To, na co nas stać

Iwona Kłopocka
Więcej spektakli, większa publiczność, większe wpływy z biletów - czy trzeba więcej, by sezon uznać za udany?

Dyrektor Teatru Kochanowskiego, Bartosz Zaczykiewicz, uważa, że tak - to wszystko powinno być do osiągnięcia "normalnie", a nie dzięki nadludzkiemu niemal wysiłkowi kierownictwa i zespołu.
Sytuacja finansowa w kulturze jest, nomen omen, dramatyczna. Pieniądze skapują co miesiąc, nie pozwalając na większy oddech. Perspektywiczne planowanie, które wbrew pozorom także i w dziedzinie artystycznej jest warunkiem sukcesu - jest praktycznie niemożliwe. - Ze swych zobowiązań finansowych wobec teatru wywiązuje się tylko samorząd województwa. Te pieniądze do nas dochodzą. Te od państwa - nie. Jak tak dalej pójdzie, to skończymy "Wilki i owce" na kredyt i będzie to pierwsza i ostatnia premiera w nowym sezonie - pesymistycznie prorokuje dyrektor Zaczykiewicz.
To dlatego na pytanie, czy sezon 2000/2001 mu się udał, odpowiada anegdotą, zasłyszaną niedawno od Krystyny Meissner. "Zszedł Pan Jezus na ziemię, między ludzi i pocieszał strapionych. Kiedy jednak spotkał dyrektora teatru, usiadł i zapłakał razem z nim".
Sądząc po wynikach "Kochanowskiego", Zaczykiewicz nie płakał długo, bo - z pomocą Boską czy bez - ma jednak powody do satysfakcji. Teatr zagrał w minionym sezonie około 230 spektakli - o jakieś 20 więcej niż rok wcześniej - co dzielone przez 10 miesięcy daje bardzo ładną średnią, świadczącą o tym, że nie przesypiano tu żadnego wieczoru.
Rekordowa była liczba widzów, którzy odwiedzili "Kochanowskiego". - Ponad 43 tysiące to dobry wynik. Zwłaszcza zważywszy na to, że od wielu lat, to jest od czasu rozdzielenia sceny dramatycznej i lalkowej, liczba widzów w "Kochanowskim" nie przekraczała w sezonie 35 tysięcy - mówi Zaczykiewicz.
Trochę gorzej było z frekwencją. Osiągano już lepsze rezultaty niż tegoroczne 70 proc., ale jak mówi dyrektor Zaczykiewicz, "takie było założenie". Udało się za to ożywić na nowo Dużą Scenę, o której każdy dyrektor "Kochanowskiego" chętnie by zapomniał, gdyby ta ze swym pustym ogromem nie śniła się po nocach. Bartosz Zaczykiewicz już w swoim "programie wyborczym", gdy stawał do konkursu na dyrektorski fotel, planował jej zapełnienie. W niemałym stopniu udało mu się to właśnie w zakończonym sezonie. Wystawione tam "Damy i huzary" oraz "Pinokio" zagrano w sumie 68 razy, choć oczywiście nie zawsze przy pełnej sali (ale w poprzednim sezonie grano na Dużej tylko 19 razy). Trzeba jednak pamiętać, że kiedy na Małą Scenę przychodzi 200 widzów, to frekwencja wynosi 80 procent, a gdy na Dużej zasiada 400 widzów, frekwencja jest tylko 60-procentowa. - "Pinokia" grywaliśmy w niedzielne popołudnia bez zorganizowanej publiczności. Bywało, że przychodziło 150-200 osób i frekwencja leciała w dół. Nie przywiązywałbym więc do niej wielkiej wagi. Dla nas ważne było, że tych 150-200 osób bez namawiania zechciało przyjść i kupić samemu bilety w kasie - podkreśla dyrektor.
Liczniejsza publiczność to większe wpływy z biletów w kasie. Przy nie zmienionych cenach są one o ponad 50 procent większe niż rok wcześniej i ponad dwa razy większe niż dwa lata temu (ale wtedy ceny biletów były trochę niższe).
"Kochanowski" jest tanim teatrem, nie tylko jeśli chodzi o ceny biletów, ale i "produkcję". Niskie koszty przedsięwzięcia to obok atrakcyjności tytułu podstawowy warunek rozpoczęcia prób. Ta "gospodarska postawa" z założenia nie może się jednak kłócić z wymogami artystycznymi (a przynajmniej nie może się za bardzo kłócić). Inaczej mówiąc - nie jest polityką Zaczykiewicza oszczędzanie kosztem artyzmu.
"Damy i huzary" kosztowały 25 tysięcy złotych, podczas gdy średni koszt opolskiej premiery wynosi 40 tysięcy. "Pinokio" kosztował 80 tysięcy, ale należałoby powiedzieć: tylko 80, bo na oko było to grubo ponad sto. Do przedstawienia uszyto 90 kostiumów, które normalnie pochłonęłyby majątek, gdyby nie przerabiano ich z zasobów kostiumerni.
Choć teatr to nie fabryka, a jego istotą jest sztuka, której nie da się wymierzyć ani w złotówkach, ani w procentach, to jednak przytaczam te wszystkie liczby w przekonaniu, że skoro coraz więcej ludzi decyduje się kupić do "Kochanowskiego" bilet, to znaczy, że teatr zaspokaja ich potrzeby. A więc, że sztuka, którą w nim kupują, jest na oczekiwanym poziomie. Pomówmy więc o sztuce.
"Kochanowski" zagrał w minionym sezonie pięć premier. Dyrektor Zaczykiewicz dolicza jeszcze do tego nowy program kabaretowy (kabaret teatralny wznowił działalność w innym składzie i formule po roku przerwy) i udział sporej części zespołu (notabene z nim samym) w prywatnej inicjatywie Andrzej Czernika, który pod szyldem swego Teatru "Eko Studio" wystawił "Wesele, Wesele" wg Wyspiańskiego - i wychodzi mu "sześć i pół". Zgoda na te "pół". Kabaret zostawmy jednak na boku, jako działalność bardziej estradową niż teatralną. Pięć i pół premiery to rezultat, którego nie ma się co wstydzić, bo przy panującej w kulturze bryndzy renomowane sceny krajowe robią cztery premiery (ale zdarza się, że tylko dwie) na sezon, co uchodzi już za wynik przyzwoity.
Najlepszym przedstawieniem sezonu były "Sytuacje rodzinne" Biljany Srbljanović w reżyserii Marka Fiedora. Znakomite przedstawienie zostało dobrze przyjęte przez krytykę - m.in. obszernie je opisał i bardzo wysoko ocenił Jacek Sieradzki na łamach "Polityki" - i objechało już kawałek Polski, zaliczając z powodzeniem parę festiwali. Grażyna Rogowska zdobyła za rolę Andrii wyróżnienie w Kaliskich Spotkaniach Teatralnych - Festiwalu Sztuki Aktorskiej. Ona też i jej trzy koleżanki - Grażyna Misiorowska, Beata Wnęk-Malec i Małgorzata Szczerbowska - zostały nagrodzone na Ogólnopolskim Przeglądzie Teatrów Małych Form "Kontrapunkt" w Szczecinie. "Sytuacje rodzinne" zostały też zaproszone do Torunia na prestiżowy Międzynarodowy Festiwal Teatralny "Kontakt", gdzie gościli naprawdę najlepsi z Polski i Europy (nie było tam np. Starego z Krakowa). Bartosz Zaczykiewicz podkreśla, że już sam udział w festiwalu jest największym sukcesem artystycznym opolskiej sceny w ciągu ostatnich lat, a jego miarę podnosi fakt, że nagrodzona w Toruniu została autorka sztuki, Biljana Srbljanović.
Ciepło mówiono też o opolanach w Katowicach, podczas festiwalu sztuki reżyserskiej "Interpretacje", gdzie Teatr Kochanowskiego został zaproszony z "Niewinnymi" w reżyserii tego samego Marka Fiedora. To przedstawienie, którego premiera miała miejsce w poprzednim sezonie, nie wygrało festiwalu, ale zostało znów bardzo dobrze przyjęte przez krytykę, a "Didaskalia" - najbardziej liczące się pismo teatralne - uznało wręcz, że Laur Konrada należał się właśnie Fiedorowi. Oby Marek Fiedor pozostał jak najdłużej etatowym reżyserem "Kochanowskiego", bo aktorzy uwielbiają z nim pracować.
Udanym przedsięwzięciem były dyrektorskie "Damy i huzary", zrobione bez wydziwiania, z szacunkiem dla autora - któremu z dużą kulturą pozwolono być naprawdę śmiesznym - i z szacunkiem dla widza - któremu bez nadużywających autora sztuczek pozwolono znakomicie się bawić. Wyróżnienie za rolę Anieli w tej sztuce otrzymała na Opolskich Konfrontacjach Teatralnych Grażyna Misiorowska, a same Konfrontacje opolska scena też może sobie zapisać na plus, jako przedsięwzięcie udane nie tylko z powodu nagród (drugie wyróżnienie aktorskie przypadło Ewie Wyszomirskiej za tytułową rolę w "Matce"). Sukcesem jest też to, że tym razem dyrektor Zaczykiewicz nie musiał czekać na festiwalowe pieniądze z ministerstwa kultury do grudnia.
Starzy i młodzi dobrze bawili się na musicalowej wersji "Pinokia". Można zżymać się na zwyczaj niektórych reżyserów - zwłaszcza przedstawień dla dzieci - objeżdżania z tym samym pomysłem teatrów całej Polski, ale mnie nie przeszkadza, że Cezary Domagała robił już "Pinokia" gdzie indziej.
Niezłym przedstawieniem, które na dobre rozegra się dopiero w przyszłym sezonie, jest "Antygona w Nowym Jorku". To już druga - po "Lekcji" - interesująca praca Samwela Baginjana i, miejmy nadzieję, nie ostatnia na opolskiej scenie.
"Czas Czarodziej" Waldemara Kotasa w jego reżyserii - wystawiony z okazji jubileuszu 50-lecia pracy scenicznej Zofii Bielewicz - został przez prasę potraktowany z grzeczną oględnością, choć i on nie odbiegał drastycznie od poziomu, do jakiego nas teatr przyzwyczaił, a u starszej części publiczności wzbudził nawet gorące sentymenty.
Bartosz Zaczykiewicz przyznaje się w tym sezonie do jednej tylko porażki. Zapowiadana realizacja sztuki Tymoteusza Karpowicza "Wracamy późno do domu" nie doszła do skutku. "Z powodów artystycznych" - jak to się w języku dyplomacji teatralnej mówi, co należy rozumieć, że "było do niczego". Próby przerwano i nie należy oczekiwać ich wznowienia, bo jak mówi Zaczykiewicz, starannie dobierając słowa - "entuzjazm zespołu został zahamowany". Oznacza to, że aktorzy kompletnie nie mogli się dogadać z reżyserem Jackiem Sutem. Całe szczęście, że tym razem dyrektor wkroczył w porę do akcji, bo przed rokiem z powodu braku stanowczości musieliśmy oglądać "Balladynę". Teraz "Kochanowski" uniknął plamy i również dzięki temu można powiedzieć, że mamy za sobą całkiem niezły sezon. Taki, na jaki nas stać.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska