Godność na śmietniku

Iwona Kłopocka
O człowieczeństwo można walczyć nawet na śmietniku - mówi swym przedstawieniem Samwel Baginjan.

Bohaterowie "Antygony w Nowym Jorku" to bezdomni, mieszkający w jednym z miejskich parków, ale właściwym ich adresem jest śmietnik. Taki park-śmietnik ukazuje na scenie Maryna Gamończyk, udanie debiutująca młodziutka scenografka (notabene córka Ewy Wyszomirskiej, najmłodsza z teatralnego klanu). Jedynym miłym dla oka akcentem tego paskudnego miejsca jest widoczek Manhattanu, kojarzący się z ekranem telewizora. To bardzo zgrabny pomysł. Manhattan, symbol amerykańskiego raju, dla bezdomnych emigrantów z perspektywy Tompkins Square Park, jest czymś równie nierealnym i nieosiągalnym, jak jego widok na szklanym ekranie.

Dla ludzkich śmieci, jakimi są Sasza, Pchełka i Anita, to symbol raju utraconego, a nawet więcej - straty niemal absolutnej. Bez domu, bez złudzeń, bez bliskich - nie mają już właściwie nic, poza tą odrobiną wiary w sens własnego człowieczeństwa, jaką nawet w ekstremalnych warunkach (a może w nich szczególnie) daje poczucie więzi z drugim człowiekiem.
Mityczna Antygona wbrew surowemu prawu za wszelką cenę dążyła do pogrzebania brata. Jej gest powtarza stuknięta Portorykanka Anita. Obsesyjne pragnienie godnego pochowania przyjaciela, to nie tyle chęć dokonania moralnego uczynku, ale przede wszystkim udowodnienia, że coś ją z kimś łączyło. Że była dla kogoś ważna (kogoś ledwo znanego, kto jednak pięć lat temu nazwał ją "swoją kobietą") i że sama może dla kogoś zrobić coś ważnego. Bo miarą człowieczeństwa i ludzkiej godności, nawet na śmietniku, jest drugi człowiek, o którym można powiedzieć "mój", "nas", "my". Dlatego Anita rzuca się na szyję Saszy, gdy ten - bez przypisywanych mu intencji - używa zaimka "nas". Jej wybuch emocji budzi i w nim pragnienie doznawania tego szczególnego poczucia wspólnoty (może pierwszy raz od czasu, gdy była żona zadała temu poczuciu śmiertelną ranę). Nawet Pchełka, polski pijaczek i epileptyk, pozbawiony wszelkich zasad, czuje się zagrożony na myśl o odejściu Saszy. Bo ten Pchełka, jak jego ksywa wskazuje, jest związany z Saszą, tak jak pchła z człowiekiem. Kąsa go, okrada, ale bez niego nie ma racji bytu.

Najbardziej udaną kreację w opolskim przedstawieniu stworzył Michał Świtała. Jego Sasza ma w sobie filozoficzny spokój, mądrość i dystans. Wydaje się pogodzony z losem i tylko od czasu do czasu rozdzierający skowyt jego duszy świadczy o bólu i cierpieniu, z jakim się zmaga. O ile Świtała zagrał jakby "do wewnątrz", o tyle Grażyna Rogowska i Mirosław Bednarek skupili się na elementach zewnętrznych, budując jednak swe postaci w sposób zbyt nerwowy. Stąd lepsze i gorsze fragmenty gry.
Uczucie niedosytu pozostawia Maciej Namysło (Policjant). Ma taki dobry tekst do powiedzenia i niestety tylko go deklamuje, a nie gra. Spieszy się przy tym, jakby mu miało uciec ostatnie metro, więc nawet ostatnie, ważne słowa, brzmią u niego jak kiepski żart, a nie ostrzeżenie.

Słabą stroną przedstawienia jest jego warstwa dźwiękowo-muzyczna. Chyba, że osiągnięcie efektu chaosu było zamierzone. Nawet dobry pomysł zobrazowania policyjnej akcji oczyszczenia parku (migające czerwono-niebieskie światełka i ogłuszające techno), poprzez powtórzenie, traci na sile wyrazu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska