Śląska Tragedia 1945. Amator nakręcił profesjonalny film fabularny o historii śląskich rodzin. Zobaczcie zdjęcia z planu

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
Śląska rodzina dostaje wiadomość o mężu, który zginął na wojnie
Śląska rodzina dostaje wiadomość o mężu, który zginął na wojnie Archiwum Jana Płonki
Prawie 80 lat czekali Ślązacy na literaturę albo film, pokazujący ich losy w czasie wojennej zawieruchy 1944 – 1945. Nie doczekali się. No to nakręcili film po swojemu, własnymi siłami.

- Ten film opowiada prawdziwe historie, które w większości usłyszałem od mojej babci. „Wyrzuciłem” je z siebie w hołdzie dla babci i dla ofiar tamtych wydarzeń – mówi Jan Płonka ze Zdzieszowic, scenarzysta, reżyser, realizator i przede wszystkim pomysłodawca filmu fabularnego „Wyzwalani”.

Na premierowy pokaz w styczniu, w domu kultury w Zdzieszowicach, przyszło 2 tysiące ludzi, do sali która ma 350 miejsc. Przed kinem stanęła długa kolejka, jak za czasów największych amerykańskich hitów. Widzowie słyszeli lub domyślali się, że to amatorski film. Tymczasem zobaczyli 100 minutowy, w pełni fabularny obraz, nakręcony z udziałem 95 aktorów i statystów, z których nikt nie jest zawodowym aktorem.

Sceny kręcono w starych scenografiach sprzed 80 lat, z autentycznymi strojami. Są w nim ujęcia w autentycznym amerykańskim bombowcu, w odtworzonej dawnej szkole, w wiejskich chałupach z laubami, w stodołach i chlewikach. Z końmi, wybuchami, scenami zbiorowymi. Widzowie nie mogli uwierzyć, że coś takiego udało się nakręcić bez żadnych dotacji, projektów, bez wsparcia państwowych instytucji kulturalnych. Na spotkaniach z reżyserem najczęściej zadawanym pytaniem było: Ile to kosztowało?

- Mnie ten film kosztował dwa lata życia – odpowiada na pytanie o koszty Jan Płonka.

Na jeden z pierwszych pokazów przyszedł filmowiec, profesjonalny reżyser. Nie mógł uwierzyć, że nikt z ekipy, ze statystów grosza nie wziął za pomoc w realizacji filmu. Chciał się dowiedzieć, jakie były koszty produkcji. Reżyser „Wyzwalanych” odwrócił pytanie – a ile to by kosztowało, gdyby pan to nakręcił?
Od 5 do 15 milionów!

Miałem w głowie te opowieści

Jan Płonka urodził się w Zdzieszowicach. Jest przedsiębiorcą, prowadził różne firmy, choć najbardziej znany jest z realizacji swoich młodzieńczych marzeń. W 1995 roku kupił od kopalni piasku teren w Januszkowicach, wokół powyrobiskowego zbiornika wodnego i zrobił z Jeziora Srebrnego znany na Opolszczyźnie ośrodek wypoczynkowy. Zdobył zawodowe uprawnienia marynarskie, organizował rejsy morskie po całym świecie. W 2021 razem z kolegą Pawłem Urzędowskim na skuterach wodnych pokonali żeglowny odcinek Odry (700 kilometrów), razem ze wszystkimi jej śluzami, w 17 godzin. Ustanowili rekord szybkości.

Film „Wyzwalani” był początkowo opowieścią, którą wielokrotnie powtarzała mu w dzieciństwie babcia, kiedy razem spędzali wieczory. Utkwiła mu ta opowieść w głowie na zawsze, rozpisana na sceny, sentymentalne, straszne, ale też pełne ciepłych emocji. Sceny, w których rodzina po prostu je wspólnie obiad, a starsi dyskutują o Polsce, Niemcach i powstaniach śląskich. W których dzieci latem chodzą nad Odrę wykapać się i popływać w drewnianym korycie, myśląc, że to kajak.

- Mając 8 lat nie mogłem do końca zrozumieć pewnych rzeczy z tych opowieści. Choćby tego, że kiedy przyszła na Śląsk Armia Czerwona, babcia ciągle brudziła twarz popiołem, że chodziła brudna, w łachmanach – opowiada reżyser na spotkaniach z widzami. - Zrozumiałem to dopiero po latach. Rosjan interesowały dwie rzeczy – kobiety i zegarki. Wszystkie kobiety chodziły wtedy osmolone, brudne.

Pomysł był więc stary, a kręcenie filmu zaczęło się całkiem naturalnie, z marszu, bez specjalnych przygotowań. Zima 2020 na 2021 była wyjątkowo śnieżna i chłodna, przypominała dawne zimy.

- Zaproponowałem wtedy kolegom, żeby odtworzyć kilka zdarzeń sprzed lat, które miały miejsce u nas na gospodarstwie i je sfilmować – opowiada Jan Płonka. - Kupiłem trzy kufajki, jakiś karabin, pasy, gwiazdki i zagraliśmy kilka scen wojennych. Ktoś zaproponował, żeby sfilmować historię rodziny z Januszkowic, którą Rosjanie już postawili pod ścianą, wycelowali w nich karabiny. Już czekali na rozwałkę , ale ostatecznie ich puścili. W tym momencie akurat nadjechał pan Hubert Józef, zatrzymał się, patrzy co się dzieje na podwórku: Jacyś Rosjanie biegają w kufajkach? Zapytał, czy może się przyłączyć. Z marszu zaprosiliśmy go do uczestnictwa. Założył stare ciuchy, kalosze i stanął do rozstrzelania.

I tak powstawała scena po scenie. Przybywało strojów, sprzętów, mebli. Na koniec nagrań rekwizyty, jakie wozili na plan, nie mieściły się już w dwóch busach.

Janek, nie żal ci klawiera?

Do scen z jesieni 1944 roku, kiedy to amerykańskie lotnictwo bombardowało Zdzieszowice, zbudował replikę niemieckiego działa przeciwlotniczego Flak 44 w skali 1 do 1. Do scen z amerykańskim bombowcem B24, który zrzucał bomby na Śląsk, przed swoim garażem ustawił 15 metrową atrapę samolotu o wadze kilku ton.

- Ja jestem z wioski, urodziłem się na gospodarstwie, gdzie trzeba się znać na spawaniu, ślusarce, stolarce. Wybudowaliśmy to wszystko sami, choć pomagała armia ludzi – opowiada na spotkaniach z widzami Jan Płonka.

Na potrzeby scen ucieczki przed bombami własne pole przekopał koparką, żeby wyglądało jak leje po bombardowaniu, a potem spalił ziemię, żeby wyglądała autentycznie. Żeby nakręcić ujęcia w kabinie amerykańskiego bombowca pojechał do Stanów Zjednoczonych. Wcześniej napisał maila do amerykańskiej Fundacji Collingsa, która ratuje stary sprzęt wojskowy, wspiera wydarzenia i inicjatywy upamiętniające amerykańskie dziedzictwo. W prowadzonym przez fundację American Aero Services w New Smyrna Beach na Florydzie znajduje się jeden z dwóch latających jeszcze bombowców B24 z czasów II wojny światowej.

- Napisałem, że jestem ze Zdzieszowic, gdzie jest koksownia, która w 1944 roku była bombardowana. Że chciałbym przyjechać, zobaczyć samolot, ewentualnie zagrać w nim jakieś sceny do filmu - opowiada Jan Płonka opowiada Jan Płonka. - Koledzy komentowali, ze pewnie mi nie odpiszą. O dziwo odpisali. Okazało się, że mam żelazny list od samego prezesa Fundacji, mogę jechać. Dla mnie to była największa satysfakcja, że mogę zasiąść za stery prawdziwego Liberatora B24.

Sam reżyser zagrał pilota bombowca. Obok usiadł Arkadiusz Słowik kolega, na stałe mieszkający w Stanach, pilot wykształcony jeszcze w Polsce. W ciągu dwóch dni, już na Florydzie, jeżdżąc po sklepach skompletowali sobie mundury amerykańskich pilotów.
Jest w filmie scena, w której ruski żołnierz siekierą rabie wieko pianina, bo zobaczył na nim tabliczkę z napisem „Berlin”. Nie ma tam udawania, stary instrument pęka w drzazgi. Po pokazie w Zdzieszowicach pewna pani z widowni oświadczyła, że „najbardziej żal jej tego klawiera”.

To pianino Jan Płonka kupił wiele lat temu, gdy kolekcjonował stare meble i przedmioty. W Gogolinie wynalazł gdzieś secesyjny, rzeźbiony instrument, wyremontował go, ustawił w domu. Potem przekazał go bratu, żeby bratanek mógł się na nim uczyć gry. Stare pianino było jednak coraz droższe w strojeniu, coraz bardziej zawodne. Brat kupił dziecku nowy instrument, a ze starego drugi brat zrobił sobie ozdobne półki do mieszkania.

- Kręcąc film przypomniałem sobie, że to pianino ma napis „Werner Berlin” i przyda mi się jako rekwizyt – opowiada Jan Płonka. - To była kolejna akcja, bo musieliśmy wszystkie półki, deski na nowo ze sobą poskładać, żeby pianino pokazać w filmie i na końcu rozbić. Przez to, że dokonało żywota, będzie w filmie żyć wiecznie.

Największym problemem okazało się odtworzenie niemieckiej szkoły z rekwizytami. I to w czasach pandemii, gdy trudno było zaangażować do gry dzieci, gdy zamykały się muzea. Pomogła Róża Zgorzelska, kustosz Farskiej Stodoły w Biedrzychowicach i odtwórczyni jednej z ról. Wypożyczyła na kadr filmowy sprzęty, ławki. Zawieźli je do domu Jana Płonki i tam zbudowali scenografię.

Reżyserowi się nie odmawia

Kręcenie trwało prawie dwa lata. Wykonawcami głównych ról zostali znajomi, członkowie rodziny, przypadkowe osoby które dowiedziały się o inicjatywie i z całym sercem się angażowały. Do jednej sceny Jan Płonka zaprosił wszystkich chętnych przez Facebooka. Kręcili ewakuację Zdzieszowic i potrzebowali ustawić przed kamerą wielu ludzi. Na ogłoszenie odpowiedziało ponad 30 statystów.

Niektóre sceny trzeba było wielokrotnie powtarzać, bo reżyser nie był zadowolony z efektu, całkiem jak na prawdziwym planie filmowym. Cyzelowano gwarę śląska, bo w filmie aktorzy mówią aż czterema językami.

- Scen przybywało. Dopiero w połowie nagrań musiałem napisać scenariusz, aby uporządkować przebieg wydarzeń – opowiada reżyser „Wyzwalanych”. - Okazało się, że trzeba dogrywać pewne sceny w następną zimę, aby film miał logiczną ciągłość.
Potem – jak przyznaje sam reżyser, nastąpił trudny i długotrwały etap postprodukcji, czyli obrabiania cyfrowego zapisu w komputerowych programach. Dorabiania efektów specjalnych, wybuchów, strzałów, krwi na ekranie. Montowania wszystkiego w jedną całość, dokładania napisów i muzyki.

W styczniu film „Wyzwalani” trafił na ekrany kina w Zdzieszowicach, potem w Głogówku, Gogolinie i Kędzierzynie.

- Nie wiem, jakie będą dalsze losy tego filmu, dystrybucja to na razie czarna ściana – przyznaje Jan Płonka, który jednak przyjmuje wszystkie zaproszenia na pokazy w placówkach kultury. Kolejka już się ustawiła. - Początkowo myślałem, żeby go wrzucić na Youtube, ale nie chcę go wystrzelić w powietrze. Pewnie wyślę film na jakiś festiwal. Może będzie wydany na płytkach DVD czy bluray.

To trzeba opowiedzieć

Film opowiada o zwykłych ludziach i niezwykłych, historycznych wydarzeniach, które na nich spadają. Jak amerykańskie bomby, w czasie masowych bombardowań fabryk w Zdzieszowicach czy Kędzierzynie Koźlu, jesienią 1944. Dla Ślązaków ten okres to czas zbiorowej tragedii. Wejście Armii Czerwonej zimą 1945 oznaczało masowe rabunki z prywatnych domów, mordowanie przypadkowych, niewinnych ludzi, gwałty na tysiącach kobiet, wysiedlenia ze swoich wiosek. Traumatyczne przeżycia do 1990 roku były tematem tabu, nie podejmowanym publicznie, bo podważającym oficjalną historię „wyzwolenia” Polski przez „bohaterską” Armię Czerwoną. Ludzie to jednak opowiadali w domach coraz młodszym pokoleniom i tak trwała pamięć o tych wydarzeniach, nie przepracowana w literaturze, w filmie, w opracowaniach naukowych, ciągle bolesna.

Jan Płonka wierzy, że w tej przygodzie, która okazała się bardzo pracochłonna i skomplikowana, miał wsparcie przodków. Dobre duchy czuwały nad tym filmem.

- Film miał powstać. Przeszkód było wiele i wszystkie się rozwiązywały. To zasługa duchów z przeszłości. Przed premierowym seansem w Zdzieszowicach zadzwonił do mnie kolega, który akurat remontował stary dom z laubą, w których wcześniej kręciliśmy sceny z żołnierzami radzieckimi – opowiada Jan Płonka. – W trakcie remontu wyrwał z podłogi deskę z napisem „Bombenschade”. Niemiecki napis „bombeschaden” - szkody bombowe, tylko zabrakło jednej litery. To symboliczne, po 80 latach nagle ukazał się prawdziwy ślad historii, o której akurat opowiadamy.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska