"Chwała wciąż rosnąca"

Bartosz Żurakowski

Ilekroć nazwisko Mozarta przewija się w programach koncertowych, szczególnie w związku z wykonaniem jego dzieł szerszemu ogółowi melomanów mało znanych lub nieznanych wcale, rodzi się refleksja. Jak to się stało, że człowiek ujawniwszy swój geniusz za życia, zmarł w biedzie i osamotnieniu, a czcząca go dzisiaj ludzkość nie znajduje miejsca jego pochówku?
Cóż, historia daje zbyt wiele dowodów na to, że piętnem społeczności jest niedostatek spełnienia, a każde dopełnienie w geniuszu jest dla niej czymś, co boli, dlatego takich jak Sokrates, Dante, Mozart "... świat nie może od razu przyjąć na spokojne łoże".
A dziś, mimo wciąż rosnącej chwały pośmiertnej i wielkiej popularyzacji muzyki genialnego wiedeńczyka, nawet badacze nie ogarniają całego jej obszaru, więc tym większa była radość opolskich melomanów, że ostatni piątkowy koncert pozwolił im poznać kilka utworów zapomnianych. W pierwszej części programu Andrea Bacchetti wykonał koncert fortepianowy KV 413, napisany przez Mozarta, z jeszcze kilkoma innymi utworami, pod wpływem podziwu dla warsztatu twórczego wielkich poprzedników - Bacha i Haendla.
Gra włoskiego pianisty mogła zachwycać i powinna, ale z drugiej strony mogła też budzić kontrowersje ze względu na manierę wykonawczą, która z pewnością pomaga mu w interpretacji, natomiast słuchaczowi może przeszkadzać w odbiorze. Potocznie mówiąc, chodzi o to, że pianista podśpiewuje półgłosem to, co w danej chwili gra. Bardziej wtajemniczeni melomani wiedzą, że takim sposobem prowadzenia fraz posiłkował się wybitny pianista Glenn Gonld - genialny interpretator dzieł Jana Sebastiana Bacha.
We wszystkich prawie jego nagraniach można usłyszeć jak prowadząc melodykę tematów głównych artysta dośpiewuje kontrapunkty występujące równolegle w innym głosie. To może się podobać, ale może również przeszkadzać. Jednakże gra Bacchettiego była piękna, pełna wspaniałej precyzji w każdym detalu przebiegu i to zarówno w wykonaniu koncertu F-dur jak i w interpretacji Ronda A-dur KV 386. Oba utwory otrzymały znamiona prawdziwie Mozartowskiego stylu - ową cudownie perlistą prostotą, oddaną przez artystę z zaangażowaniem bez reszty i głębokim przejęciem.
Aha! No i przecież jeszcze aż trzy bisy, które zamieniły się, ku uciesze publiczności, w minirecital, na który złożył się utwory Scarlattiego, Chopina i Bacha. I tym razem w grze pianisty wyczuwalna była radość interpretowania, połączona z racjonalnym operowaniem środkami muzycznymi wyrazu. Przeciwwagą dla pianistycznego popisu była, w drugiej części koncertu, interpretacja I Symfonii Ludwika van Beethovena narzucona opolskim filharmonikom przez niemieckiego dyrygenta Wolfganga Helbicha. Spokojny, a nawet beztroski charakter tego dzieła, nasyconego w I części Mozartowską poezją i wdziękiem, zaś w Finale przypominającym Haydna, zatracił się w interpretacji opartej na zawrotnym tempie oraz bardzo "ciężkiej" dynamice. Poza tym w mocno skandowanym rytmie, scherzo, ukryte jeszcze sprytnie za fasadą dworskiego menueta w części III - którego typ wykształci Beethoven w swoich następnych symfoniach - też nie uzyskało swego wyrazu, podobnie zresztą jak 6-taktowy wstęp do Finału, w którym pod maską powagi kryje się szelmowski uśmiech.
Tak więc nie tylko współcześni nie zrozumieli intencji twórczych Beethovena nazywając je "nieskładnymi wybuchami zuchwałej zarozumiałości młodego, utalentowanego człowieka", nie zrealizował ich również Wolfgang Helbich. A szkoda, bo właśnie w symfoniach - od pierwszej do dziewiątej - najpełniej i najwszechstronniej wyraził się rewolucyjny geniusz ostatniego z klasyków wiedeńskich.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska