Krzysztof Dobrowolski: Afryka jest nieziemska

fot. Archiwum Krzysztofa Dobrowolskiego
Na targu można kupić wszystko. Od pieczonej szarańczy po karty do telefonów.
Na targu można kupić wszystko. Od pieczonej szarańczy po karty do telefonów. fot. Archiwum Krzysztofa Dobrowolskiego
Rozmowa z dziennikarzem Radia Opole. Przez ponad miesiąc był w Iribie, bazie Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Czadzie, gdzie stacjonują nasi żołnierze.

Na biurku stoi puszka pepsi z arabskimi napisami, a w niej piasek Sahary, obok zaschnięta szarańcza i chusta arafatka brudna od pyłu czadyjskich bezdroży. Za nim siedzi człowiek, który - jak sam mówi - wrócił z Księżyca.

- Zaskoczyło mnie stwierdzenie, że wróciłeś z Księżyca…/b>
- Ponieważ Czad to księżycowy widok, księżycowy świat. Niesamowite krajobrazy, nocą gwiazdy świecą jak latarnie. Ludzie radośni i smutni jednocześnie. Afryka jest nieziemska. Tam nic nie przystaje do naszych standardów. Pojęcie cywilizacji jest nieporozumieniem, nie ma jej w ogóle. Stary człowiek pod drzewem nie odpoczywa, ale umiera. Kto nie pracuje, ten nie je - taką mają zasadę. Mieszkańcy wsi wywożą go poza jej granice, sadzają pod drzewem. I tkwi tam, chodzą po nim muchy, aż pewnego razu znika. To takie afrykańskie hospicjum. Nie wiadomo, czy go chowają, nie miałem kogo zapytać. Wszyscy żołnierze ciągle powtarzają: nie pytaj, to jest Afryka.
- Skąd pomysł na taką wyprawę?
- Wszystko zaczęło się w tym miejscu. Do newsroomu radia przyszedł kolega i zapytał, kto chce jechać do Iraku, bo mu żona nie pozwalała. Ja takich dylematów nie mam, zresztą wtedy chyba tylko ja byłem w tym pokoju. Pomyślałem: czemu nie. Miałem skontaktować się z kapitanem Mirosławem Ochyrą, oficerem prasowym 10. Opolskiej Brygady Logistycznej. Okazało się, że na wyjazd do Iraku jest za późno, ale może być Czad. Miałem o tym kraju mgliste pojęcie, wiedziałem, że są tam jakieś misje, ale jakie i gdzie… bladego pojęcia. I tak się zaczęło.
- I co potem?
- Był 4 listopada. Myślałem, że będzie łatwo. Dwa tygodnie i lecę na święta do Czadu. Okazało się to jednak znacznie trudniejsze. Najbliższa ambasada Czadu znajduje się w Paryżu lub Moskwie. Znaleźć i wypełnić wniosek wizowy, który był po francusku, pomogła mi koleżanka z pracy. Gdy już go miałem, okazało się, że nie mam nikogo w Paryżu. Zadzwoniłem do Informacyjnej Agencji Radiowej, tam dali mi namiar na Tomka Siemieńskiego, korespondenta Polskiego Radia w Paryżu. Już miałem nadzieję, że chwila moment i jadę do Czadu, kiedy okazało się, że firma kurierska nie dowiozła mojego wniosku na czas. Tomek dostał go dopiero po Nowym Roku. Potem codzienne dzwonienie przez półtora miesiąca do ambasady. I w końcu 5 lutego miałem wbitą wizę, czyli pieczątkę z Murzynem, na całą stronę. Jest niesamowita. A potem konieczne szczepienia. Kłuli mnie wszędzie. Osiem różnych zaraz, najgorsza była szczepionka przeciw żółtej gorączce. W szóstej dobie zaczęło mnie trząść, ból, jakby ktoś kości łamał na żywca. Nie wyobrażam sobie cierpienia osoby, która jest chora na żółtą gorączkę czy malarię.
- Co trzeba zabrać do Afryki?
- Rozbawiła mnie pierwsza rada: weź ze sobą siatkę do prania. Nie miałem pojęcia, o co chodzi. Jest to woreczek, do którego wrzuca się mundur do pralki. Gdyby nie to, ciężko by było odróżnić, który jest czyj. Porządne buty. Chustę, bo pył jest wszędzie. Ubranie z długimi rękawami. Ludzie pytają, dlaczego jestem nie opalony. Odpowiedź: bo tam tylko szaleniec się opala. Wystarczy 15 minut na słońcu, a skóra pęka i można ją zdzierać jak z węża. Mikrofon wystarczy położyć na chwilę, a od razu nagrzewa się tak, że nie da się go utrzymać w gołej ręce. Temperatury sięgały w słońcu 70 stopni. Da się do nich przyzwyczaić, noce są przyjemniejsze - około 20. Jesienią były nawet "mrozy" - plus 7 stopni.
- Oprócz niezbędnych rzeczy musiałeś mieć pewnie jakąś wiedzę o ich kulturze, zwyczajach.
- Tu wielki ukłon w stronę Mirosława Ochyry i armii. Przeprowadził dla mnie szkolenie na temat podstawowych zachowań. Na przykład wychodząc z wozu, nie można od reszty różnić się ubraniem. Człowiek z boku myśli, że to dowódca, czyli ten, którego należy odstrzelić pierwszego. No i jeszcze styl współpracy: nieważne, czy pisałem maila do Iriby, Opola czy Dowództwa Operacyjnego w Warszawie, odpowiedź przychodziła niemal natychmiast. Takich rzeczników prasowych może pozazdrościć niejedna instytucja państwowa. Bardzo dużo pomogło mi dowództwo PKW.
- Już miałeś wizę, byłeś spakowany i przeszkolony. I w drogę.
- Wylot miałem 23 lutego z Wrocławia z lotniska wojskowego. Śnieg 10 centymetrów, buty przemokły. Leciałem samolotem transportowym CASA wraz z ośmioma żołnierzami i... załadunkiem. Butle z azotem i ogromne opony. Jak siedzieliśmy plecami do okienek, to dosłownie przed nosem miałem te palety. I tak przez 14 godzin. Podłoga lodowata, z góry gorące powietrze z nawiewu. Na lince desantowej podwiesiłem buty, za godzinę były suche. Widoki niesamowite. Północne wybrzeże Afryki, Trypolis, są nocą bardzo mocno oświetlone, po czym nic, totalna ciemność. Nagle jakby ktoś włączył pomarańczowo-różowe światła w okienkach. To było słońce wschodzące od strony Sudanu. W dole pustynia, która z 6 tys. metrów wygląda jak żółte morze.
- Jakie było pierwsze wrażanie, myśl po wylądowaniu?
- Wylądowaliśmy w bazie lotniczej Abeche. Wsiadamy do śmigłowca, aby dolecieć do Iryby, gdzie stacjonują nasze wojska. Maszyna ma podwieszone nośniki rakiet. Drzwi otwarte, siada w nich żołnierz z karabinem maszynowym, z tyłu po prawej stronie otwiera sobie okno drugi z bronią. Wtedy zrozumiałem, że jestem w kraju, w którym toczy się wojna. Wiedziałem, że nie jadę na wczasy i że różnie może być.
- To był strach czy ciekawość?
- Każdy start, lądowanie zawsze jest obarczone ryzykiem. Oswajasz się ze strachem. Jest on potrzebnym sygnałem z punktu widzenia instynktu samozachowawczego, ale trzeba umieć zapanować nad nim.
- Jak cię przyjęli żołnierze?
- Dostałem jednoosobowy camp, czyli kontener mieszkalny. Rzuciłem rzeczy i poszedłem coś zjeść. Kiedy miałem już chwilę, żeby odpocząć, wpada do mnie major Dariusz Kudlewski, oficer prasowy PKW Czad, i mówi, że 10 kilometrów od bazy znaleziono chłopaka z otwartym złamaniem nogi. Myślałem, że to żart na przywitanie albo że to ćwiczenia. Okazało się, że nie. Wrzuciłem na siebie ciężką kamizelkę kuloodporną i hełm. Idę do rosomaka, w którym siedzą już chłopaki. Nikt nie chce ze mną rozmawiać. Później się okazało, że przede mną było trzech dziennikarzy z Polski, którzy zrobili tu krecią robotę. Przyjechali i jedyne, co robili, to szukali sensacji. Jednak jak żołnierze zobaczyli, że ja również wykonuję swoją pracę, że ich słucham i pokazuję ich służbę, wszystko się zmieniło. Najbardziej zżyłem się z Grupą Bojową Alfa z 10. Brygady Kawalerii Pancernej w Świętoszowie. Z nimi najczęściej wyjeżdżałem poza bazę. Niesamowite jest to, że zatrzymujesz się na środku pustyni, a po pięciu minutach są obok ciebie ludzie, nie wiadomo skąd. Gapiów jak w środku Opola. Oni są wszędzie, to jest duży problem, biorąc pod uwagę rebeliantów.
- Wielokrotnie wyjeżdżałeś na patrole, jacy są Czadyjczycy?
- Są bardzo biedni, ale mili i życzliwi. Smutni, a jednak radośni, wyglądają, jakby byli w letargu. Oprócz miejscowej ludności w sześciu obozach żyje ponad 120 tysięcy uchodźców z Sudanu. Widzą, że od czasu, kiedy na tym terenie są polscy żołnierze, nie było żadnego mordu, a wcześniej zdarzały się rzezie. Dzieci są bardzo bystre, szybko się uczą. Są wszędzie. Pojawiają się niczym z podziemi i proszą o kadu, czyli prezent. Raz, jak z rosomaka wypadła nam butelka wody, nagle pojawiło się 20 dzieci, zakotłowało się tak, jakby do akwarium z piraniami wrzucić kawałek mięsa. One są bardzo zabiedzone. Zdarzało się, że to one dawały nam prezenty, np. monetę sudańską, której nie ma już w obiegu. Co ciekawe w obozach, gdzie żyje po 30 tys. osób, mieszkających w namiotach zrobionych ze szmat - w ciągu dnia nie dochodzi do ani jednej kłótni. Jest spokojnie, ale jednocześnie przemycana jest broń lub udziela się schronienia rebeliantom.
- Jak wyglądają miasta i wioski?
- Drogi to ślady samochodów na pustyni. Nie ma elektryczności - to jest Afryka. W Iribie są tylko trzy murowane budynki. Mosty są zupełnie inaczej budowane. Na dnie rzeki układane są kamienie i po nich się przechodzi. W porze suchej powstają wadi, czyli wyschnięte koryta rzek, wtedy z przejściem czy przejechaniem nie ma najmniejszego problemu. Jeździ się jak najbliżej siebie. Pustynia nie jest jednolita, jest bardzo różna, piaszczysta, kamienista, czasem pojawiają się jakieś trawy. Jedyne, co jest wspólne, to piach, który dostaje się wszędzie. Napotkani na drodze ludzie zawsze machają i chętnie się fotografują.
- Co zrobiło na tobie największe wrażenie?
- Pierwsza wizyta w obozie Am Nabak. Dzieci, które cię oblegają. Mają skórę jak z aksamitu i włosy jak z filcu. Był tam chłopiec, który miał orła - coś niesamowitego. Kobietom muzułmankom nie wolno robić zdjęć przy mężu. Jednak gdy ten się oddali, one same odsłaniają twarze i chcą być fotografowane. Są piękne. Raz biegły w naszą stronę dwie dziewczynki, wyglądało, jakby miały tornister, piłkę na plecach. Strasznie podskakiwało. To były niespełna roczne dzieci na plecach kilkuletnich Czadyjek. Chłopak, który jako z jeden z nielicznych miał klapki, w bardzo dziwny sposób trzymał w nich stopę, która - jak się okazało - nie miała palców. Zszyta jak sznurkiem do snopowiązałki, prawdopodobnie wpadł na minę. Stał tak spokojnie, beznamiętnie i pozował do zdjęć. Opowiem wzruszającą historię. Patrol zajeżdża pod wioskę. Mury z gliny, okrągłe chaty pokryte strzechą. Wszyscy w pełnej gotowości, bo nigdy nie wiadomo, czy w wiosce nie ukrywają się rebelianci.
Nagle pojawia się kilku starszych ludzi. Coś mają. Po chwili widać, że jest to miska z wodą. Przyjazd był dla nich znakiem. Chcąc podkreślić znaczenie tych odwiedzin i ugościć wędrowców, przynieśli wodę. W wiosce jej nie ma i wszyscy mieszkańcy się złożyli na tę jedną miskę. Nie można było się jej napić, bo konsekwencje mogłyby być tragiczne. Nie przyjmując jej, urazimy tych ludzi. Dowódca kazał przynieść z wozu naszą wodę do picia, a żołnierze mówią, że to ostatnie butelki. Zostały może trzy godziny jazdy, a co zrobić, jeżeli przebijemy oponę? Przekonał ich argument, że jeżeli chcą, to mogą pić darowaną wodę. Ostatecznie zgrzewka trafiła do mieszkańców wsi w ramach wdzięczności za takie powitanie i prezent. Oddaliśmy również ich wodę, podnosząc tym samym rangę naszego gestu.
- Spróbowałeś miejscowej kuchni?
- Tak, placków na targu, pieczonych na ogniu. Zrobione były ze zboża i wody. Smakują nijako, jak się je, to piasek zgrzyta między zębami, ale i tak były lepsze od francuskich bułek tostowych, jakie codziennie dostawaliśmy. Targowe kramy to kilka drągów poukładanych jeden na drugim. Można tu kupić wszystko - prażoną szarańczę, chusty, karty do telefonów. Przemieszczają się autobusami zrobionymi z ciężarówek i na wszystko mają czas. My mamy zegarki, oni mają czas.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska