Dobry szef. Jaki powinien być?

Radosław Dimitrow
Radosław Dimitrow
Grzegorz Pyka: - Codziennie modlę się o to, żeby być dobrym szefem.
Grzegorz Pyka: - Codziennie modlę się o to, żeby być dobrym szefem. Radosław Dimitrow
Deputat w wędlinach, paczki i premie na święta, zabawy, wycieczki, a nawet koncert na koszt firmy - to nie wspomnienia z PRL-u, ale dzisiejsze warunki pracy u prywaciarzy w Jemielnicy. Są biznesmeni, którzy sądzą, że pieniądze to nie wszystko, i traktują pracowników jak własną rodzinę.

Prywaciarz, który pcha pieniądze do kieszeni pracownika? Dorobkiewicz szanujący ludzi? Ha, ha! Przecież to brzmi jak historia o krasnoludkach. Nikt w to nie uwierzy! Nie w dzisiejszych czasach! - śmiali się znajomi, gdy powiedziałem im, o czym będzie tekst.

- Ale to nie tak! W Jemielnicy rzeczywiście są tacy szefowie i da się to udowodnić.

Bałtyk i góry na koszt szefa

- Złego słowa na szefa nie dam powiedzieć! - pani Gosia z mięsnego zmierzyła mnie wzrokiem, jakbym właśnie obraził jej własnego ojca. Spojrzenie było o tyle groźne, że w prawej ręce trzymała topór, którym dosłownie przed chwilą rozłupała potężną kość. - Pracuję tutaj już 14 lat i jeszcze nic złego mnie nie spotkało. Załapałam się zaraz po szkole. Dziś wiem, że za nic w świecie nie zmienię tej roboty na żadną inną.

Pani Gosia jest jednym z 35 pracowników w firmie Grzegorza Pyki. To masarnia z ubojnią, która główną siedzibę ma w Jemielnicy. Pracuje jako ekspedientka w jednym z firmowych sklepów w Strzelcach Opolskich.

- Przede wszystkim pracujemy na uczciwych zasadach - do rozmowy włącza się Lidka, koleżanka z 13-letnim stażem. - Dam przykład. Jak przed drzwiami z samego rana stoi kolejka, żeby kupić świeże kiełbaski, to w innych sklepach ekspedientki narzekają. A my się cieszymy. Każdy klient to dla nas większy utarg, a od niego dostajemy procent do wypłaty. Dzięki temu zarabiamy godnie.

Co to znaczy godnie? O tym będzie później.

- Bo ja nie o pieniądzach chciałam powiedzieć, ale o całej atmosferze, jaka panuje w firmie - tłumaczy pani Gosia. - Najlepsze są chyba zakładowe pielgrzymki. Jakieś 12 lat temu szef przyszedł do nas i powiedział, że w majowy weekend zabierze nas do sanktuarium w Licheniu. Najpierw podeszliśmy do tego pomysłu z dystansem. Ale później okazało się, że to była jedna z najlepszych wycieczek w życiu. Zabawa była jak za szkolnych czasów, a towarzyszył nam zaprzyjaźniony ksiądz, więc przy okazji się pomodliliśmy.

Od tej pory coroczne firmowe pielgrzymki stały się normą: Wambierzyce, Karpacz, Warszawa, Czechy, Słowacja... Wszystko na koszt firmy.

- Ale jeszcze bardziej szef zaskoczył nas kilka lat temu - dodaje pani Lidka. - Powiedział: "Wybierzcie sobie jakieś miejsce w Polsce, spakujcie się z rodziną, a ja was tam wyślę na urlop".

Obie panie bez wahania wybrały Wisłę, bo uwielbiają góry. Był pensjonat z basenem, mnóstwo jedzenia i podziwianie górskich widoków - wszystko na koszt szefa. Inni pracownicy, którzy uznali, że wolą wodę, pojechali na Mazury i nad polskie morze.

W międzyczasie było jeszcze kilka zabaw tanecznych, rodzinnych obiadów w restauracji i koncert. Szef zaprosił do Jemielnicy Eleni, żeby zaśpiewała dla pracowników i mieszkańców. To było podziękowanie na 20-lecie firmy.

Szczęśliwy pracownik to dobry pracownik

- Codziennie modlę się o to, żeby być dobrym szefem - przyznaje Grzegorz Pyka, zakładając biały fartuch rzeźnika. Za chwilę ruszy w obchód po zakładzie, żeby sprawdzić stany magazynowe i to, jak pracownikom idzie robota. To jego codzienny zwyczaj, mniej więcej o godzinie dziewiątej.

Na zakładowej hali praca wre. Jego ludzie przygotowują właśnie cieniutkie frankfurterki, które chwilę później trafiają do wędzarni. Grzegorz Pyka zatrzymuje się na chwilę, żeby opowiedzieć o swojej filozofii na firmę.

- Zakład założyłem w 1991 r. Już na początku stwierdziłem, że nie można od pracownika tylko wymagać i nie oferować mu nic w zamian. Najpierw trzeba mu godnie zapłacić, a on musi być zadowolony ze swojej pracy. Wyniosłem to jeszcze z czasów, gdy sam rozbierałem mięso na rzeźni.

Grzegorz Pyka nigdy nie zapomni, jak w czasach młodości wracał do domu umorusany w krwi i tłuszczu. Gdy on szedł odpocząć, jego matka brała białe fartuchy i przez kilka godzin je czyściła: moczyła w sodzie, szorowała na betonie, gotowała, prała i dopiero prasowała. Jednym słowem: mordęga.

Dlatego gdy założył własną firmę, powiedział: "Dość! U mnie tak nie będzie". Wstawił potężny kosz, do którego ludzie wrzucają ubrania. Co kilka dni jadą one do pralni chemicznej. Zresztą zadbał także o inne detale: zimą pracownicy ściągają swoje buty z podgrzewanych wieszaków, a latem mają do dyspozycji klimatyzację.

A co zrobić, żeby pracownik był szczęśliwy? Według filozofii pana Grzegorza - traktować go nie jak maszynę, ale członka rodziny. Zbliżają się święta - szef szykuje paczki dla załogi i ich dzieci. Pracownik się żeni, rodzi mu się dziecko albo pociecha idzie do komunii - firma obowiązkowo szykuje upominek.

Pieniądze to nie wszystko

- Ja chętnie dałbym swojej załodze więcej - przyznaje Pyka. - Ale na straży tego, żeby nie zarobili za dużo, stoi przynajmniej kilka państwowych instytucji. Weźmy na przykład deputat, czyli kupony, które pracownicy dostają za każdą przepracowaną dniówkę. Mogą za nie wybierać wędlinę w moim sklepie. Problem w tym, że każde przekazane 100 zł kosztuje mnie 150 zł, bo poza tym, że muszę odprowadzić podatek, to ręce po pieniądze wyciąga jeszcze ZUS. Choć ta instytucja zabiera swoje z podstawy pensji.

Inny przykład to fundusz socjalny. Podczas jednej z kontroli urzędnik powiedział szefowi: "Panie Pyka! Pan nie może dzielić pieniędzmi wszystkim po równo, bo przecież jedni pracownicy są lepsi, a inni gorsi. Pan to musi różnicować".

- Odpowiedziałem tylko, że robię tak, jak sam uważam za sprawiedliwe - tłumaczy.
Grzegorz Pyka wspomina też pewne spotkanie ze znajomymi przedsiębiorcami kilka lat temu. Szefowie innych firm zacierali ręce, że przy okazji kryzysu będzie można wreszcie zlikwidować fundusz socjalny, a w ich kieszeni zostanie więcej pieniędzy.

Biznesmeni pytali go przy okazji, po co w ogóle wysyła swoich pracowników na te wszystkie wycieczki.

- Bo człowiekowi od życia należy się coś więcej niż tylko praca - odpowiedział, a ich zamurowało.

Kłopoty pracownika to problem szefa

W czasie gdy w masarni trwa produkcja frankfurterków, cieśle i dekarze z jemielnickiej firmy Zimmermann kładą grubą warstwę styropianu na remontowanej kamienicy w Strzelcach Opolskich. Zbliża się godz. 10.00, a to oznacza, że trzeba chwilę odsapnąć i zjeść śniadanie. Trójka pracowników rozsiada się na sztaplach styropianu.

- Szef idiota, który opiernicza swoich ludzi bez powodu? Znamy to! - odpowiadają. - Na budowach widzieliśmy wielu takich bossów, gdy pracowaliśmy z innymi budowlańcami. Na szczęście nasz Janek taki nie jest. Z nim można normalnie pogadać, nawet o prywatnych sprawach.

Jan Dymek, bo o nim mowa, jeszcze 5,5 roku temu był szeregowym pracownikiem w konkurencyjnej firmie ciesielskiej. Pewnego dnia zdecydował, że otworzy własne przedsiębiorstwo. Dziś firma to dla niego drugi dom.

Uznał, że skoro spędza tutaj większość czasu, to musi traktować pracowników tak jak siebie. Wtedy zaczął rozdawać premie lub paczki na święta i organizować imprezy dla swoich ludzi. Ale takie traktowanie załogi ma jeszcze jeden wymiar - ich problemy stają się problemami firmy.

Dla przykładu jeden z pracowników od kilku dni był osowiały. Po krótkiej rozmowie wyszło na jaw, co się stało. - Okazało się, że jego matka, z którą mieszkał, wplątała się w spiralę długów - wspomina Dymek. - Sytuacja była beznadziejna, bo całej rodzinie groziła eksmisja.

Szef poradził pracownikowi, żeby absolutnie nie brał kolejnych pożyczek. Wyłożył własne pieniądze i umówił się, że ten będzie mu zwracał bez procentów po 500 zł miesięcznie. To wystarczyło, żeby pomóc.

Innym razem dzielił pożyczkami na ślub, nowe meble i na wakacje. Wszystko opiera się na zaufaniu.

Po co Niemcy? Tutaj jest życie

Dziś Jan Dymek uważa, że dbanie o pracownika procentuje. Gdy rozkręcał biznes, jeździł starym polonezem z kilkoma tysiącami złotych w kieszeni. Dziś razem ze wspólnikiem Bogusławem Biemerem przechadza się po hali swojego zakładu wartej 2 mln złotych.

- Jestem dumny z tego, co udało mi się osiągnąć - tłumaczy Dymek. - Ale jeszcze bardziej cieszy mnie to, że dzięki mojej firmie ludzie schowali swoje paszporty do szuflad i stwierdzili, że tutaj będą pracować i żyć. Dzięki temu są na miejscu, a ja mam stałą kadrę.

Andrzej Tarlinski przyznaje, że życie w rozjazdach było dobre, ale tylko za czasów kawalera.
- Pewnego dnia przyjechałem do domu i miałem totalnie dosyć tego, że w Holandii czy w Niemczech człowiek jest tylko trybikiem w wielkiej maszynie - mówi. - Jak pracowałem przy pomidorach, to moja praca kończyła się na okręcaniu łodyg całymi dniami. A w BMW w Monachium było jeszcze gorzej, bo tam człowiek na taśmie musiał pracować jak robot.

Janowi Dymkowi takie podejście do pracy w głowie się nie mieści.
- Nie rozumiem, dlaczego duże fabryki, które obracają setkami milionów złotych, płacą swoim ludziom minimalną krajową albo trzymają ludzi na śmieciowych umowach. Przecież tacy pracownicy mają swoją firmę w "głębokim poważaniu", a szef na pewno na tym nie zyskuje.

Co to znaczy godnie zarabiać?

- To znaczy tyle, żeby nie musieli się martwić, że nie starczy im do pierwszego, a gdy przyjdą wakacje, mogli polecieć samolotem do Grecji czy Hiszpanii - uważa Dymek.

W praktyce oznacza to 4,5 tys. zł na rękę dla brygadzistów i 3,2 tys. zł miesięcznie dla pomocników.

- Wiadomo, że zawsze chciałoby się zarabiać więcej - przyznają jego ludzie. - Ale my jesteśmy zadowoleni. Porównując z innymi firmami, u nas jest niebo, a tam piekło.

Panie z mięsnego długo nie chciały zdradzić, co to znaczy godnie zarabiać. W końcu udało się ustalić, że średnia w firmie dla szeregowego pracownika to około dwóch minimalnych krajowych plus premia, jeżeli miesiąc był dobry.

Czy to dużo za 8 godzin pracy? Gdy się porówna z danymi GUS-u, wychodzi, że przyzwoicie jak na polskie warunki. Ze statystyk wynika, że aż 85 proc. ekspedientek i kasjerek pracuje w sklepach za dokładnie połowę z tego, czyli ok 1,2 tys. zł. O wycieczkach i premiach mogą zapomnieć, bo najczęściej są zatrudnione na śmieciowe umowy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska