Kto nie musi czekać na Unię
Kto nie musi czekać na Unię
Już teraz można z niej korzystać. Praca jest gwarantowana w ramach umów międzynarodowych. Jeżeli ktoś chce pracować np. w Niemczech czy Holandii, musi pójść do wojewódzkiego urzędu pracy, który ma oferty zatrudnienia z wielu krajów UE. Informacje są umieszczone na stronach internetowych www.praca.gov.pl Na stronach można znaleźć ankietę, którą po wypełnieniu należy przesłać do wojewódzkiego urzędu pracy.
Rynek pracy w UE, mimo obaw żywionych przez rządy piętnastki, że obywatele nowych krajów członkowskich odbiorą chleb ich rodakom, jest bardzo chłonny. Norwegowie i Włosi potrzebują pielęgniarek, Szwedzi, Niemcy i Holendrzy są gotowi zatrudnić naszych lekarzy, Francuzi - inżynierów i handlowców, Szwajcarzy i Niemcy - informatyków. Portugalia i Hiszpania dają szanse rolnikom, specjalistom od gastronomii i hotelarstwa. Irlandia czeka na informatyków i fachowców sektora bankowego. Jeśli dodać do tego listę prac, do których nie trzeba mieć wysokich kwalifikacji - praca w ogrodnictwie, opieka nad ludźmi starymi, sprzątanie, pomoc w kucheni, nalewanie piwa w pubie, zbieranie owoców leśnych, to praktycznie każdy Polak, czy to bezrobotny, czy pracujący, a niezadowolony z dochodów osiąganych w kraju, ma szanse znaleźć dla siebie zajęcie w zjednoczonej Europie.
Unia Europejska potrzebuje naszych rąk do pracy. Stara Europa szybciej się zestarzała, a jej obywatelom - rozleniwionym i nieco zdemoralizowanym nadmierną opiekuńczością swoich państw (socjal gwarantowany ponad stan) - nie chce się pracować. Unia obawia się jednak wrostu bezrobocia u siebie, dlatego otwiera się, ale nie od razu i nie na oścież. Zadanie dla nas to wepchnąć się w tę szczelinę i sprawić, by drzwi otworzyły się same szybciej i bardziej zdecydowanie.
Zainteresowanie Polaków pracą na Zachodzie jest ogromne. Choć oficjalne prognozy mówią, że po akcesji do UE migracja zarobkowa wyniesie maksymalnie 100 tysięcy rocznie, to życie najprawdopodobniej szybko zweryfikuje te szacunki. Głód pracy jest zbyt duży. Co piąty Polak nie ma gdzie sprzedać swojej oferty, a chętni do jej kupienia są za granicą.
Sytuacja i status Polaka-pracownika w Unii Europejskiej diametralnie zmieni się już w połowie przyszłego roku. W tej chwili, żeby legalnie podjąć pracę w UE, trzeba mieć na nią pozwolenie albo wizę, albo jedno i drugie. Za rok pierwszych pięć krajów bez ograniczeń otworzy swoje rynki pracy dla Polaków. I choć pozostałych dziesięć utrzymuje maksymalny okres przejściowy, fachowcy od integracji przewidują, że pełne otwarcie powinno nastąpić już po dwóch, maksymalnie - pięciu latach obowiązywania okresu przejściowego.
Nie oznacza to wcale, że otworzy się przed nami zarobkowe Eldorado. Razem z Polakami na zachodnie rynki pracy ruszą bezrobotni z biedniejszych niż nasz krajów, gotowi pracować wydajniej, ciężej i za mniejsze pieniądze. I tego najbardziej obawiają się rodacy szykujący się do migracji zarobkowej: wzrośnie nam konkurencja, a płaca może stać się coraz mniej atrakcyjna.
Już teraz ci, którzy pracują na Zachodzie legalnie, dostają najniższe z możliwych stawek. Wykonując tę samą pracę co np. Holender, Polak dostaje o połowę mniej od niego (6 euro na godzinę). Przeciętny zarobek netto Polaka w Eurolandzie wynosi 1100-1200 euro miesięcznie. Wysoki kurs euro daje na razie dobry przelicznik w stosunku do przeciętnych zarobków w kraju, ale w przekonaniu większości osób zainteresowanych pracą na Zachodzie, o zatrudnienie będzie trudniej. Jednak zarobki - wbrew powszechnym obawom - nie muszą być gorsze.
- Stawki raczej nie mogą się zmniejszyć, bo gdy mówimy o pracy legalnej, to w każdym kraju obowiązuje ustawowe minimum i pracodawca nie może ich dobrowolnie obniżać - mówi Henryk Olsok z firmy APN, zajmującej się naborem do pracy w Holandii. - Ale na pewno zwiększy się konkurencja na rynku pracy i o ile teraz Polak może jeszcze liczyć na bezpłatne mieszkanie i zwrot kosztów przejazdu, to w chwili otwarcia się rynków pracy te przywileje mogą zniknąć. Pracodawca wybierze pracownika z innego kraju, który bez szemrania zgodzi się sam płacić za lokum, jedzenie i ponosić inne koszty.
Zagrożeniem naszej pozycji na zachodnich rynkach pracy może być nie tylko zmiana ilościowa, ale także jakościowa. Większość tych, którzy zgłaszają się do biur pośrednictwa nie ma żadnych wyobrażeń ani wymagań co do przyszłej pracy. Mówią, że podejmą każdą, jaka się nadarzy. Taka postawa nie jest dobrą kartą przetargową w grze o dobre zajęcie. W istocie ci, którzy trafiają na Zachód mają zwykle niskie kwalifikacje, nie znają języków i nie chcą się ich uczyć. Bywa, że siedzą w Holandii po kilka lat i nie znają ani jednego słowa poza "dzień dobry" i "dziękuję". Jeśli do Eurolandu przyjadą lepiej wykształceni Litwini, Łotysze czy Węgrzy, to mogą wyprzeć Polaków albo stać się ich kierownikami, i oczywiście lepiej zarabiać.
- Holendrzy dodają do stawki 5 proc. za znajomość języka, ale Polacy z tego nie korzystają - mówi pracownica jednego z opolskich biur pośrednictwa pracy. - Zorganizowali dla Polaków specjalny kurs językowy, zachęcali do nauki, ale nikt z naszych nie chciał wyłożyć na ten cel 75 euro.
Może zdarzyć się i tak, że konkurencja wzrośnie wsród samych Polaków: dziś za granicą legalnie pracują w większości osoby z podwójnym obywatelstwem. Gdy na rynek trafią lepiej wykształceni bezpaszportowcy, znający choćby w stopniu podstawowym angielski, będą mieli większe szanse w staraniach o lepszą pracę i zajęcie bardziej odpowiedzialnych i wyższych stanowisk.
Według wyliczeń Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej (UKIE), obecnie w krajach UE pracuje rocznie 400 tys. Polaków. Urząd szacuje, że na skutek otwarcia się unijnych rynków pracy migracja zarobkowa z Polski zwiększy się maksymalnie o około 100 tys. osób rocznie (legalna). Nie wiadomo, ile osób zdecyduje się na pracę na czarno (jest lepiej płatna, bo pracodawca nie odprowadza podatku i nie płaci ubezpieczenia, ale za to bardziej ryzykowna).
Wszystko wskazuje na to, że mieszkańcy Opolszczyzny formalnie będą mieli łatwiejszy dostęp do pracy w UE w stosunku do osób z innych regionów kraju, bo nadal będą funkcjonowały u nas wyspecjalizowane biura pośrednictwa pracy (teraz obsługują wyłącznie osoby z podwójnym obywatelstwem). Każdy, kto zdecyduje się skorzystać z usług takiego biura, otrzymuje określone gwarancje: wie, dokąd jedzie, za ile i w jakich warunkach będzie zatrudniony. Biura pośrednictwa mają świetne rozeznanie na rynku i stałe kontakty z pracodawcami.
Większość z tych, którzy zdobywają zatrudnienie w UE, pracuje w ogrodnictwie albo w roli opiekunów starych i chorych ludzi. Popyt na te ostatnie usługi jest szczególnie duży w Niemczech (społeczeństwo niemieckie starzeje się, a domy opieki są znacznie droższe niż opiekun), ale szanse na legalne zatrudnienie w tym zawodzie są ograniczone, bo Niemcy zapowiedziały maksymalny siedmioletni okres przejściowy na swobodne podejmowanie pracy przez Polaków.
Każdy, kto pragnie znaleźć dla siebie szansę w UE, powinien pamiętać także o niewymiernych kosztach zatrudnienia za granicą. Mieszkańcy Opolszczyzny mają na swoim koncie wiele doświadczeń - i złych, i dobrych - związanych z wielokrotnym wielomiesięcznym, a niektórzy wieloletnim "stażem" na saksach w Eurolandzie.
- Po nieudanych próbach znalezienia pracy w kraju postanowiłam pojechać do Holandii - opowiada 25-letnia Karina, która rok temu skończyła studia pedagogiczne. - Trafiłam do gospodarstwa ogrodniczego, w którym było koło dwudziestki młodych Polaków. Mimo że warunki mieszkaniowe były bardzo dobre, Holendrzy bardzo mili i przychylni, to nie mogłam długo wytrzymać w grupie osób, z którymi przyszło mi pracować: mężczyźni upijali się po pracy, a dziewczyny... szkoda mówić. Bardzo młode, głównie po zawodówkach, strasznie wulgarne, wchodzące w intymne relacje z coraz to innymi Polakami. Nie miały żadnych planów, w ogóle nie myślały o tym, co chcą robić za rok czy dwa. Po prostu wybrały sobie taki sposób na życie. Jedyne, co je interesowało, to euro. Byłam przerażona i chciałam jak najszybciej stamtąd wyjechać. Polacy w Holandii generalnie prowadzą podwójne życie: w Polsce żona z dziećmi, a na Zachodzie łatwe dziewczyny ze Śląska. Im też taki układ pasuje.
- Polacy coraz bardziej tracą na opinii - potwierdza Barbara Rus z firmy pośrednictwa pracy Vacomo. - O ile potrafią zmobilizować się w pracy, to po fajrancie zachowują się koszmarnie: strasznie dużo piją, są hałaśliwi i prostaccy. Dziewczyny też nie mają dobrej marki. W tej chwili jedynym atutem tych ludzi jest podwójny paszport, ale gdy paszport przestanie być warunkiem koniecznym do legalnej pracy, osoby z podwójnym obywatelstwem mogą wiele stracić. Na Zachód przyjadą ci, którzy mają wyższe kwalifikacje, więcej pokory i argumentów, by solidnie pracować. Ludzie z czerwonym paszportem są coraz bardziej krnąbrni, wybrzydzają na pracę, bo wydaje im się, że są niezastąpieni. Pracodawcy tolerują ich, bo zatrudnienie Polaków bardziej im się opłaca: Holender nie będzie pracował tak jak Polak, za 6 euro na godzinę. Ale to się może zmienić już od przyszłego roku.
Według pośredników pracy, największe szanse i perspektywy na rynku pracy w UE będą mieć ludzie młodzi i przebojowi, znający język angielski albo język kraju, w którym przyjdzie im pracować. Człowiek komunikując się z pracodawcą, może się rozwijać, wykazywać inicjatywę, awansować. Nawet gdy ktoś zacznie od słabo płatnej i prostej pracy, a zna język albo pilnie się go uczy, może zajść dalej niż jego rodacy pracowici, ale mało ambitni. Żeby więc zawalczyć o lepszy byt dla siebie, oprócz zapału do prostych prac za 6 euro na godzinę, warto przysiąść fałdów i powkuwać angielskie i niemieckie słówka (no i łyknąć trochę gramatyki). Jest jeszcze torchę czasu: do czerwca 2004 roku zostało dziesięć i pół miesiąca.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?