Byle nie do Głubczyc

Ewa Kosowska-Korniak
Nawet wypłacenie 135 tysięcy złotych odszkodowania pacjentowi, któremu amputowano rękę, nie zaszkodziło leczącemu go lekarzowi. Nadal jest ordynatorem.

Szpital w Głubczycach od pewnego czasu cieszy się złą sławą. Choć ładny, wyremontowany, przestronny - nie narzeka na nadmiar pacjentów. Mieszkańcy Głubczyc wolą bowiem leczyć się w Koźlu i Białej Prudnickiej.

- Nieraz lekarze z Koźla się śmieją, że pewnie u nas w Głubczycach szpital remontują, bo wszyscy pacjenci się do nich zjeżdżają. Zarówno tam, jak i w szpitalu w Białej Prudnickiej, choć dużo brzydszym od naszego, jesteśmy traktowani po ludzku, życzliwie i nikt nie czeka na kopertę - opowiada Jadwiga Osadca z Głubczyc, która walczy z lekarzami, bo "nie chce, by jakakolwiek córka przeżywała ten koszmar, który ona musiała przejść".
- Płaciłam lekarzom w Głubczycach za leczenie matki i tak ją leczyli, że w końcu wykończyli. Powiedziałam to samo na policji i w prokuraturze. Jeden lekarz anestezjolog potwierdził nawet, że przyjął ode mnie pieniądze. Ale i tak sprawa została umorzona przez prokuraturę - dodaje mieszkanka Głubczyc.
- Wyłem z bólu, jak kolega wiózł mnie do szpitala, ale powtarzałem sobie, byle nie do Głubczyc, muszę dojechać do Koźla. Niestety, nie dałem rady, przed Głubczycami o mało nie zemdlałem. Jestem przekonany, że gdybym dojechał do Koźla, miałbym dziś zdrową rękę, a nie takiego kikuta - 36-letni Stanisław Granda z Lewic pod Głubczycami podciąga rękaw koszuli i demonstruje to, co pozostało po jego prawej ręce.
On, podobnie jak Jadwiga Osadca, stracił zaufanie do głubczyckiej prokuratury, lecz powoli, bardzo powoli zaczyna ufać lekarzom. Choć stara zasada głosi, iż "kruk krukowi oka nie wykole", a o solidarności zawodowej lekarzy wiedzą nawet małe dzieci, w ich przypadku przynajmniej niektórzy lekarze dostrzegli winę swoich kolegów po fachu. Winy nie dostrzegła jednak prokuratura.
- "Papież miałby następnego do beatyfikacji". Dokładnie tak powiedziałem pani prokurator, jak przeczytałem decyzję o umorzeniu dochodzenia w sprawie narażenia mnie na niebezpieczeństwo utraty życia - opowiada Stanisław Granda.

To było 13 września 1999 roku. Pan Stanisław miał tego dnia wolne, więc postanowił naprawić pęknięty eternit na dachu swojego domu w Lewicach. Od dawna pracował jako dekarz, z wysokością był za pan brat. Stanął na czterometrowej drabinie...
- Potem pamiętam tylko, że uderzyłem z impetem o ziemię. Ręka strzeliła mi w nadgarstku i kręgosłup strasznie mnie piekł. Popatrzyłem na rękę, złoży się pomyślałem. O rękę byłem spokojny, bałem się tylko, że czeka mnie wózek inwalidzki.
Kolega zabrał go ostrożnie do samochodu i zawiózł do szpitala. Dlaczego powtarzał gorączkowo, że chce jechać do Koźla?
- Z Głubczycami miałem już bardzo złe doświadczenia, jak w wieku 30 lat przeszedłem zawał. Leżałem na oddziale wewnętrznym 8 miesięcy, wyszedłem stamtąd w takim stanie, że na pierwsze piętro nie potrafiłem wejść.
Miesiąc później stawił się w Opolu w ZUS przed komisją lekarską. Lekarze go zbadali, a... pół godziny później leżał już w szpitalu w Opolu. Tu po raz pierwszy zrobiono mu kardiowersję. Na koniec kardiolog spytał, dlaczego pan Stanisław wcześniej do niego nie przyszedł.
- Jak usłyszał to magiczne słowo "Głubczyce", krzyknął: "Dość, wystarczy". Potem powiedział, że ustawili mi pracę serca i że zmarnowałem dziewięć miesięcy - opowiada Granda (po zawale przyznano mu rentę, ale potem sam z niej zrezygnował i za zgodą lekarza wrócił do pracy).

Po wypadku przyjęto go na chirurgię. Dostał jedynie zastrzyk przeciwbólowy, nie zrobiono mu natomiast - jak twierdzi - przeciwtężcowego, choć nie było żadnych przeciwwskazań. Prześwietlenie pokazało, że ma złamany kręgosłup, lecz zarazem dużo szczęścia - rdzeń nie uległ przerwaniu.
- Potem błagałem o zastrzyk przeciwbólowy. Zagroziłem pielęgniarce, że jak mi go nie da, z bólu wyskoczę przez okno. A lekarza żadnego nie było. W końcu przyszedł urolog i zarządził, że co trzy, cztery godziny mam dostawać morfinę.
Dziś pan Stanisław już wie, że jego leczeniem powinien się zająć ortopeda traumatolog, a nie chirurg i urolog.
Po kilku godzinach zauważono wreszcie, że ma pęknięty nadgarstek. Zoperowano mu prawą rękę. Gdy wybudził się z narkozy miał rękę w gipsie. Kazano mu leżeć i faszerowano morfiną (bez niej na pewno nie wytrzymałby potwornego bólu). Nikt mu nie powiedział, że powinienem ruszać palcami, ściskać gąbkę, jednym słowem ćwiczyć. Leżał jak kloc.
- Dwa dni później odwiedziłem brata, pomacałem jego rękę i przeraziłem się, bo była lodowata - opowiada Bogusław Granda, brat Stanisława. - Poszedłem do ordynatora Marka Sz. i powiedziałem, że z ręką brata jest coś nie tak. Lekarz nawet nie przerwał czytania gazety. "Wszystko pod kontrolą" - powiedział.
W nocy z 15 na 16 września Stanisław przypadkiem powąchał swoją rękę. Poczuł straszny smród. Był w szoku. Wiedział, że to może oznaczać tylko jedno - gangrenę. Mimo nakazu leżenia dowlókł się do pielęgniarek i powiedział, że czuje zapach zgnitej ręki. O godzinie 4.30 położono go na stole operacyjnym i rozcięto gips. - Choć skóra zeszła mi z gipsem, poczułem ogromną ulgę - mówi.
Brat załatwił mu miejsce w szpital w Opolu, potem poszedł do ordynatora i powiedział, że zabiera Stanisława. Karetka już czekała. Potem Stanisław niewiele już pamięta. Było mu bardzo zimno. Nie potrafił się zagrzać pod trzema kocami. Dostał drgawek.

- Pan w karetce umrze. Pan nie dojedzie do Opola - powiedział mi wprost dr Marek Sz. - Bardzo chciałem żyć. Trójka dzieci, najmłodsze dwa latka, najstarsze z głębokim niedosłuchem.
- Jak wysoko trzeba ciąć?
- Dosyć wysoko - usłyszał.
Poprosił lekarza, by delikatnie porozmawiał z żoną. Poprosił o papierosa, wypalił i podpisał zgodę na amputację. Chciał żyć.
- Wie pani, na czym polegała delikatność pana ordynatora? Zapytał żonę, czy chce mieć męża żywego, ale bez ręki, czy z ręką, lecz w trumnie? Żona do dzisiaj bierze tabletki na uspokojenie.
Jak obudził się z trzeciej narkozy ("że ja z moim sercem to przeżyłem?") i spojrzał na to, co zostało mu z ręki, nawet nie potrafił zapłakać. Płakał brat.
- Tobie obcięli czy mi - spytałem. - Nigdy bym nie pomyślał, że przyjdę do szpitala ze zwykłym złamaniem ręki, a trzy dni później ją stracę...
Wraz z obcięciem ręki 16 września lekarze z Głubczyc zakończyli leczenie pacjenta.
- Przecież przy gangrenie cała krew jest zakażona. A oni nic nie robili, czułem się coraz gorzej...
Rodzina cudem załatwiła przeniesienie do Koźla, dzięki osobistym telefonom tamtejszego ordynatora do Głubczyc. Szpital wydał całą dokumentację byłego pacjenta, oprócz zdjęcia złamanej ręki.
- Zdjęcie ręki opisywali lekarzom z Koźla przez telefon. Nawet prokuratura nie zdołała go wydostać. Nie ma go i już - mówi.
W Koźlu ordynator powiedział, że jak Stanisław przeżyje do rana, będzie żył. Przeżył, ale przez dwie noce cały oddział nie mógł spać z powodu jego jęków. Cały czas serwowano mu zastrzyki w brzuch. W Głubczycach nie dostał - jak mówi - ani jednego.
- Największy mam żal do całej służby zdrowia o to, że w dobie walki o pacjenta nie byłem traktowany jak pacjent, lecz jak sztuka, za którą idą odpowiednie pieniądze z kasy chorych. Przecież szpital w Głubczycach powinien mnie odesłać do większego szpitala, w którym są specjaliści ortopedzi, a nie rozpocząć leczenie tylko po to, bym zapełnił jedno z pustych łóżek. Oni nie mieli prawa mnie leczyć - podkreśla. - Chciałbym, żeby lekarz, który odpowiada za moje kalectwo, nikogo więcej nie skrzywdził.

Żona Stanisława natychmiast złożyła zawiadomienie o zaniedbaniach na oddziale chirurgicznym, które doprowadziły do amputacji prawej ręki. Prokuratura Rejonowa w Głubczycach umorzyła dochodzenie 30 grudnia 1999 roku. Prokurator stwierdziła m.in., że w dniu przyjęcia pacjenta do szpitala, 13 września, podano mu anatoksynę przeciwtężcową. Opierając się na opinii biegłego ze Śląskiej Akademii Medycznej w Katowicach, który stwierdził, że "powikłania, jakie wystąpiły u pacjenta, wynikały zasadniczo z pierwotnych obrażeń", prokuratura nie stwierdziła winy lekarza.
Natomiast Okręgowy Sąd Lekarski w Opolu uznał w październiku 2000r., że dr Marek Sz. dopuścił się zaniedbań i ukarał go naganą. Lekarz odwołał się jednak do Naczelnego Sądu Lekarskiego, a ten uchylił wyrok i przekazał do ponownego rozpatrzenia.
- Zatem sąd lekarski nie stwierdził mojej winy. Sprawa jest nadal w toku. Mimo iż pan Granda wygrał sprawę cywilną, to wcale nie świadczy o mojej winie. Ja nie byłem stroną w tym procesie, lecz PZU - podkreśla dr Marek Sz. - Zgorzel gazowa u pana Grandy jest wynikiem doznanego urazu, a nie sposobu leczenia.
- Rękę można było uratować, gdyby lekarze wcześniej rozpoznali zakażenie i zdjęli mi z ręki gips - uważa jednak poszkodowany.
- Martwica mogła być wywołana uciskiem opatrunku - przyznaje opolski lekarz ortopeda. Chce jednak zachować anonimowość.
Gdy Stanisław Granda postanowił dochodzić sprawiedliwości przed sądem cywilnym, długo szukał w Opolu adwokata.
- Odwiedziłem pięć kancelarii, nim spotkałem mecenasa, który zechciał poprowadzić moją sprawę - podkreśla.
Początkowo Granda pozwał dra Sz. oraz głubczycki ZOZ (więc ordynator był stroną). Ale okazało się, że ZOZ jest ubezpieczony w PZU od odpowiedzialności cywilnej, a PZU dążyło do ugody, więc towarzystwo stało się stroną w procesie, a tamte pozwy wycofano.
- Decydujące znaczenie miała opinia biegłego z Poznania, dra Chanikowskiego, cieszącego się ogromnym autorytetem. On stwierdził, że gdyby zastosowano właściwe leczenie, niewykluczone, że amputacji by nie było - opowiada pokrzywdzony.
Sąd przyznał mu 135 tysięcy zł. odszkodowania i dodatkową dożywotnią rentę w wysokości 850 zł.
- Domagaliśmy się większych pieniędzy, ale polskie sądy biorą pod uwagę przeciętne polskie potrzeby i możliwości zarobkowe. Na Zachodzie znacznie wyżej ceni się życie i zdrowie pacjenta - mówi mec. Ireneusz Gębosz. - Wiem, że inni adwokaci nie chcą się podejmować takich spraw, bo są one trudne i czasochłonne.
Niewykluczone, że prokuratura jeszcze raz rozpatrzy umorzoną dwa lata temu sprawę.

- Co prawda decyzja o umorzeniu uprawomocniła się, gdyż żadna ze stron nie złożyła zażalenia, ale prokuratorzy z wydziału nadzoru prokuratury okręgowej wyłapali tę sprawę i zwrócili się jeszcze raz o opinię do biegłego lekarza, ale już nie z Katowic, gdyż obawiamy się, czy nie ma tu stronniczości - informuje Roman Wawrzynek, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Opolu. - Od tej opinii uzależniamy decyzję o ponownym wszczęciu dochodzenia.
Stanisław Granda nie kupił sobie drogiego samochodu (nie ma wcale auta) ani nie zaczął otaczać się luksusem (nie ma telefonu). Pieniądze trzyma na kształcenie dzieci i leczenie starszej córki, która potrzebuje drogiego aparatu słuchowego.
- Powoli remontuję nasz dom. Zrobiłem nawet sam drewnianą altankę dla dzieci. Pomagałem sobie to kolanem, to ustami i jakoś mi się udało. Ale do większości remontów muszę wynajmować ludzi - opowiada Stanisław Granda, już pogodzony ze swoim kalectwem.
- Tylko ta ręka, której nie mam, ciągle mnie swędzi, na zmianę pogody nie śpię całą noc z bólu, a jak się zdenerwuję, to tak mocno zaciskam palce, których nie mam, że aż mnie boli.

Doktor Sz., wspólnie z doktorem Stanisławem P., ordynatorem oddziału ginekologiczno-położniczego w Głubczycach, będzie odpowiadać także za uchybienia w leczeniu innej pacjentki, Teresy Kuryłowicz, mamy Jadwigi Osadcy ("NTO" opisywała ten przypadek rok temu w tekście "Tylko saper myli się raz"). W głubczyckim szpitalu przez 5,5 miesiąca leczono Teresę Kuryłowicz, nie wiedząc praktycznie na co. Nie zrobiono jej badań onkologicznych, za to skrajnie ją odchudzono.
- Ciągle wmawiano mamie, że jest histeryczką i lekomanką. Ona wyła z bólu i błagała o zastrzyk przeciwbólowy, a wstrzykiwano jej sól fizjologiczną, po której ból rzecz jasna nie chciał ustąpić. Nie robiono jej potrzebnych badań. Do szpitala przyszła o własnych siłach w wieku 62 lat. Była otyłą kobietą. A gdy wypisywaliśmy ją ze szpitala mąż niósł ją na rękach. Była wrakiem człowieka, wkrótce zmarła - opowiada córka.
Prokuratura umorzyła dochodzenie przeciwko lekarzom. Okręgowy sąd lekarski - także. Pani Osadca odwołała się więc do Naczelnego Rzecznika Odpowiedzialności Zawodowej, a ten w styczniu zeszłego roku uchylił to postanowienie i przekazał sprawę do ponownego rozpatrzenia przez Opole.
Opole ponownie umorzyło postępowanie wyjaśniające, stwierdzając w oparciu o opinię biegłego onkologa, że wprawdzie głubczyccy lekarze mimo tak długiego leczenia nie rozpoznali nowotworu nerki z przerzutami do kości, ale "jego rozpoznanie nie rokuje wyleczenia, a tym samym wcześniejsze czy późniejsze rozpoznanie nie ma wpływu na rokowanie".
- Gdyby rozpoznali raka, leczyli by ją po ludzku, a nie uśmierzali ból solą fizjologiczną - denerwuje się córka. Nie ukrywa, że została doprowadzona do takiej nerwicy, że leczy się psychiatrycznie. Niedawno znowu uwierzyła w sprawiedliwość, gdyż naczelny rzecznik jeszcze raz stanął po jej stronie. Nakazał ponowne rozpatrzenie sprawy z rozważeniem możliwości skierowania wniosku o ukaranie dra Stanisława P. i dra Marka Sz."
- Jestem szkalowany przez osobę leczoną psychiatrycznie. Złożyłem ponownie szczegółowe wyjaśnienia przed okręgowym rzecznikiem, jestem przekonany, że będzie znów umorzenie. Jak dostanę decyzję, wystąpię przeciwko pani Osadcy na drogę cywilną o zniesławienie. Zbyt długo obrzuca mnie błotem - mówi Stanisław P.
Dr P. został w zeszłym roku skazany na pół roku więzienia za to, że wskutek zbyt późno przeprowadzonej cesarki dziecko urodziło się martwe. Wyrok nie jest jednak prawomocny, gdyż lekarz złożył odwołanie. Ma na swoim koncie także kilka innych procesów sądowych (już w latach 80. miał kłopoty po tym, jak zostawił chustę chirurgiczną w jamie brzusznej pacjentki). Mimo to od 20 lat nieprzerwanie jest ordynatorem w Głubczycach. Dr Sz. pełni tę funkcję od 11 lat.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska