Ewa Lipska: - Czasem wiersze powstają w tramwaju

fot. Witold Chojnacki
Ewa Lipska
Ewa Lipska fot. Witold Chojnacki
- Na swój kraj patrzymy zawsze ostrzej. Kiedy razi nas prostactwo, chamski język, głupota, to swoje poglądy wyrażamy często ekspresyjnie i wyraziście - mówi Ewa Lipska, poetka.

- To prawda, że pewną parę połączyły pani wiersze?
- Poznali się na czacie i okazało się, że oboje interesują się moją poezją. Podobno moje wiersze nawet zbliżyły ich do siebie. Ale czy są dalej razem? Czy są szczęśliwi? Tego już nie wiem. Zdarzyło mi się też, że otrzymałam zaproszenie na ślub, w którym wpisany był jeden z moich wierszy...

- Nie skorzystała pani?
- O ile pamiętam, ślub odbywał się poza Krakowem.

- Poza tym, jak mówi Ryszard Matuszewski, jest pani osobą najbardziej "znikalną".
- Po Krakowie krążą takie plotki. Powstał nawet żartobliwy nagrobek, napisany przez Michała Rusinka: "Tutaj jest Ewy Lipskiej mogiła. / Pusta - bo Ewa gdzieś właśnie wybyła". Rzeczywiście często wyjeżdżam z kraju, a poza tym, kiedy pracuję, całkowicie znikam.

- Mieszka pani w Krakowie i Wiedniu. Sytuacja trochę schizofreniczna.
- To twórcza schizofrenia. Zaczęła się w 1989 roku, w roku transformacji w Polsce. Ambasadorem w Wiedniu został wówczas Władysław Bartoszewski, który kompletował pracowników Instytutu Polskiego. Ściśle mówiąc, poszukiwał wicedyrektora. I tak się to zaczęło. Myślałam, że będzie to tylko rok, nie byłam przecież pewna, czy sprawdzę się w roli urzędnika, a okazało się, że pracowałam prawie siedem lat. Naprzód w roli wicedyrektora, a potem dyrektora. Zespół, z Marianem Bizanem, świetnym znawcą literatury i muzyki na czele, był znakomity. Pracowaliśmy często do późnych godzin. Cykl "Polska widziana oczami Austriaków" przyciągał do Instytutu znakomite postaci życia politycznego, dziennikarskiego, artystycznego. Bywał u nas często ówczesny wicekanclerz Erhard Busek. Przyjeżdżali wybitni artyści z Polski, m.in. Szymborska, Lem, Różewicz, Kapuściński. Polska była wówczas w centrum zainteresowania, później, po przyjęciu do Unii Europejskiej, sytuacja uległa zmianie.

- Wiedeń stał się dla pani znaczącym miejscem...
- Stał się moim drugim domem. Kiedy jestem zmęczona ojczyzną, uciekam do Wiednia. To miasto mnie ucisza, działa jak kompres. Bardzo lubię spacerować śladami nieżyjących już malarzy, pisarzy, muzyków. Lubię bywać w tych samych kawiarniach, które odwiedzali Klimt, Schiele, Musil, Kokoschka czy Schnitzler. Bywam na koncertach, odwiedzam galerie. Jest to rodzaj ucieczki od współczesnego banału.

- W pani pierwszej powieści, wydanym w tym roku "Seferze", Kraków jest mało estetyczny: zmurszałe tynki, brudne ulice, rynsztokowy język... "Gdyby ten kraj był moim pacjentem, to musiałbym go położyć w klinice i gruntownie przebadać" - mówi bohater, psychoterapeuta.
- Bo na swój kraj patrzymy zawsze ostrzej. Kiedy razi nas prostactwo, chamski język, głupota, to swoje poglądy wyrażamy często ekspresyjnie i wyraziście.

- Ku radości wtajemniczonego czytelnika tytułowy bohater poznaje Karolinę, której imię rymuje się z Antoniną, również w realu córką pewnego krakowskiego piosenkarza. Spotykają się w "Limeryku", przypominającym "Nową Prowincję", kawiarnię Turnauów.
- To miejsce miłe i ciekawe. Przychodzi tam sporo młodzieży, a my spotykamy się z przyjaciółmi i organizujemy różnego rodzaju imprezy. Są one na ogół kameralne i łączą się z wydaniem okolicznościowej książeczki. Tak czciliśmy kiedyś urodziny Wisławy Szymborskiej i Leszka Balcerowicza.

- Czytelnik, który liczy, że w "Seferze" znajdzie wyraźny wątek dramaturgiczny, bardzo się zawiedzie. Można odnieść wrażenie, że pisała go pani fragmentami, nie szczędząc znaków zapytania.
- Myślę, że ta powieść składa się z fragmentów, które łączą odwieczne pytania, co to jest czas, przemijanie, samotność... Zakładam, że czytelnik znajdzie w niej coś dla siebie. Jak pisał Witold Gombrowicz, "Literatura nie jest od rozwiązywania zagadnień, ona je stawia".

- Powieść musiała stanowić niemałe wyzwanie dla autorki krótkich form poetyckich...
- O, tak. Praca trwała prawie rok i zupełnie odsunęła mnie od innych zajęć. Wiersz jest małym opowiadaniem i można stale do niego wracać, nawet po kilku tygodniach. Proza to inny rodzaj dyscypliny. Ale była to dla mnie ciekawa przygoda, podróż w nieznane.

- Zechce ją pani powtórzyć?
- Myślę o krótkich opowiadaniach, które zresztą kiedyś pisałam. Może wrócę do prozy poetyckiej, może napiszę dramat?

- Przerwa na powieść nie trwała dłużej niż inne. Zmieściła się pani w dotychczasowym rytmie - nowa książka ukazuje się co rok, góra - dwa.
- Owszem. "Pomarańcza Newtona" została wydana w 2007, "Sefer" - przed kilkoma miesiącami.

- Jak mało kto ma pani prawo pisać: zawód - poetka. Debiut nastąpił, gdy miała pani zaledwie 16 lat, od tego czasu ukazało się 29 tytułów. Krytyka przestała zwracać uwagę na podobieństwo pani strof do wierszy Szymborskiej.
- Krytyka lubi tropić analogie. Znam Wisławę Szymborską prawie czterdzieści lat. W moim pierwszym tomiku "słychać" te fascynacje, ale tak jest zawsze, u wszystkich poetów.

- Jak panie się poznały?
- Przez Adama Włodka, ówczesnego opiekuna Koła Młodych przy Związku Literatów Polskich. Bardzo często spędzałyśmy wspólnie święta u Nawoi, siostry Wisławy. Z moim mężem i przyjacielem Szymborskiej, znakomitym pisarzem i wędkarzem, Kornelem Filipowiczem, jeździliśmy na ryby. W tamtych czasach żyliśmy bliżej siebie; trzeba pamiętać, że pobyt w plenerze pozwalał nam na swobodne rozmowy. W mieszkaniach nie byliśmy tak pewni.

- Proszę sprostować, jeśli się mylę: pani miała sprecyzowane poglądy polityczne, wydała w podziemiu książkę, organizowała Stowarzyszenie Pisarzy Polskich, Szymborska nieco się pogubiła.
- Nie możemy zapominać, że jej pokolenie, zaraz po wojnie, nie posiadające jeszcze wiedzy historycznej, mogło zafascynować się ideologią komunizmu. Teoretycznie piękną, chociaż utopijną. Ale po latach to właśnie Szymborska, Włodek i Filipowicz karmili mnie książkami "Kultury" paryskiej i innymi zakazanymi wydawnictwami. Już Bertrand Russel powiedział kiedyś sarkastycznie, że "Historia świata jest sumą tego, czego można było uniknąć."

- Przyjaźń pań - na czym polega? Relacji nie zakłóca element konkurencji?
- Nie ma żadnej rywalizacji, o poezji nie rozmawiamy za wiele. Tyle jest innych ciekawych tematów.

Sylwetka

Sylwetka

Ewa Lipska, znakomita poetka, autorka 28 tomików wierszy, ostatnio debiutowała jako powieściopisarka ("Sefer"). W 1989 r. została członkiem założycielem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Od 1990 r. przez 10 lat pracowała w polskiej ambasadzie w Wiedniu, kierując Instytutem Polskim. Laureatka licznych nagród krajowych i zagranicznych, m.in. Nagrody Kościelskich. 17 września gościła w Opolu na zaproszenie Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej.

- Zabawiają się panie podczas słynnych loteryjek...
- To zabawa Wisławy. Zawsze po przyjęciu odbywa się loteryjka. Wygrane losy są na ogół śmieszne, osobliwe i niezwykłe. Poetka zbiera przedmioty kuriozalne i posiada jedną z najciekawszych kolekcji starych pocztówek.

- Jest pani często tłumaczona, m.in. na węgierski, duński, hebrajski.
- Mam już trzydzieści kilka książek przetłumaczonych na kilkanaście języków i nieustannie podziwiam tłumaczy poezji. Czasami porównuję ich do cyrkowców chodzących po linie. W tym wypadku - po linie słów. W każdej chwili można spaść... Na szczęście mamy sporo znakomitych tłumaczy. Co ich przyciąga do mojej poezji? Twierdzą, że uniwersalny język i nieoczekiwana metafora…

- Zagranicznych czytelników także?
- Czasami. Ostatnio miałam spotkania w Izraelu, w Paryżu, w Danii, w październiku będę w Serbii, gdzie ukazuje się czwarta moja książka. Jesienią wychodzi wybór wierszy w Ameryce.

- Spotkania poza Polską wyraźnie różnią się od naszych?
- Są podobne. W Izraelu moje wiersze czytali poeci hebrajscy i arabscy, potem były rozmowy mniej i bardziej oficjalne. Czasem do wierszy powstaje melodia i ktoś je śpiewa...

- Krytyka przypomina, że słowo "my", zawarte w pani wczesnych wierszach, z czasem zostało zastąpione "ja"...
- W tamtym "my" było też moje "ja", ale jeszcze ukryte, nieśmiałe. Poza tym należałam do grupy młodych ludzi, którzy chcieli zmieniać świat. Teraz należę już tylko do siebie i do swojego języka. Moje "ja" jest sceptyczne, zdystansowane, nie ma złudzeń.

- Rzeczywiście embriony niektórych pani wierszy powstają w tramwaju?
- Czasem tak, jako zapisy na biletach. To ważny etap w mojej pracy. Mam całe teczki notatek, z których nie zawsze powstają wiersze. Kiedy studiowałam w Akademii Sztuk Pięknych, postępowałam podobnie, robiąc nieustannie szkice, rysunki...

- Wyobraża sobie pani życie bez pisania?
- Gdybym potrafiła grać na fortepianie, to pewnie tak, ale niestety nie gram. Muzyka jest mi bliska, coraz bliższa. Poza tym posługuje się własnym językiem i nie wymaga tłumaczenia. No cóż... Wracam więc do poezji, bo jak powiedział Novalis: "Poezja leczy rany, jakie zadaje rozum".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska