Obraz nie musi być pionowy

Danuta Nowicka
- Na moje dawne prace spoglądam, jakby je namalował kto inny. Przeszłość mnie nie interesuje - powiedział w listopadzie Leon Tarasewicz.

Znany malarz przyjechał wówczas do Opola na zwiady, przed planowaną wystawą. Ale kiedy nadszedł marzec, okazało się, że zdecydował się na retrospekcję. Dzień wernisażu był dniem jego 45. urodzin (a zarazem imienin, u Białorusinów - dniem patrona). Cóż bardziej otwiera na przeszłość?

Tarasewicz otworzył się na lata szkolne, po raz drugi w życiu, bo pierwszy raz prace z tego okresu "upublicznił" z okazji jubileuszu liceum plastycznego w Supraślu. Powyciągał "odrabianki, wykonane pomiędzy godz. 17.00 a 19.00", zderzył z fragmentem wypracowania z matematyki i kartkami z zeszytu z historii sztuki z pięknymi, lawowanymi rysunkami. Wystawił wojskowe szkice, m. in. myszy podgryzającej chleb, gałązki po tym, "gdy znowu padał śnieg". Pochwalił się pierwszą pracą olejną z wakacji po ukończeniu podstawówki i "licealnym" kajakiem, w tej samej technice. Akademii zabrakło. - Wolałem do niej nie wracać. Mam dość gołych bab - zauważył prześmiewczo dzisiejszy profesor warszawskiej akademii.
Dla profanów te artystyczne pamiątki to nie tylko dokument, lecz i dowód, że Tarasewicz, jakiego zna świat, wyszedł z rzetelnej szkoły realizmu. Że maluje, jak maluje, nie dlatego, że inaczej nie potrafi, lecz bo taki jego wybór.

Na urodzinowym pokazie uderza narastanie dystansu do tego, co realne, aż po pozorne zatracenie związku malarstwa ze światem widzialnym. Dowodów dostarcza choćby jeden z obrazów dyplomowych, powstałych w pracowni Tadeusza Dominika, obraz malowany na plenerze w Lesku i inny, w 1985 roku wystawiony w Wenecji. Rytm powtarzających się motywów ma swój ciężar malarski - przede wszystkim waży gra świateł i kolorów.

- Kiedy człowiek wciąż ogląda bruzdy na polach i pnie w lasach, trudno malować inaczej - odkrywa swoje inspiracje autor, wierny rodzinnej wsi do tej pory. To dlatego określając obrazy - nie nazywa ich tytułami - posługuje się jej starą, dwuczłonową nazwą. To dlatego Stacja Waliły wpisała się w jego biografię obok Nowego Jorku, Londynu, Sztokholmu i innych europejskich stolic, goszczących wystawy obrazów otwartych, bez ram, a potem i bez płótna. Na klatkach schodowych i podłogach, z najdłuższą na biennale w Wenecji.
Ostatnim "słowem" w Opolu stały się obrazy malowane warstwowo mieszanką białego cementu, piasku, wody i akrylowego pigmentu.
- Kto powiedział, że obraz musi być pionowy? - zapytał Tarasewicz i ustawił je na żelaznych konstrukcjach poziomo. Tym sposobem otworzył nas na przyszłość: tego lata zamierza ustawić sto betonowych bloczków na placu w Barcelonie.
Leona Tarasewicza Muzeum Śląska Opolskiego zaprosiło do własnej galerii jako laureata Nagrody im. Jana Cybisa. - Nigdy bym tu nie przyjechał, gdyby nie ta pułapka - zapewniał gość. Artystów obrazu nie warto chwytać za słowo. W innym "wejściu" zauważył bowiem: - Jestem jak muzyk, co gra na każdym weselu. Jak zapraszają, to nie odmawiam.
Joanna Filipczyk, pomysłodawczyni wystawy, podała jubilatowi wielki tort. Pyszny prostokąt "malowany" był kremem na wzór ściągnięty z obrazu Mistrza.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska