Ludzie ludziom

Małgorzata Kroczyńska Anita Koszałkowska
Ewa Hałambiec: - Tej pracy nie zamieniłabym na nic  innego. Ona wciąga 	jak narkotyk.
Ewa Hałambiec: - Tej pracy nie zamieniłabym na nic innego. Ona wciąga jak narkotyk.
Dziś prezentujemy nominowanych do honorowej nagrody "Nowej Trybuny Opolskiej" w kategorii postawa społeczna.

Walter Geiger właściciel firmy "Prisma-Dekor" w Głuchołazach
Na początku ludzie byli nieufni. Bali się zatrudnić u Niemca, bo byli przekonani, że - jak to zagraniczny inwestor - otworzy firmę, wyciśnie z nich ostatnie soki, osiągnie zysk i pójdzie precz, znajdzie sobie inny interes do zrobienia.
- Rozumiałem ich obawy, ale ja w ten sposób nie myślałem. Jeśli zaczynam coś robić, to czuję się odpowiedzialny nie tylko za efekty produkcji, ale także za ludzi, którzy dla mnie pracują - mówi Walter Geiger. - Krok po kroku budowaliśmy zaufanie, trochę to trwało. Dziś już moi pracownicy wiedzą, czego mogą się po mnie spodziewać.
Był rok 1992. Głuchołaskie Zakłady Papiernicze czasy świetności miały już za sobą. Załodze groziło bezrobocie. Walter Geiger, wówczas związany z firmą papierniczą w Niemczech, bywał wcześniej w Głuchołazach jako jej przedstawiciel. Informacja o kłopotach polskiego partnera skłoniła go do podjęcia decyzji życia.
- Postanowiłem kupić maszyny i przejąć fachowców - opowiada. - Weszliśmy do Głuchołaz z nową technologią, zmieniliśmy profil produkcji.
"Prisma-Dekor" produkuje folię dla firm meblowych, nie narzeka na brak kontrahentów w kraju i za granicą. Zatrudnia 81 osób, w tym wielu byłych pracowników dawnych zakładów papierniczych w Głuchołazach.
Jan Król, dziś mistrz produkcji, wcześniej w papierni przepracował 20 lat. Przyznaje, że nad przejściem do pracy u Niemca długo się zastanawiał. Teraz o swoim szefie mówi "złoty chłop". Twierdzi, że cała załoga "Prismy" z ochotą chodzi do pracy, ludzie są zadowoleni z pensji i z warunków, jakie firma im stwarza. Na miejscu jest siłownia, stół pingpongowy, po pracy zimne piwo ("Żona zawsze może zadzwonić i sprawdzić, co mąż robi, czy brata się z kolegami po fachu, czy - nie daj Boże - siedzi gdzieś w knajpie na mieście"). Są zakładowe imprezy, które zbliżają ludzi, jest nawet zakładowa drużyna piłkarska "Partyzanci Prismy", i - najważniejsze - jest fundusz socjalny i zawsze otwarte drzwi gabinetu prezesa.
- Kto ma problem, może przyjść - potwierdza Walter Geiger. - Z mniejszymi kłopotami pracownicy zwracają się do mnie bezpośrednio, dwa-trzy razy w tygodniu jestem na produkcji, rozmawiam z nimi. Nazwiska nie wszystkie pamiętam, bo polskie nazwiska są trudne, ale z twarzy kojarzę każdego swojego człowieka.
Niedawno córka Jana Króla musiała przejść poważną operację biodra. Rodzice martwili się o nią, więc prezes Gei-
ger wszystko załatwił. Sam znalazł specjalistę, miejsce w szpitalu.
- Kolega dostał mieszkanie, potrzebował 5 tysięcy zł, a do naszego funduszu akurat była kolejka - Jan Król przytacza kolejny przykład na "złote serce" prezesa. - Szef mu mówi: idź do banku, weź kredyt, ale za miesiąc ja ci te pieniądze dam. I oddasz wszystko bankowi, żebyś procentów nie płacił.

Walter Geiger powtarza, że człowiek, który dobrze pracuje, musi być dostrzeżony i doceniony, ale kiedy pracuje źle...
- Nasz prezes jest jak ojciec. I pogłaszcze, i kijem uderzy, jak trzeba - dopowiada Król. - On dużo przeżył, wie, co znaczy bieda, dlatego rozumie kłopoty i problemy innych.
Na biurku szefa "Prismy-Dekor" zawsze leży plik podań z prośbą o pomoc. Bo prezes nie tylko dba o swoich ludzi, ale wspiera też lokalną kulturę i lokalny biznes ("Co potrzeba, najpierw kupujemy w Głuchołazach, nie chcę, żeby to miasto umarło, sklepikarze zamykali sklepy"). O wsparcie proszą szkoły, proszą sportowcy.
Jan Król:
- Jest w Głuchołazach biegacz, inwalida bez rąk. Prezes finansuje jego wyjazdy na zawody.

Walter Geiger śmieje się na wspomnienie komentarzy kolegów biznesmenów z Niemiec, kiedy opowiadał im, jak funkcjonuje jego "Prisma-Dekor".
- Pan jest fantasta, mówili, pan splajtujesz. A u nas tzw. kwota reklamacyjna na wyprodukowany towar wynosi 0,1 procent, gdy tymczasem w tej branży norma to jest 2-3 procent.
Kto zna prezesa i zasady pracy w jego zakładzie, wie, dlaczego w "Prisma-Dekor" ludzie nie partaczą roboty.
Głuchołazy to już jego miejsce na ziemi. - Mieszkam tu od 10 lat i czuję się jak u siebie - przysięga Walter Geiger.
Przez trzynaście lat kierowała domem, który stworzyła od podstaw. W styczniu przeszła na wcześniejszą emeryturę, ale nie wyobraża sobie swojego życia bez domu, więc nadal pracuje i jest "najlepszą panią Marysią", jak mówią o niej seniorzy. Bo ona jest duchem sprawczym wszystkiego, co się tam dzieje.
Do domu trafiła z... firmy budowlanej, gdzie była dyrektorem. - Odeszłam i byłam na krótkim bezrobociu - mówi. Dom budowała z współpracownikami od podstaw. Miał być czysty, kolorowy, przyjazny. Tak jest do dziś. Pierwsi seniorzy z wyspy pojawili się błyskawicznie. Na początku codziennie przychodziło 40 osób, dziś ponad 200. Dom jest jedyną tego typu placówką w Opolu. Otwiera się o 7.30, a cichnie o godz. 18.00. - Jest taki piękny moment, gdy na korytarzu ruch. Pan idzie na szachy, pani na tańce, ktoś na brydża, a inny do pracy - opowiada Maria Przebindowska. - Każdy z nas potrzebuje akceptacji. Można mieć dużo krewnych, a być samotnym. Dlatego trzeba sobie znaleźć miejsce w życiu, także na starość - dodaje.

Ewa Hałambiec: - Tej pracy nie zamieniłabym na nic  innego. Ona wciąga     jak narkotyk.
Ewa Hałambiec:
- Tej pracy nie zamieniłabym na nic
innego. Ona wciąga
jak narkotyk.

Maria
Przebindowska:
- Moi seniorzy
mają tyle energii,
że mogliby góry przenosić.

Maria Przebindowska, kierownik Domu Dziennego Pobytu "Magda - Maria" w Opolu
Takie miejsce w ciągu 13 lat znalazło ponad 1500 seniorów. Bo w "Magdzie - Marii" (nazwa pochodzi od imion Magdaleny Kasprzyk, do niedawna dyrektora Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie w Opolu, i Marii Przebindowskiej) jest co robić. Opolanom "Magda - Maria" kojarzy się przede wszystkim z tańcem. Seniorzy przebrani w fikuśne stroje potrafią zatańczyć kankana, naśladować czirliderki i pokazać pięknego poloneza.
- Przeczytałam, że taniec potrafi w 70 procentach opóźnić chorobę Alzheimera - tłumaczy Maria Przebindowska. Dlatego stworzyła taneczne "Ale-baby" i "Fart" (kroków tanecznych za namową pani Marii uczy seniorów Kazimierz Michlik), wokalne "Bagatela", "Opolanie" i "Sokoły".
Dom Dziennego Pobytu to także coroczne wybory najsympatyczniejszej seniorki, turnieje szachowe i brydżowe, miejskie spartakiady sportowe, wystawy, wernisaże, konkursy, a także wspólne turnusy. I nowe przyjaźnie, nowe miłości. Powołano Towarzystwo Kanapowe - miejsce pogaduszek dla osób, które nie mają ochoty na aktywne życie.
- Człowiek aktywny jest radosny, zdolny długo o siebie zadbać, interesuje go zabawa, spotkania towarzyskie, życie we wspólnocie, a problemy odchodzą na dalszy plan. Jak czujemy codziennie odrobinę szczęścia, to mamy poczucie wartości - przekonuje Maria Przebindowska. Cieszy ją też, że z potocznego języka zniknęło pojęcie starcy, dziadkowie, a utrwaliło się seniorzy. - Bo co to za dziadkowie, którzy tańczą, śpiewają, jeżdżą z występami po świecie, mają tyle energii, że mogliby góry przenosić. Zresztą tą energią zarażają i mnie - dodaje.
Są też wojaże po kraju i za granicę. Opolscy seniorzy tańczyli i śpiewali dla emerytów we Francji i Niemczech. - Po naszym pobycie we Francji hrabina Potocka przyjechała do Opola zobaczyć, jak działa nasz dom. Kilkuletnia współpraca z Niemcami sprawiła, że to oni biorą z nas przykład - opowiada.

"Magda - Maria" wspiera nie tylko seniorów, ale także... więźniów, którzy pomagają w remontach i zawsze, już po wyjściu na wolność, mogą tu wrócić, żeby się wygadać. I wracają. - Bo nikt nie jest z gruntu zły - uważa pani kierownik. - Każdemu w życiu trzeba dać szansę.
Maria Przebindowska dziś jest już emerytką, ale planuje majowy wyjazd z seniorami do Mülheim, by uczcić wejście Polski do Unii Europejskiej. I wciąż marzy, by zabrać swych podopiecznych do Hiszpanii, bo im to obiecała, po powrocie z wakacji. W hiszpańskim Blanes oprócz zabytków zwiedzała też domy złotej jesieni. - Tam są prawie wyłącznie mężczyźni, już wyobrażam sobie, jak nasze seniorki odtańczyłyby im kankana.

Ewa Hałambiec:
- Tej pracy nie zamieniłabym na nic
innego. Ona wciąga
jak narkotyk.

Ewa Hałambiec, nauczycielka, trenerka i dyrektor Olimpiad Specjalnych Polska - Region Opolski.
Wszystko zaczęło się w Zespole Szkół Specjalnych, w którym Ewa Hałambiec założyła Sekcję Olimpiad Specjalnych "Krzyś". W 2000 roku zaproponowano jej stanowisko dyrektora Olimpiad Specjalnych Regionu Opolskiego.
Początki nie były łatwe, w województwie pracowało zaledwie 7 sekcji. Dziś jest ich już 23 i 596 zawodników. A co najważniejsze, z roku na rok przybywa nowych sportowców, ale także trenerów i wolontariuszy.
Dzieci i młodzież z upośledzeniem umysłowym trenują pływanie, koszykówkę, piłkę nożną, łyżwiarstwo, jazdę na wrotkach, hokej halowy, biegi przełajowe, lekkoatletykę, tenis ziemny i stołowy oraz żeglarstwo.
Trenują cały rok, niemal w każdy weekend wyjeżdżają na zawody. - To niełatwa praca, ale dająca nam trenerom ogrom satysfakcji. Każdy nowy zawodnik, jego zapał i nieprawdopodobna siła jest bodźcem dla nauczyciela. Ale najważniejsze, że naszej młodzieży nie trzeba namawiać na to, by pracowała nad swoim ciałem. Jeśli już złapie bakcyla, jest tak wpatrzona w trenera, że nie liczy się nic innego - dodaje.
Pani Ewa pracowała także z dziećmi zdrowymi, ale obecnej pracy nie zamieniłaby na nic innego. To wciąga jak narkotyk - mówi. - To szczęście, gdy widzę postępy, ich walkę z słabościami i wolę zwycięstwa.
A napracować się trzeba, te dzieci z upośledzeniem umysłowym, z porażeniami, niedowładami, mają często kłopoty z koordynacją ruchów. Wydawałoby się, że tak prostych dyscyplin jak pływanie czy badminton łatwo się nauczyć. Nic bardziej mylnego, bo jak nauczyć się dobrze pływać, gdy ręce i nogi odmawiają posłuszeństwa? A jednak można.
I potężna praca przynosi efekty. Opolanie oprócz udziału w setkach zawodów w Polsce byli już jako członkowie polskiej reprezentacji m.in. na Igrzyskach Olimpiad Specjalnych w Pływaniu w Monako, Mityngu Lekkoatletycznym w Niemczech i największej imprezie, czyli Letnich Igrzyskach Olimpiad Specjalnych w Dublinie, w ubiegłym roku.
Szóstka opolan z irlandzkich igrzysk wróciła bardziej pewna siebie, otwarta, szczęśliwa i dumna z medali. Nie mogło być inaczej, wszak startowali wśród reprezentacji 160 państw, obserwowani przez 7 tysięcy ludzi.
Pani Ewa oprócz opieki nad opolskimi zawodnikami trenowała także sekcję pływacką z całego kraju.
- I właśnie tam przeżywałam piękne chwile, które rzadko spotyka się na zawodach zdrowych dzieci. Widziałam łzy szczęścia w oczach naszych zawodników, szczęśliwych, gdy koledzy, a nie oni zdobywali złote medale - wspomina.
Swojej pasji oddaje każdą wolną chwilę, w tygodniu treningi, w weekendy wyjazdy na zawody. Na szczęście ma wyrozumiałą rodzinę, którą zresztą zaraziła już pracą w Olimpiadach. Dzieci i mama są wolontariuszami. Mąż jest dużym wsparciem.
Niestety, przeszkadza bardzo przyziemna bariera, czyli brak pieniędzy. Olimpiady Specjalne są stowarzyszeniem i bez pomocy urzędu marszałkowskiego i sponsorów nie można by organizować całorocznego sytemu treningów i zawodów.
- Marzę o tym, że spotkam któregoś dnia tajemniczego dobroczyńcę, który spowoduje, że nie będziemy musieli z drżeniem serca oczekiwać na uchwalenie budżetu i zastanawiać się, czy na wszystko wystarczy - mówi. Tym bardziej, że ona wraz z oddanymi współpracownikami, trenerami i rodzicami, którzy są wielkim wsparciem, marzą o kolejnych dyscyplinach. O golfie, softballu czy kręglach. Marzą, by dzieciaki mogły sprawdzać się w tych elitarnych sportach, by mogły doświadczyć wrażeń danych zdrowym sportowcom.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska