Zbrodnia w Nysie. Rusek zabił za dwa złote

fot. sxc
fot. sxc
Od początku było wiadomo, że to Rusek zamordował Józefa W. Ale policja popełniła drobny błąd. Zlekceważyli pijaczka, to wystarczyło, by zabójca długo grał w kotka i myszkę z prokuraturą. Dobiła go dopiero ekshumacja ofiary i świadek incognito.

Wczesnym popołudniem 22 czerwca 1998 r. nad Nysą przeszła potężna burza z piorunami, wichura łamała drzewa i przewracała śmietniki. Miasto opustoszało. Kiedy ulewa zelżała, na ulice wyszli pierwsi przechodnie. Jeden z nich w pobliżu wiaduktu przy ul. Piłsudskiego zauważył mężczyznę leżącego pod rozłożystym drzewem. Kiedy podszedł bliżej, zauważył też kałużę krwi…

- Mężczyzna dostał trzy śmiertelne ciosy: w brzuch, serce i tchawicę - wspomina prokurator rejonowy w Nysie, Anna Kawecka, która była wówczas na miejscu zbrodni. - Każdy był śmiertelny. Zabójca chyba chciał mieć stuprocentową pewność, że nieboszczyk już nigdy nie przemówi.

Biegły stwierdził, że ciosy zadano ostrym narzędziem. I nie był to zwykły nóż kuchenny, ani żadna finka, ale coś długiego, spiczastego i bardzo ostrego.
Policjanci szybko ustalili, że ofiara to 60-letni Józef W. Życie poskąpiło mu szczęścia. Żona wyjechała do Niemiec z jednym z synów, drugi zamieszkał poza Nysą. Józef został sam jak palec, stracił pracę i zaczął dorabiać tu i ówdzie za przysłowiowy grosz. Mówiono o nim złota rączka, bo był dobrym fachowcem. Tylko pił za często.

Ale dlaczego ktoś chciał go zabić? Gdzie jest motyw?
- Braliśmy pod uwagę różne powody: zemsta, osobiste porachunki, zazdrość, bo Józef żył od jakiegoś czasu w konkubinacie - opowiada prokurator Kawecka. - Zabójstwo na tle rabunkowym jakoś nie pasowało, bo był biedny jak mysz kościelna…

Bo nie mógł się dorzucić do butelki
Józef W. miał swoje utarte ścieżki, m.in. sklep monopolowy na jednym z nyskim osiedli. 22 czerwca rankiem też tam był, pod sklepem pił z Jarosławem R. Jak się później okazało, swoim mordercą.

Rusek, bo tak w Nysie nazywano Jarosława, przyjechał do Polski z Ukrainy w 1997 roku, gdzie zostawił żonę i dwójkę dzieci. W przeszłości służył jako komandos w wojskach desantowych na pograniczu Rosji i Chin. Małomówny, 40-letni Jarosław R. pracował dorywczo, natomiast stale pił. Przepytywani przez policjantów bywalcy nyskich barów zdradzili, że Rusek zawsze nosi przy sobie krawieckie nożyczki, a właściwie ich połowę, którą trzymał za paskiem spodni na plecach. Tłumaczył, że są mu potrzebne, gdyby musiał się bronić.

Policjanci mieli już wszystkie elementy układanki oprócz motywu. Ten poznali następnego dnia. Jarosława R. nietrudno było znaleźć, zatrzymali Ruska razem z zakrwawioną połówką nożyczek za paskiem spodni.

Rankiem 22 czerwca Jarosław obudził się kacem i obolały - dzień wcześniej wdał się w bójkę, ale już nawet nie pamiętał z kim. Chciało mu się pić, pod monopolowym spotkał Józefa W. Kiedy skończyła się im butelka, postanowili zrzucić się na następną. Jarosław wyciągnął ostatnie dwa złote i dał Józefowi. Wtedy okazało się, że to jedyne pieniądze, jakie mają. Zdenerwowany Rusek postanowił zrobić "zbiórkę" z kimś, kto się dorzuci i zażądał zwrotu dwuzłotówki. Józef odmówił, od słowa do słowa i doszło do bójki. Podczas szarpaniny Jarosław wyciągnął zza paska nożyczki, uderzył raz, drugi, trzeci…

Potem pochylił się nad martwym Józefem, wyciągnął mu z kieszeni 2 zł, odpiął mu z ręki tani, bazarowy zegarek i założył sobie na przegub.
Rusek doprowadza prokuraturę do szału
W chwili zatrzymania Rusek przyznał się do postawionego zarzutu - początkowo tylko ciężkiego uszkodzenia ciała, bo wówczas wyniki sekcji nie były jeszcze jednoznacznie potwierdzone. Wskazał też narzędzie zbrodni, chociaż nikt o to go nie pytał.
Sprawa rozwikłana, zadowoleni policjanci zawieźli go do prokuratury.

- A u nas nie przyznał się do zarzutów! - opowiada prokurator Kawecka. - Powiedział, że policjanci na komendzie pobili go i zmusili do podpisania zeznań, a połówkę nożyczek mu podrzucono, że pierwszy raz je na oczy widzi. Upierał się, że kiedy przyznawał się policjantom do winy, mówił o pobiciu Józefa i nie wiedział, że ten w rezultacie zmarł.
To samo mówił w sądzie, podczas rozprawy o tymczasowy areszt.
- Sędzia obejrzał rzekomo pobitego Jarosława R., ale nie było na jego ciele żadnych śladów. Był zupełnie zdrów - mówi Kawecka. - Dwa razy umarzałam jego skargi. Wiem, że policjanci go nie pobili, ale popełnili błąd. Podczas pierwszego przesłuchania nie sprecyzowali dokładnie zarzutu, albo on go w ogóle nie dosłyszał. Teoretycznie miał prawo twierdzić, że przyznał się do pobicia, nie zabójstwa. I ten błąd mścił się później przez całe postępowanie…

Sędzia nie dał się zwieść, Rusek trafił do Aresztu Śledczego w Opolu, ale dla prokuratury to nie był koniec - musiała przygotować akt oskarżenia. Pod lupę poszedł najpierw zegarek Józefa W.

- Znaleźliśmy zegarmistrza, który pamiętał Józefa i jego zegarek - wspomina prokurator Kawecka. - Uzyskaliśmy pewność, że Rusek zabrał go zabitemu.
Zegarek był byle jaki, wart najwyżej 10 złotych, ale dla Józefa miał wartość sentymentalną. Dostał go w prezencie, kiedy był w Niemczech u żony i syna. Tak przynajmniej wszystkim wokół opowiadał i chwalił się nabytkiem. Dlatego wszyscy pamiętali i rozpoznali ten zegarek.

W więzieniu Rusek nie próżnował. Dwa dni po zatrzymaniu okazało się, że ma pęknięte żebra. W tym momencie niewiele brakowało, by sąd mu uwierzył, że stał się ofiarą policyjnej przemocy.

Na szczęście służba więzienna przechwyciła gryps Ruska do osadzonego, z którym przesiedział w celi kilka pierwszych dni po zatrzymaniu. Jarosław instruował w liście kompana, jak złamać sobie żebra. - Odetchnęłam z ulgą, linia obrony oskarżonego runęła z wielkim hukiem - opowiada Kawecka.

Przygwoździł go świadek incognito
17 grudnia 1998 roku do Sądu Okręgowego w Opolu wpłynął wreszcie akt oskarżenia. Podczas procesu Jarosław R. konsekwentnie nie przyznawał się do zabójstwa. Sytuacja stała się patowa, trzeba było ekshumować zwłoki Józefa W. i zbadać DNA. W laboratoriach medycyny sądowej ustalono, że na krwi zabezpieczonej na ostrzu nożyczek jest mieszanina DNA co najmniej dwóch osób. Dominowała krew Józefa, ale była też Jarosława R. Sąd miał coraz mniej wątpliwości co do winy oskarżonego. Tym bardziej, że do akcji wkroczył również ukrywany dotąd przez prokuraturą świadek incognito, który widział razem Józefa i Jarosława tuż przed bójką. Co dokładnie powiedział świadek, nie wiadomo, bo jego zeznania zostały utajnione. Wiadomo, że przekonały one sąd.

W czerwcu 2003 roku Sąd Okręgowy w Opolu uznał Ruska winnym zabójstwa i skazał go na 12 lat.

- Okolicznościami obciążającymi Jarosława R. był fakt, że działał pod wpływem alkoholu i dla odzyskania zupełnie symbolicznej kwoty - uzasadniał sędzia Jarosław Benedykt. - A jako były żołnierz wyszkolony do walki wręcz wykorzystał swoje umiejętności z premedytacja do ataku na starszego mężczyznę.
Obrońca Ruska odwołał się od wyroku. Sąd Apelacyjny we Wrocławiu przychylił się do tego wniosku, twierdząc, iż faktycznie kara 12 lat razi surowością. I zmniejszył ją Jarosławowi R. o rok, zaliczając do wyroku czas spędzony w areszcie.

- Wyrok surowy, ale nie miażdżący. To był naprawdę twardy przeciwnik, który przysporzył nam wiele problemów - mówi dzisiaj Kawecka. - Po tym jak znalazł słaby punkt, rozegrał sprawę majstersztykiem. Przez półtora roku mieszkał nam w śledztwie, a we mnie się gotowało, bo wiedziałam, że kłamie. Gdyby nie późniejszy materiał dowodowy i świadek incognito, nie wiadomo, jak by się to wszystko skończyło. Przecież na początku proces był poszlakowy - mieliśmy tylko te dwa złote i tani zegarek…

Rusek skończy odsiadywać karę 23 czerwca 2009 r., jeśli do tego czasu niczego w więzieniu nie wywinie, wyjdzie dokładnie za 32 dni.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska