrobienia tamtych luk. Miałem niedosyt ojcostwa. Kiedy Maja była mała, ja jeździłem z koncertami po kraju i zarabiałem na dom. Kiedy wracałem, starałem się jakoś te zaległości nadrabiać. Ale czasem miało to charakter trochę karnawałowy. Jak się pojawiałem, to było wszystko na raz: kino, teatr, spacer, zoo i Bóg wie co jeszcze... Wydawało mi się, że jestem to Mai winien. To, że miała normalne dzieciństwo, jest dziś wrażliwą, radzącą sobie z życiem osobą, jest z pewnością wielką zasługą mojej żony, która dzielnie sobie radziła również z moją nieobecnością.

- Bardzo osobiste są te wasze wyznania. Czasem brzmią wręcz jak ubrane w nuty wyciąganie rodzinnych brudów…
- To czysty przypadek. Ta piosenka pojawiła się jako ostatnia w materiale. Wiedziałem, że czegoś mi w nim brakuje. Do tego stopnia powstała na ostatnią chwilę, że jest nagrana bez bębnów. Perkusista przygotował już swoją partię materiału i pojechał. Trzeba to było jakoś nadrobić i improwizować. A piosenka okazała się na tyle ważna, że stała się tytułowym utworem płyty.

- Czy podczas wspólnego z córką grania to pan - ojciec i artysta z doświadczeniem - ma zawsze rację?
- Przeciwnie, potrafię się przychylić do pomysłów Mai. Na płycie jest nawet piosenka, do której córka sama skomponowała muzykę, bo moja jej nie siadła. Nie jestem więc tatą z autorytetem, który uważa się za najmądrzejszego na świecie, nie przyjmuje krytyki i nie wolno mu na nic zwracać uwagi. Nie ma tak, że ja tu jestem szefem tego biznesu. Jak widzę, że zdrowy rozsądek przebija z opinii mojej córki czy żony, to się potrafię podporządkować. Najlepszy dowód na to, że nie jestem aż taki krnąbrny i zły to fakt, że z moją małżonką spędziłem już prawie 35 lat. Można więc ze mną wytrzymać.

- Maja gra z panem taką jak pan muzykę. Przekonywał pan ją, by poszła tym śladem?
- Wiem, że wielu ludzi myśli, iż ciągnę Maję za sobą niemal za rękę na scenę, piszę jej piosenki i każę je śpiewać. Ale ja do niczego jej nie namawiałem. Zawsze miała w tym względzie wolną rękę. To kwestia wychowania w pewnym muzycznym klimacie. Pewnie dlatego, choć jest osobą młodą, bliższy jest jej Marek Grechuta czy Ewa Demarczyk, niż Feel. Zresztą sama mawia o sobie czasem, że jest piosenkarką od "smęd".

- Na waszej płycie jest też ukłon dla pana żony, a mamy Mai - piosenka w jej ojczystym języku greckim wykonywana przez córkę. Pan mówi po grecku?
- Mówię. Oczywiście nie tak dobrze jak Maja, ale radzę sobie. Zresztą trudno inaczej. Oswajam się z tym językiem ponad 30 lat. Poza tym jestem z wykształcenia filologiem i chyba mam ucho do języka. Nigdy się go nie uczyłem na kursach, ale ciągle z nim żyłem. Dlatego bez trudu się porozumiewam.

- Jeszcze jedno pytanie o córkę: łatwiej jej z tym, że jest córką tego Andrzeja Sikorowskiego, czy trudniej?
- Trudniej. Łatwiej o tyle, że jej debiut to były występy z grupą Pod Budą. Wyszła więc na estradę i nie musiała pewnych szczebli pokonywać. Od razu pojawiła się w dobrych, prestiżowych salach, wśród publiczności, której nie musiała od początku do siebie przekonywać. Ale z drugiej strony trudniej, bo ciągle musi udowadniać, że jej obecność na estradzie nie wynika z nazwiska, tylko z tego, że potrafi coś zrobić. Swoją drogą - nigdy nie ciągnąłbym jej na scenę czy w trasę, gdybym uważał, że nie umie śpiewać. Ale widzę, że publiczność reaguje na nią ze szczerym aplauzem i myślę, że ma potencjał.

- Odzywa się ojcowska duma?
- Na pewno tak. Ale też po latach pisania dla siebie czy mojej koleżanki z zespołu Pod Budą mam wreszcie kogoś jeszcze, dla kogo mogę pisać. A najprzyjemniejszą rzeczą jest pisać dla kogoś bliskiego, zwłaszcza dla swojego dziecka. Zna się jego psychikę, wrażliwość. No a w dodatku to dziecko to już kobieta. A ja chyba posiadłem patent na babskie myślenie i dobrze mi się pisze dla kobiet i o nich.

- Faktycznie, z Pod Budą śpiewa pan na przykład bardzo przekonująco piosenkę o zawartości przepastnych damskich torebek...
- To dlatego, że ja doskonale znam ich zawartość. Oglądam je codziennie. Mam w domu dwie kobiety, które tych torebek mają bezmiar. Wyszukanie kluczy często kończy się wysypywaniem na stół całej zawartości. To, co się w nich mieści, to jakaś masakra… Boiska by brakło, żeby to pomieścić.

- A co ze wspomnianym zespołem Pod Budą? Jeszcze jest?
- Tak, choć przyznaję, że mam ostatnio tak silną motywację, by być na scenie z Mają, że ona przeważa ponad chęć bycia na scenie z Pod Budą… To nie znaczy oczywiście, że zespół się rozwiązał. Ale jak mam do wyboru: zagrać z Mają czy z Pod Budą, to wybieram córkę.

- Wygrywają więzy krwi…
- Nie tylko o to chodzi. Po 30 latach bycia z zespołem miałem głęboką potrzebę, by przestać się kryć pod znanym szyldem i sprawdzić się przed publicznością pod własnym nazwiskiem. To trudniejsze, bo zespół to wypracowana przez 30 lat marka, ale solowe występy dają większą satysfakcję. Jeśli po koncercie zespołu sala nas oklaskuje, to oczywiście mam dużą satysfakcję. Jeśli to samo dzieje się po koncercie Mai, moim i kilku muzyków, to ta satysfakcja jest znacznie większa.

- W związku ze wspomnianymi 30 latami z Pod Budą łatwiej jest pewnie z działalnością solową.
- Naturalnie. Ludzie z pewnością kojarzą moją twarz i twórczość właśnie z zespołem Pod Budą. Ale przyszedł moment, by popracować na własne nazwisko i licznik. Tym bardziej, że po pierwszej naszej wspólnej płycie z Mają "Kraków Saloniki", która jest już prawie platynowa, poczułem się mocniej.

- Na tyle mocno, by odpuścić Pod Budą?
- To nie jest tak, że już nie potrzebuję Pod Budą. To byłoby trywialne i nieładne wobec kolegów. Po prostu Andrzej Sikorowski - autor piosenek i wokalista - zaczął trochę inne życie estradowe. Sygnał do tego, że coś takiego jest możliwe, dała kilka lat temu moja koleżanka z zespołu, nagrywając solową płytę. Poczułem się wtedy usprawiedliwiony. A ponadto gra z Mają i jej rówieśnikami w jakimś sensie mnie odmładza i dodaje skrzydeł…

- A bywa, że koledzy z zespołu dzwonią i pytają: no, to kiedy my zagramy razem?
- Tak, bywa tak. Zwłaszcza, że zajmuję się też impresariatem zespołu. Jeśli dzwoni kontrahent i chce zespół Pod Budą, to oczywiście umawiam nas na koncert. Ale przyznaję - gramy rzadziej. Może też dlatego, że Pod Budą, jako ogólnopolska firma i znana grupa, ma większe wymagania finansowe i trudniej jest ją sprzedać.

- Z Grzegorzem Turnauem "Pasjans na dwóch" też jeszcze gracie?
- Tak, oczywiście. Mimo indywidualnych projektów spotykamy się na scenie. Pewnie długo jeszcze tak będzie. Póki publiczność zechce nas słuchać. Bo my to robimy również dla siebie i dla naszej artystycznej higieny…

- Podobno po prostu lubicie wspólne dojazdy na te występy.
- Faktycznie, lubimy razem jeździć i w ogóle spędzać czas. Ale poza tym to jest inne, odświeżające. W lutym na pewno mamy dwie wspólne imprezy i jakąś w marcu. Już się na nie cieszę, bo to zupełna zmiana klimatu. Także muzycznego. Z grania w pełnym zespole przeskakujemy na fortepian i gitarę przetykane pogaduchami. To trochę klimat piwniczny, powrót do korzeni.

- A propos korzeni - obchodził pan w biegłym roku 60. urodziny! To zupełnie niewiarygodne, bo odkąd pamiętam, wygląda pan, brzmi i zachowuje się tak samo…
- Kto wie, czy nie wynika to właśnie w mojego trybu życia, od którego zaczęliśmy rozmowę i od którego zaczyna się płyta… Może właśnie w ten sposób właściwie się konserwuję - korzystam z tego, że życie jest przyjemne. W dodatku przebywam z młodymi ludźmi, co działa orzeźwiająco. No a poza tym mam taką filozofię, że niczego nie planuję i daję się unosić losowi jak Forrest Gump. Nigdy się nie napinałem i nie planowałem: w przyszłym roku będą dwie płyty, a za rok kolejne…

- To nie koniec pana jubileuszy. W tym roku szykuje się kolejny…
- W grudniu mija 40 lat, odkąd wygrałem festiwal studencki w Krakowie i odkąd zaczęła się moja przygoda ze sceną…

- Będzie pan to świętował?
- Na pewno chciałbym to jakoś uczcić. Nie wiem, czy uda się to połączyć z festiwalem studenckim, ale na pewno ukaże się jeszcze jedna, tym razem moja, płyta. Nazywa się "Zmowa z zegarem". Nagrałem ją w ubiegłym roku, ale jeszcze nie wiem, kto to wyda. Zebrałem na niej 21 piosenek spośród wszystkich, które przez te 40 lat napisałem. Niekoniecznie będą to przeboje, ale na pewno takie, które są dla mnie ważne. Wykonanie jest bardzo kameralne, bo tylko na dwie gitary, kontrabas i mój głos.

- Czy po tych 40 latach wie pan już, jak z mądrą piosenką dotrzeć do słuchacza?
- Nie, w ogóle. Żyjemy niestety w czasach bardzo aroganckich wobec mądrej piosenki, w czasach, gdy cokolwiek, co wymaga skupienia czy analizy, natychmiast jest odrzucane. Gdybym miał dzisiaj startować z całym moim dorobkiem, to nie wiedziałbym nawet, do jakich drzwi zapukać, żeby mnie ktoś choćby wysłuchał.

- Z drugiej jednak strony chyba jest głód tej mądrej piosenki. Sale na pana koncertach są pełne, na koncertach Grzegorza Turnaua też. Na występy czeskiego barda Jaromira Nohavicy, który ostatnio intensywnie u nas koncertuje, zjeżdżają tłumy, choć niektórzy pewnie nie do końca rozumieją, o czym on śpiewa po czesku…
- Ale nasze koncerty to występy pod muzycznymi szyldami wypracowanymi przez 20-30 lat. Jarek Nohavica też nie jest u nas anonimowy. A poza tym jest teraz na niego swoisty pozytywny snobizm. No a w ogóle mam wrażenie, że pojawił się u nas drugi artystyczny obieg - koncerty pozwalają nadrobić to, czego ludzie nie znajdą w radiu czy tv, a czego po prostu potrzebują.

- To czemu za tym nie idzie radio czy telewizja i nie grają tego, na co ludzie chodzą na koncerty?
- Bo dla niektórych stacji czy dziennikarzy świętością są target i format. Miałem kiedyś wywiad w jednej z warszawskich rozgłośni. Dziennikarz był nawet przygotowany - wiedział, kim jestem, znał kilka faktów z moich 40 lat na scenie. Wywiad trwał chyba z godzinę, ale co blok muzyczny, to ten człowiek puszczał jakąś anglojęzyczną piosenkę. Zapytałem go w końcu, dlaczego? Przecież ludzie powinni wiedzieć, co gra ten facet, co tak długo gada w radiu. Ale on mi odpowiedział, że nie może mnie puszczać, bo by go szef z roboty wyrzucił… W dodatku nie ma chyba w ogóle zapotrzebowania na autorów dobrych tekstów czy muzyki. Teraz wszyscy piosenki piszą sobie sami. To punkt honoru i… po prostu pieniądze z ZAIKS-u. I jeszcze jedno - byliśmy kilka lat temu z Grzesiem Turnauem w komisji, która kwalifikowała utwory do opolskiego koncertu Premiery. Jak przeczytałem regulamin, w którym było zastrzeżenie, że piosenka nie może być dłuższa niż 3 min 10 s, to pomyślałem: Marek Grechuta z "Korowodem" nawet by do Opola nie przyjechał…

- Co pan robi w wolnym czasie?
- Uwielbiam nic nie robić. Gdyby mi pozwolono, to pokazałbym wszystkim, jak pięknie można nic nie robić. A w ramach "nicnierobienia" uwielbiam czytać książki czy oglądać sport.

- Śledzi pan zmagania naszych szczypiornistów?
- Oczywiście!

- Będzie medal?
- Będzie. Są na fali. Wprawdzie po meczach ze Słowenią i Czechami byli mocno zmęczeni i poobijani, ale o któryś krążek powalczą, bo reszta też jest poobijana. Tak czy inaczej podziwiam ich za kondycję i wytrzymałość. To są sportowi atleci tak zdeterminowani, by wygrać, że robią tarany z własnych ciał.

- A królową dyscyplin dla pana jest piłka można, jak dla co drugiego faceta w tym kraju…
- Nie. Dla mnie numer jeden jest lekka atletyka. Może dlatego, że w liceum biegałem przez płotki.

- A dziś uprawia pan jakiś sport.
- Jeżdżę na łyżworolkach. Wożę je w bagażniku. Jak jestem w Krakowie, to wracając do domu koło Błoni, gdzie jest długi deptak, parkuję często auto i robię tam kilka kółek.

- Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska