Tu już była EUROPA

Zbigniew Górniak [email protected]
Andrzej Ziółkowski pod drzwiami, które kiedyś ochraniał. Te czasy już nie wrócą.
Andrzej Ziółkowski pod drzwiami, które kiedyś ochraniał. Te czasy już nie wrócą.
W obronę "Europy" angażował się w latach 70. i 80. nawet męski personel kuchni. Gdy agresor przedzierał się przez próg, był uderzany taranem zbudowanym z ogromnego portiera Tadzia popychanego przez kelnerów i kucharzy.

Kiedy agresor został wyparty na ulicę, zatrzaskiwały się za nim wrota ze stali i szkła, które jednak czasem pękało. Wtedy wołało się milicję, w miejsce szyby wstawiało trzymaną na takie okoliczności dyktę i "Europa" wciąż pozostawała niezdobyta. Barbarzyńcy mogli już tylko miotać wyzwiska, których jednak w środku nikt nie słyszał, bo grała orkiestra. Do 1989 roku dostanie się na nocną imprezę do "Europy", czyli należącej do PSS "Społem" opolskiej restauracji pierwszej kategorii, bywało równie trudne i burzliwe jak dziś wejście do hipermarketu w dniu jego urodzin.

Tylko nie knajpa!
Nazwiska osoby, która w czasach głębokiego PRL wymyśliła tę bardzo wówczas niewygodną politycznie dla restauracji nazwę, próżno by szukać w oficjalnych dokumentach lokalu oraz w pamięci najdłuższych stażem jego pracowników. Jedno jest pewne: słowo "Europa" przez cztery dziesięciolecia kojarzyło się mieszkańcom Opola przede wszystkim z takimi rozkoszami jak: dancing, mocno niesocjalistyczne, bo wymyślne żarcie i pierwszy w historii miasta strip-tease. W szeregu przyjemnych skojarzeń wywoływanych słowem "Europa" demokracja znajdowała się na szarym końcu.
- Tylko proszę w mojej obecności nie wymawiać słowa "knajpa" - przestrzega Ludwika Blicharska, ostatnia kierowniczka (od 1993 do 1999 roku) restauracji. - "Europa" to nie była żadna knajpa. To była wyjątkowa restauracja, a władze dbały, by miała prestiż i wystrój. Jedna z pierwszych kierowniczek, Danuta Mariańska, miała specjalną suknię, którą trzymała na zapleczu i w której witała ważnych gości.
- Jak w 1961 trafiłam do "Europy" jako uczennica gastronomiczniaka, to przed dwunastą w południe kierownik ubierał się w czarną marynarkę, muszkę, a uczniowie pucowali mu lakierki i on wychodził taki elegancki do gości - wspomina Krystyna Szczepańska, szefowa kuchni "Europy" od roku 1979 do 1999, czyli do zamknięcia lokalu.
- "Europa" to kiedyś była w Opolu potęga. Za dobrych czasów miałam w kuchni 19 i pół pracownika na etacie, a jak odchodziłam na emeryturę, to tylko sześciu - mówi Elżbieta Leluszko, w latach 79-95 zastępczyni kierownika lokalu. - Jak miał przyjechać Jaruzelski albo jakiś inny notabl, to przychodziły specjalne jadłospisy. Pamiętam, że Jabłoński (Henryk, przewodniczący Rady Państwa - dopisek redakcji) miał dietę wątrobianą. To, co myśmy prezentowali na konkursach gastronomicznych, te potrawy, te wystroje, to była prawdziwa Europa. Aż żal było siadać i wcinać te piękności.
- Tam się w ogóle nie czuło tego peerelowskiego syfu - mówi Andrzej Wołoszczak, który w lokalu "robił muzykę" od 1974 roku.

Andrzej Ziółkowski pod drzwiami, które kiedyś ochraniał. Te czasy już nie wrócą.

W pogoni za stripteaserką
Restauracja rozsiadła się w samym centrum miasta, za panoramicznymi szybami, zasłanianymi na ogół tylko na czas strip-teasu. To był w mieście szok, kiedy w połowie lat 70. w "Europie" zaczęły się rozbierać kobiety. Tancerka zrzucała szmatki zazwyczaj między 11 a 12 w nocy i wtedy na szybie, niczym ryby glonojady w akwarium, rozpłaszczali się podglądacze. Polowali na szpary między zasłonami. Niekoniecznie byli to zboczeńcy.
- Ci faceci nie byli zboczeni, lecz strasznie napaleni - wspomina przez telefon Dariusz, legenda opolskiego cinkciarstwa, czasowo osiadły w Holandii. - Bo trzeba pamiętać, że był to siermiężny czas lat 70. W kioskach nie było pisemek dla dorosłych, o wideo nie śniło się jeszcze nawet tym, którzy je wkrótce wynaleźli. W jedynym programie telewizji goła była tylko łysina Lenina, a prostytutki brały w dolarach równowartość miesięcznej pensji. Tak więc ten strip-tease w "Europie" to była jedyna możliwość zobaczenia fajnego kawałka żywej gołej baby. Ja miałem to szczęście, że oglądałem te strip-teasy zza zastawionego szampanem stolika.
Kelnerzy, ci starzy życiowi wyjadacze, nie byli zbyt skrupulatni w zaciąganiu zasłon.
- No... czasem ten brak skrupulatności był opłacony napiwkiem lub jego obietnicą - zwierza się pan Marek, były opolski kelner.
W środku na tancerkę patrzyli konsumenci i personel lokalu, który wylegał na ten czas z kuchni. Przynajmniej podczas pierwszych historycznych występów.
Pan Dariusz z Holandii:
- Jedna striptizerka oblatywała w ciągu wieczora trzy opolskie lokale: Europę, Zajazd Kasztelański i Romę. Znałem facetów, którzy mieli opłaconych bramkarzy we wszystkich lokalach i jeździli taksówką za dziewczyną i zaliczali wszystkie trzy jej występy.

Chałupnicze teledyski
Andrzej Wołoszczak był wodzirejem, co w dzisiejszym rozrywkowo-muzycznym słowniku oznacza po prostu didżeja. Obsłużył setki wesel, chrzcin i balów, tysiące dancingów. Słowo "dancing" wypadło już z powszechnego użycia i bywa używane równie rzadko co np. słowo "tużurek". Ale wtedy, w latach 70., było podstawowym pojęciem sobotniego balangowicza. Mniej językowo wyrobieni wymawiali je tak, jak się czyta: dancing. Obyci zamieniali pod podniebieniem "c" na "s".
Pan Andrzej na początku lat 80. napędził "Europie" tłumów, bo wymyślił wideo-dancingi. Wtedy magnetowid miało może w Opolu kilkanaście osób. Każdy był spragniony nowości, a w "Europie" w trzech aż zawieszonych nad parkietem telewizorach leciały teledyski robione przez Andrzeja Wołoszczaka.
- Wycinałem fragmenty z filmów akcji, mieszałem to z bajkami i erotykami, dodawałem jeszcze trochę ruchu, podkład muzyczny i gotowy teledysk. To była sensacja. Że piractwo? Wtedy nie znaliśmy tego słowa.
Jedynka, dwójka, piekiełko
Tak jak teraz Chirac ze Schroederem rozwodzą się o kontynentalnej Europie dwóch prędkości, tak i wtedy opolska "Europa" dzieliła się na dwójkę i jedynkę. Chodzi o kategorie. W jedynce były loże z czerwonymi obiciami, a ponadto piekiełko i zielony barek. Piekiełkiem nazywano malutki drink-bar w podziemiu.
- To była część wielkich przedwojennych piwnic pod miastem - gdy przyszłam na praktykę do "Europy", kelnerzy chodzili tam podziemiami aż pod ratusz. Potem to zasypano - wspomina Krystyna Szczepańska.
- Do piekiełka szły kelnerki z dużym biustem - ujawnia.
Zielony barek to miejsce, gdzie wychodziło się podczas dancingu odsapnąć od muzyki. Tu podrywało się dziewczynę albo omawiało interesy.
- Kto przychodził? Wszyscy, którzy mieli pieniądze i którzy się liczyli w tym mieście - odpowiada Ludwika Blicharska, której "panowanie" w lokalu przypadło na czasy postpeerelowskie.
A pieniądze w PRL mieli taksówkarze, badylarze, cinkciarze, architekci, lekarze, adwokaci, dziennikarze i artyści. No, i sportowcy Odry Opole, gdy była w I lidze. Cała ta elita ocierała się o siebie.
- Oprawa też była europejska. Zastawa pierwsza klasa, ręcznie malowana porcelana, do tego proporczyki różnych krajów, jak przyjeżdżały delegacje. Duża klasa, elegancja. Wydawaliśmy czasem 500 obiadów abonamentowych dziennie - wspomina Ludwika Blicharska.
To za dnia, bo wieczorem w "Europie" głównie się bawiono. Bilety na dancing wykupywano na pniu, potem trzeba już było dać w łapę bramkarzom.
- Ja w ten sposób zarabiałem niezłe pieniądze - mówi Sławomir Grodzki, opolski ochroniarz, który w latach 80. odziedziczył bramkę w "Europie" po wielkim panu Tadziu. Trzymał ją do spółki ze znanym opolskim kulturystą, dzisiejszym szefem klubu "Spartakus" Andrzejem Ziółkowskim.
- Mówię o tym tak otwarcie, bo kierownictwo pozwalało mi wpuszczać ludzi na boku. Trzymaliśmy z Andrzejem porządek, rozliczaliśmy się z oficjalnej kasy za bilety, a co zarobiliśmy na boku, to nasza sprawa.
Znaczna część sumy biletu to była tak zwana konsumpcja. Klient, czy chciał czy nie, musiał zamówić coś do jedzenia.
- To był sposób na to, żeby i kelnerzy coś na dancingach zarobili, bo im płacono procent nie od alkoholu, tylko od jedzenia - objaśnia tajniki ówczesnej gastronomicznej ekonomii Elżbieta Leluszko.
Bywały dni, że tłum spragnionych zabawy wybijał szyby, wyłamywał drzwi. Angażowano wtedy cały męski personel lokalu, a milicja musiała urządzać pod restauracją demonstrację siły. Ludzie stali nawet pod drzwiami na zapleczu, próbując przekupić kucharzy. A co sprytniejsi wchodzili przez piwniczne okienko do toalety, które trzeba było w końcu zaśrubować.
Cudeńka z fortepianów
Gdy w latach 80. sterowana ręcznie przez generała Jaruzelskiego gospodarka zdychała od niedoborów, restauracja przeżyła ciężkie chwile.
Krystyna Szczepańska: - Bywało tak, że w menu był kotlet schabowy, ale tylko jeden na cały dzień. I czasem zjadał go już pierwszy gość lokalu.
Wtedy z mięs przychodziły tylko "fortepiany". Czyli wielkie wołowe żebra ledwo obciągnięte mięsem.
- Myśmy wtedy przemieniali się z kucharzy w rzeźników - wspomina szefowa kuchni. - Trzeba to było obrać, pomielić i robiliśmy z tego cudeńka. U nas nawet steki były mielone.
W czasach niedoboru ni z tego, ni z owego potrafiło się w pół godziny po otwarciu lokalu skończyć piwo. Albo coca-cola. Ale nikt z tego powodu nie protestował, bo traktowano to jak coś naturalnego: jak deszcz, wiatr, śnieg w zimie. A na co się skarżono?
- Niestety, nie zachowała się książka skarg i wniosków restauracji "Europa". A szkoda, bo to był piękny kawałek historii PRL-u, więcej powiedziałby o tamtych czasach niż niejeden podręcznik - wzdycha Ryszard Poliwoda, dzisiejszy wiceprezes "Społem" ds. marketingu. - W ogóle szkoda tego lokalu, bardzo żałujemy, że poprzednie kierownictwo firmy tak łatwo się go pozbyło.
To se ne wrati
Pani Ludwika do dziś przechowuje na pamiątkę menu restauracji oraz kartę kalkulacyjną fileta z ananasem, jednego z konkursowych dań lokalu. Co to takiego karta kalkulacyjna?
- To wyszczególnienie w cenach i gramach każdego składnika - tłumaczy była kierowniczka. - Porządek musiał być, potrawy robiło się z wagą, a nie - jak teraz - na oko. Ludzkie żołądki to duża odpowiedzialność.
- A mnie się nawet teraz na emeryturze śni, że nie mogę zdążyć z jakąś potrawą dla ważnej delegacji i budzę się spocona. "Europa" to moje życie - tłumaczy Krystyna Szczepańska.
- A mi się czasem przypomina, jak stawałem na bramce z portierem, chociaż byłam już zastępczynią kierowniczki - wspomina Elżbieta Leluszko. - Bali się mnie chuligani. Potrafiłam złapać takiego za rękę, to aż piszczał z bólu. Nawet z Cyganami dawałam sobie radę. Pamiętam dwóch takich stałych dancingowców: Daniel to był zawadiaka, a Tulipan - spokojny.
- Pamiętam, pamiętam - kiwa głową Andrzej Wolszczak. - Cyganom trzeba było puszczać "Siedem dziewczyn z Albatrosa", bo sobie wmówili, że to ich hymn. Ja zarabiałem na boku tyle, że mi firma nie musiała płacić, choć płaciła i to niemało. To był fajny czas, mimo szarości. Wtedy nawet chuligani byli porządniejsi.
Opinię o chuliganach potwierdza z Holandii pan Dariusz od waluty:
- Wtedy po prostu nie było sterydów i kokainy.
* * *
"Europę" zamknięto w 1999 roku. Teraz mieści się tam fast food "Conieco", sklep "Rossmann" i kawiarnia.
SONDA
Co ty możesz dać Europie

"Nie pytaj, co Ameryka może zrobić dla ciebie, ale co ty możesz zrobić dla Ameryki" - nawiązując do słynnego cytatu z prezydenta Johna Kennedy’ego zapytaliśmy autorytety życia publicznego co my, Polacy, możemy dać Unii Europejskiej?
Biskup Tadeusz Pieronek:
- Nas samych, całe nasze bogactwo kulturowe, tak różne od tego, co jest na Zachodzie. Nie można patrzeć tylko na to, ile kto ma pieniędzy, ale także na nasze bogate doświadczenia, choćby w zmaganiach z totalitaryzmem. Możemy dać nasz słowiański polot, inwencję, spontaniczność. Te cechy mogą wydawać się nieważne, ale są bardzo przydatne.

Józef Oleksy, marszałek Sejmu:
- Po pierwsze nasz potencjał: dużego, blisko 40-milionowego kraju, największego z wchodzącej dziesiątki. Po drugie - "kompetencję wschodnią", leżymy tuż przy byłych krajach radzieckich, historia daje nam prawo czuć się kompetentnymi w wyczuciu tego, co ważne u sąsiadów. Po trzecie - przebogatą kulturę i katolicyzm, który praktykujemy publicznie, zbiorowo, a to może mieć duży wpływ na społeczeństwa zachodnie. Damy Europie także naszą ciekawość świata. Jesteśmy narodem wytrwałym, poszukującym, z fantazją, spontanicznym. Liczę na to, że będziemy mieć znaczny wpływ na dynamikę życia wspólnoty, obyśmy tylko nie przenieśli na jej grunt swoich swarów, wzajemnych żalów i pretensji.

Julia Pitera, prezes Transparency International:
- Trochę świeżej krwi do struktur europejskich, które będą musiały się trochę rozstąpić i wpuścić nowych ludzi. Nowi ludzie, świeże oko - to z całą pewnością robi dobrze. Być może unijne instytucje, dzięki nam, przestaną być skostniałe. Dopuszczenie świeżej krwi do każdej władzy jest dobre, co przerabialiśmy już na własnej skórze.

Władysław Frasyniuk, Unia Wolności:
- Coś już tej Unii daliśmy, a mianowicie ideę "Solidarności", system wartości i umiejętność prowadzenia dialogu między dwoma zwaśnionymi stronami. Możemy dać jeszcze Unii Polskę Jagiellonów, tradycje obecne w Polsce, tradycje pogranicza, wszelkie mniejszości narodowe i religijne, które są tak ważne w rozszerzeniu Unii na wschód. Możemy się stać ambasadorami UE w Rosji, na Ukrainie, na Białorusi, zwłaszcza w kwestiach gospodarczych. Znamy mentalność tych ludzi, wiemy, jak cierpieli w dawnym systemie, więc łatwiej będzie nam do nich dotrzeć. Możemy być ambasadorami w kwestiach gospodarczych. Dajemy Europie wyż demograficzny. Jesteśmy jedynym państwem spośród dziesiątki, które jako wiano wnosi młodych dobrze wykształconych ludzi do starzejącej się Europy.

Zebrała Ewa Kosowska-Korniak

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska