Kongo. Mbote mingi - witaj, bracie

Redakcja
Nigdy nie byłem w większej d... niż Kongo. Ten kraj można pokochać albo znienawidzić - usłyszała opolanka, Joanna Kardasińska.

Tak powiedział jej znany polski podróżnik. - Nie upoważnił mnie do ujawniania nazwiska, a że wypowiedź jest niecenzuralna, to niech pozostanie anonimowa - mówi Asia.

Podróżnik przekazał jej tę recenzję, gdy na pewnym forum zaczęła dopytywać, jaka jest kraina Kongo. Nikt inny jej nie odpowiedział. Bo do Kongo zapuszczają się tylko nieliczni.

- To kraj wymagający nawet dla globtroterów - mówi Joanna Kardasińska.

Miasto Kinszasa w Kongo, stolica - typowa kolonialna zabudowa i... policjanci, którzy - choć mają państwową pracę - żądają od każdego, a szczególnie od “białego", łapówek. To ich sposób zarobkowania, muszą przecież z czegoś żyć, mieć za co kupić maniok dla siebie i rodziny. - Poślizgi w wypłacie pensji sięgają nawet pół roku - mówi Joanna Kardasińska. - Więc to normalne, że zatrzymali mnie i mego współtowarzysza wyprawy - Światka - na ulicy, wskazali na dziurę Światosława, jaką miał w spodniach, zażądali łapówki: "dis dolars", czyli dziesięciu dolarów.

Biały to milioner
Joanna pojechała do Kongo razem z innym zapalonym opolskim podróżnikiem, Światosławem Rojewskim. Wspólne podróże to ich pasja i sposób na życie.

- Znajomy z czasów szkolnych jest tam misjonarzem - mówi Joasia. - Oboje ze Światkiem kochamy Afrykę, ten kontynent nas fascynuje. Więc skorzystaliśmy z okazji.

Miasto kongijskie to nie tylko przekupni policjanci. To także dziecięce gangi żyjące na ulicach. - Zostawiłam w Polsce synka. A tam widziałam dziesiątki takich moich Michałków, wyciągali cokolwiek do zjedzenia ze śmietników i to już im wystarczało, by być zadowolonym. A jeśli dostali coś od "białego", to już była pełnia szczęścia. - mówi opolska podróżniczka.

Ale z "rozdawnictwem" w Kongo, szczególnie w miastach, trzeba bardzo uważać. Bo mieszkańcy tego kraju traktują każdego "białego" jak milionera, który przybył z darami. I potrafią się dość nachalnie i agresywnie upominać o rzekomy dary.

- Lata kolonializmu spowodowały, że Kongijczycy utracili całkowicie umiejętność samodzielnego myślenia, decydowania - mówi Joanna. - Belgowie, Francuzi i Anglicy już opuścili swe afrykańskie kolonie, a ich autochtoniczni mieszkańcy wciąż czekają, aż ktoś im włoży do rąk rybę, a nie wędkę. Po kilku dniach pobytu oswoiliśmy się z kongijskimi realiami i nikt tak łatwo od nas niczego nie dostał.

W mieście trzeba uważać na złodziei. Dla Kongijczy-ków - pojęcie kradzież nie istnieje. Przynajmniej do momentu, gdy nikt nie widzi, że się kradnie. Jeśli ktoś więc niezauważenie ukradnie plecak, portfel, jedzenie - nie ma problemu. Nie jego wina, że właściciel nie upilnował swej własności. Gorzej, jeśli złodziej wpadnie na gorącym uczynku. Wtedy dochodzi do samosądów.

- Widzieliśmy, jak w miejskim publicznym busie złapano kieszonkowca. Wywleczono go z auta i na ulicy skatowano - mówi podróżniczka z Opola. - Opiekun Kongij-czyk, widząc nasze oburzenie, zabronił nam jakiejkolwiek interwencji, na pocieszenie powiedział, że kiedyś za kradzież wlewano do ucha rozgrzany ołów. Oczywiście w mieście też nie brakuje ludzi przyjaznych i otwartych, ciekawych nowych kontaktów i skorych do pomocy.

Takie jest kongijskie miasto. A wieś?

Honorowa gościna
Mieszkańcy każdej osady mają swoją hierarchię - jest osoba, która dowodzi wioską, coraz częściej w osadzie znajdują się też jej opiekunowie: wolontariusze, misjonarze. Zwykle są to "biali". Ale wystarczy, że jakiś Kongijczyk powróci z miasta, czy z zagranicy, a automatycznie awansuje w społecznej hierarchii.
- Ambicją i dumą każdego mieszkańca jest ugościć białego człowieka. Bez żadnych zobowiązań, bez pobierania opłaty za gościnę - mówi Joanna.

Sąsiad, krewny, każda znamienita osoba w miasteczku chcą także uczestniczyć w takim wydarzeniu, jak posiłek dla białych ludzi. Kiedy więc opolanie zostali zaproszeni na kolację do jednej z glinianych chat w wiosce Mwanza, zmieścili się tam nie tylko gospodarze, ich ośmioro dzieci, ale i sąsiedzi oraz opiekun wioski.
Zwykle w kongijskiej wiosce je się jeden posiłek, u schyłku dnia. Kolacja to maniok "fufu" - czyli klucha przypominająca uprasowaną kaszkę manną, maczaną w sosie ugotowanym na bazie dostępnych warzyw oraz skórek z kurczaka.

- Posiłek to rytuał. Najpierw pan domu polewa po kolei każdemu biesiadnikowi - i dzieciom, i starszyźnie - ręce odrobiną wody, aby je umyć. Potem do posiłku zasiadają goście, w tym przypadku byliśmy to my. Gdy jedliśmy, wszyscy, łącznie z dziećmi, uważnie się nam przyglądali. A nam jedzenie rosło w ustach, bo wiedzieliśmy, że gospodarze, szczególnie ich dzieci, nie mieli przez cały dzień nic w ustach. Jednak gdybyśmy odstąpili od jedzenia - to byłaby obraza - wspomina opolanka.
Dopiero, gdy goście zaspokoili swój głód, tym, co pozostawili, pożywiali się gospodarze.

Węże na klepisku

W wioskach buduje się szałasy lub minidomki z gliny otoczonej ściankami z trawy lub trzciny. Podobnie z trawy wyplata się maty, które służą za dach. Ale przez Kongo przechodzą systematycznie ulewne deszcze, które dosłownie rozmywają gliniane szałasy. I wtedy trzeba je budować od nowa.
W szałasach jest tylko jedna izba - wszyscy w niej śpią.

Reszta życia, w tym życie kuchenne, toczy się przed szałasem - mówi Joanna.
Bardzo ważne jest, aby ziemia w wiosce była porządnie uklepana i zamieciona. Dbają o to solidarnie wszyscy mieszkańcy afrykańskiej wioski. Klepisko się niemal błyszczy i wszystko na nim doskonale widać, a więc węża, który może wpełznąć do szałasu i ugryźć śpiące tam dziecko.
Bo bardzo często zostawia się małe dzieci same w szałasach - mówi Joanna. Opolanie sami mieszkali w szczelnie zamkniętym namiocie.

Wziąć wędkę

Ludzie tu żyją tak jak sto, dwieście lat temu. - Byłam zaskoczona ich mentalnością, tym, że nie potrafią wnieść żadnej innowacyjności - mówi Joanna. - Na przykład wokół nich rośnie sporo trzciny cukrowej, mogliby pozyskiwać z niej sok i mieszać go z maniokiem, uzyskując tym sposobem wysokoenergetyczne danie. Ale tego nie robią, bo nie potrafią. Żyją w klimacie równikowym, gdzie wszystko rośnie w mgnieniu oka. Nas, ludzi północy, pory roku, w szczególności zima, nauczyły planować i zbierać, by przetrwać. Tu jest inaczej.
W prowincji Bandundu od lat uprawia się egzotyczne orzeszki. Ale kiedy przyszła kiedyś plaga i zniszczyła uprawy orzeszków, mieszkańcy wiosek przymierali głodem. Tymczasem wystarczyło wykorzystać to, że w tym rejonie jest wysoki poziom wód gruntowych i założyć stawy hodowlane. - mówi Joanna. - Pokazał im to dopiero nasz znajomy Tomasz, ksiądz werbista z wioski Tumiki. Ktoś musiał im fizycznie pokazać, jak kopie się stawy.

To księża wkładają tubylcom do ręki wędkę, zamiast ryby. To oni budują ośrodki (co w praktyce oznacza małe budynki z jedną, dwiema izbami), gdzie dzieci mogą się uczyć lub być leczone. Nauczycielem zostaje zwykle ten mieszkaniec wioski, który kiedyś pracował w mieście lub właśnie misjonarz. Dzieci uczą się podstaw języka francuskiego oraz matematyki. Na pensję ich mistrza składają się mieszkańcy całej osady - zwykle udaje się uzbierać miesięcznie od 3 do 8 dolarów.

Koloniści opuścili Afrykę, ale w zamian pojawiły się wielkie koncerny wydobywające złoża mineralne. Kongo ma prawdziwe skarby: diamenty, złoto, miedź i - co najważniejsze - koltan, minerał, który znajdziemy w niemal każdym urządzeniu elektronicznym. Koncerny bezlitośnie eksploatują kraj, nie dając nic w zmian. Konkurencję robią im jednak... Chińczycy. Ich koncerny przynajmniej, w zamian za dostęp do złóż, budują drogi - mówi Joanna Kardasińska.

Opolski ślad

Światosław Rojewski oraz Joanna Kardasińska postanowili, że oni też chcą zostawić swój ślad w Kongo. Wraz z Anną Grebieniow napisali, pod auspicjami Fundacji Kazimierza Nowaka (znany przedwojenny polski podróżnik) projekt rozbudowy ośrodka szkolnego w Tumiki, prowadzonego przez księdza Tomasza. Projekt zwyciężył konkurs na fundusze z organizacji Polska Pomoc i ma być do grudnia zrealizowany.
Wybudujemy pomieszczenia sanitarne, łącznie z toaletami, ambulatorium, rozbudujemy salę szkolną. Co więcej, mamy deklarację paru lekarzy, którzy pojadą za nami do Tumiki, by przebadać tamtejsze dzieci, szerzyć wiedzę związaną ze zdrowym odżywianiem - mówi Joanna.

Projekt nazywa się w skrócie Mbote mingi, czyli: Witaj, bracie.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska