Europa nie wierzy łzom

rys. Andrzej Czyczylo
rys. Andrzej Czyczylo
Po 14 latach reform Polska wciąż jest krajem socjalistycznym z elementami gospodarki rynkowej. Państwo łupi obywateli nie dając nic w zamian.

Trzeba wziąć za mordę i wprowadzić liberalizm - odpowiedział nieodżałowany Stefan Kisielewski, pytany tuż po przełomie 1989 roku, jaki ustrój powinien zastąpić zbankrutowany socjalizm. Słowa "Kisiela" okazały się głosem wołającego w puszczy. Obejmujący władzę związkowcy z "Solidarności" akceptowali kapitalizm, ale tylko pod warunkiem, że przywileje robotników pozostaną nienaruszone.
W efekcie, poza kosmetycznymi reformami ustrojowymi tak naprawdę do dziś zmieniło się niewiele. Państwo nie jest już wprawdzie totalitarne, ale obywatele nadal są jego niewolnikami. Nawet szanowani biznesmeni drżą przed wizytą w urzędzie skarbowym. Jeśli biurokratom nie spodoba się coś w podatkowych zeznaniach, a nawet w zachowaniu przedsiębiorcy - dni jego firmy mogą być policzone. Przykładem chociażby Marian Kluska, prezes Optimusa, największego polskiego producenta komputerów. Przez urzędniczą zawziętość ten biznesmen-filantrop o mało nie został nędzarzem.
Niewolnicy Rzeczpospolitej
Człowiek jest wolny, gdy ma prawo do własności i rozporządzania swoimi pieniędzmi. W naszym kraju tak właśnie jest. Z tym jednak zastrzeżeniem, że przeciętny Polak może dysponować zaledwie szczątkami tego co wypracuje. Wynika to z wysokości podatków i innych obciążeń, jakie III Rzeczpospolita nakłada na swoich obywateli. Są one coraz większe, bo państwo ma coraz poważniejsze problemy z wywiązaniem się ze swoich zobowiązań. Dlatego bez radykalnej redukcji obszarów administrowanych przez aparat państwowy na obniżkę podatków nie mamy co liczyć.
- Unia Pracy mówi "nie" wszelkim pomysłom wprowadzenia podatku liniowego - ogłosił lider partii, wicepremier Marek Pol. Swój sprzeciw wobec propozycji, którą ogłosił premier Miller, szef UP tłumaczy troską o sprawiedliwość społeczną. Tego samego argumentu używał zresztą chcąc przeforsować w Sejmie ustawę o winietach, a nawet w sprawie przerywania ciąży (Pol oświadczył, że liberalizacja ustawy aborcyjnej jest konieczna, bo bogate panie jeżdżą na skrobanki za granicę, a biednych na to nie stać - i to, zdaniem wicepremiera, jest niesprawiedliwe społecznie).
Obawa przed spadkiem wpływów do budżetu państwa i hasło sprawiedliwości społecznej to główne preteksty torpedowania wszelkich prób uproszczenia systemu podatkowego. Ostatecznie interes fiskusa zawsze bierze górę nad potrzebami gospodarki i społeczeństwa.
Politycy, przekonujący przy każdej okazji, jakim to mądrym narodem przyszło im rządzić, nie chcą dopuścić, by obywatele sami rozporządzali tym co wypracują. Jesteśmy wystarczająco mądrzy, by głosować na schlebiających nam polityków, ale jednocześnie zbyt głupi, by samodzielnie płacić sobie za leczenie, edukację dzieci czy na przyszłą emeryturę.
Życie obok życia
Nie ma co się łudzić, że rządzący dobrowolnie oddadzą nam choć część naszych pieniędzy. Państwo polskie potrzebuje tej kasy jak powietrza, bo kontroluje zbyt wiele dziedzin, którymi normalne i nowoczesne państwo zajmuje się tylko w szczególnych przypadkach.
Jeśli nawet przyjmiemy, że powszechne i obowiązkowe ubezpieczenie emerytalne jest tzw. "cenną zdobyczą społeczną", to forma tego ubezpieczenia, z jaką mamy do czynienia w Polsce, nie ma nic wspólnego z racjonalizmem i elementarną uczciwością. Każdy z nas płaci obowiązkową składkę do wspólnego ZUS-owskiego kotła, ale wraz z jej uiszczeniem nie nabywamy żadnych praw. Emerytura - jeśli jej dożyjemy - ma się nijak do kwoty, którą w formie obowiązkowego haraczu oddajemy ZUS-owi przez całe życie.
Podobnie rzecz się ma z ubezpieczeniem zdrowotnym. Wrzucanie wszystkich składek do publicznego worka z napisem Narodowy Fundusz Zdrowia mało komu - poza urzędnikami - wychodzi na zdrowie. O prawdziwej reformie służby zdrowia i zastąpieniu monopolu NFZ komercyjnymi ubezpieczalniami, walczącymi o klientów na wolnym rynku, stosunkowo łatwo rozmawia się z lekarzami. Większość z nich dostrzega plusy takiego rozwiązania zarówno dla siebie jak i dla pacjentów. Urzędnicy i politycy nie podejmują tematu, bo znacznie bardziej od korzyści medyków i ich podopiecznych są zainteresowani kontrolą nad ich pieniędzmi. Z podobnych powodów tak mało jest w Polsce prywatnych szkół podstawowych, gimnazjów i liceów. Niepublicznych uczelni wyższych jest już znacznie więcej, bo skoro za państwowe studia też trzeba płacić z własnej kieszeni, to najkorzystniej jest wybrać po prostu lepszą uczelnię.
Każdy pracujący Polak, w zależności od dochodów, co miesiąc oddaje państwu od niemal 40 do z górą 60 procent swoich dochodów. Do naszych kieszeni trafia przez całe życie niewiele ponad połowa pieniędzy, które realnie wypracowujemy (gdy obejmują nas dwie najwyższe stawki podatku dochodowego, nie dostajemy do ręki nawet tyle). Mówiąc inaczej: z tego, co oddajemy państwu moglibyśmy sfinansować sobie drugie życie, albo żyć dużo lepiej w aktualnym. Pieniądze te wędrują do kasy państwa, gdzie większość z nich pożera monstrualny aparat urzędniczy. Zaledwie część naszych zagarniętych przez państwo zarobków oglądamy w postaci usług świadczonych nam "za darmo" przez instytucje państwowe. O jakości tych usług przekonujemy się idąc do lekarza, ZUS-u, jeżdżąc samochodami po drogach itd.
Mam kopalnię, hutę i masę długów
Z zarządzaniem posiadaną własnością polskie państwo radzi sobie równie źle jak z usługami ubezpieczeniowymi, nad którymi chce mieć kontrolę. Koszty tej swoistej pazerności ponoszą wszyscy, którzy jeszcze mają pracę. Utrzymywanie nierentownych firm państwowych to kolejny powód, dla którego nigdy nie oglądamy dużej części pieniędzy, jakie w formie podatków oddajemy Rzeczpospolitej.
Stopień zamożności społeczeństw jest odwrotnie proporcjonalny do udziału państwa w gospodarce - reguła ta znajduje potwierdzenie pod każdą długością i szerokością geograficzną. Gdzie nie spojrzeć - w Europie Zachodniej, Azji, obu Amerykach i każdym innym zakątku świata - najbogatsze są te państwa, których gospodarka jest w prywatnych rękach.
W Polsce tak nie jest. Rzeczpospolita jest wciąż potężnym właścicielem. Pozbyła się już wielu łakomych dla inwestorów kąsków, lecz nadal posiada np. zakłady przemysłu ciężkiego. Dla przeciętnego podatnika są one kulą u nogi, zaś dla finansów państwa niebawem mogą się okazać kamieniem u szyi.
- Reforma finansów publicznych musi dotyczyć przede wszystkim wydatków państwa. Trzeba je zracjonalizować - mówi Robert Gwiazdowski, ekspert podatkowy Centrum im. Adama Smitha. - Jeśli rząd będzie się troszczył tylko o sferę wpływów do budżetu, nic się nie zmieni, a pieniądze podatników wciąż będą wydawane nieefektywnie i niezgodnie ze zdrowym rozsądkiem.
Kolejne rządy od lat opracowują programy restrukturyzacji nierentownych gałęzi gospodarki. Robiąc to, najwięcej uwagi poświęcają skutecznemu przerzuceniu tego gorącego kartofla do ogródka następców. Rządzącym Polską brak zdecydowania, które przed laty wykazała w Anglii Margaret Thatcher. Brytyjczycy do dziś czerpią ekonomiczne korzyści z nieustępliwości "żelaznej damy" wobec górniczych związków zawodowych. Nie bacząc na protesty, pani premier zlikwidowała nierentowne kopalnie, odmawiając im rządowych dotacji. Najgorsze kopalnie upadły, reszta funkcjonuje samodzielnie do dziś. Prawda, że proste?
Skąd ten pośpiech
- Bez szybkich i głębokich reform gospodarczych oraz uszczuplenia wszechwładzy państwa nie będzie podstaw, by w przyszłość po wstąpieniu do Unii Europejskiej patrzeć z jakimkolwiek optymizmem - przestrzega Marek Goliszewski, prezes Business Centre Club.
Polska o gospodarcze zjednoczenie z Europą Zachodnią zabiegała od 1991 roku, kiedy to rząd Jana Krzysztofa Bieleckiego podpisał traktat stowarzyszeniowy z Europejską Wspólnotą Gospodarczą. Kolejne parlamenty wielkim wysiłkiem dopasowywały prawo do europejskich norm, zaś szefowie polskich rządów pytali swych zachodnich kolegów, kiedy nasze wysiłki zostaną docenione i doczekamy się członkostwa w Unii. Mniej więcej do 1999 roku odpowiedzi były bardzo nieprecyzyjne. Prawie zawsze poza Polską w gronie kandydatów wymieniano tylko Czechy i Węgry. I nagle, około trzech lat temu, okazało się, że Unia przyjmie nie trzy, lecz aż dziesięć krajów. Dlaczego?
Odpowiedź na to pytanie w dużej mierze przyniosły ostatnie miesiące. Przez Francję, Szwecję i Austrię przetoczyła się fala społecznych protestów, a w Niemczech wpływowy dziennik "Die Welt" ujawnił, że już jesienią systemowi emerytalnemu naszych zachodnich sąsiadów grozi niewypłacalność.
- Unia Europejska będzie dla nas szansą tylko jeśli dobrze przygotujemy się do członkostwa - uważa ekonomista Krzysztof Dzierżawski z Centrum im. Adama Smitha. - W przeciwnym razie wzrośnie prawdopodobieństwo, że zostaniemy płatnikiem netto.
Europa Zachodnia tonie w morzu biurokracji, a tamtejsze rozbudowane systemy osłon socjalnych, subwencji i dopłat generują stały wzrost podatków. To z kolei dusi rozwój gospodarczy. W tej sytuacji przyjęcie dziesięciu państw - najwyżej średnio przygotowanych do członkostwa w UE - może być dla Brukseli sposobem na podreperowanie budżetu. Nowi członkowie, wśród których Polska jest największym krajem, są zobowiązani do wpłacania składek członkowskich do budżetu UE. Obecnie nasze szanse na odzyskanie tych pieniędzy są nikłe. Ze wszystkich opublikowanych dotychczas raportów wynika, że polskie samorządy, rolnicy i większość przedsiębiorców, nie mają bladego pojęcia o efektywnym pozyskiwaniu unijnych funduszy.
- To smutna prawda, ale mimo to UE jest dla Polski wielką szansą. Jej wykorzystanie zależy od nas samych - mówi Marek Goliszewski. - Unia ma dziś wielkie problemy, a jej gospodarka jest skostniała. Tamtejszym biznesmenom wyrosły brzuszki i żądni sukcesu Polacy mogą swoją energią i świeżymi pomysłami podbić zachodnie rynki.
Sprzysiężenie liberałów
Przez minione lata zamiast prawdziwych zmian wystarczało tuszowanie mankamentów i doraźne łatanie dziur. Mimo to kraj jako tako się rozwijał. Od 1 maja 2004 roku nie będzie to już możliwe. Jeśli nie zostaną przeprowadzone radykalne reformy, które odchudzą aparat urzędniczy i kompetencje państwa oraz doprowadzą do zmniejszenia obciążeń podatkowych, to potężna gospodarka UE zmiażdży nasze firmy. Staniemy się dla Zachodu tylko rynkiem zbytu i źródłem taniej siły roboczej. Uniknięcie tego scenariusza jest wielkim wyzwaniem dla całej klasy politycznej.
- Szybkie zmiany są niezbędne, a instrumenty do ich przeprowadzenia leżą wyłącznie w naszych polskich rękach - mówi Zyta Gilowska, posłanka Platformy Obywatelskiej. W podobnym tonie coraz częściej wypowiadają się przedstawiciele różnych środowisk - od Sojuszu Lewicy Demokratycznej po Prawo i Sprawiedliwość. Spoza parlamentu apelują o to także Unia Wolności i Unia Polityki Realnej. To dobrze, bo nikomu nie wolno popełnić grzechu zaniechania.
Tylko gdy warunki do prowadzenia biznesu będą w Polsce lepsze niż gdzie indziej w Europie, mamy szansę na powtórzenie drogi Irlandii. Ten ubogi kraj przed wstąpieniem do Unii obniżył podatki i zlikwidował wiele zbędnych urzędów. Dziś Irlandczycy są zamożnymi ludźmi, a ich gospodarka rozwija się dużo szybciej od średniej unijnej. W charakteryzujących się wysokimi podatkami Niemczech czy Francji zamiast wzrostu gospodarczego jest recesja, rosną rzesze bezrobotnych, systemy emerytalne plajtują. To - wbrew pozorom - państwa bardzo podobne do Polski.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska