Dzieci ze szkła

fot. Archiwum/kolaż:mpietrzyca
fot. Archiwum/kolaż:mpietrzyca
- Szwagierki, kiedy chcą być złośliwe, to pytają, po kim nasze dziecko ma takie oczy - żali się Anita. - Takie niby szklane, ani moje, ani Andrzeja. Bo nasze dziecko jest z probówki.

Anita przytula swoje maleństwo, które się wierci. - Uwielbia jeździć samochodem, jak tylko ruszam, od razu zasypia - mówi z dumą. Z dumą też pokazuje pyzatą buźkę dzidziusia Natalii Cybulskiej, embriologa z kliniki GMW Embrio w Opolu. - Patrz, to twoja ciocia Natalka - zwraca się ciepło do dziecka. Ciocia Natalia pamięta obraz zapłodnionej komórki, w powiększeniu pod mikroskopem, i jak po kilku dniach zaczęła się dzielić. Jeden z zarodków wprowadzono do organizmu Anity. - Nawet pamiętam ten zarodek, z którego mamy to cudowne dziecko - opowiada pani embriolog. - Na swoim koncie mamy już kilkadziesięcioro dzieci. Najstarsze ma trzy lata.

- A ja byłam przerażona, w konspiracji wyjeżdżałam z domu - przyznaje Anita. - Nawet mamie nie powiedziałam, po co do ginekologa aż do Opola jeżdżę. Tym bardziej teściowej. Bo szwagierki nie miały problemu z zachodzeniem w ciążę, ktoś taki niewiele zrozumie. Pewnie szwagierki się domyślały: za każdym razem, kiedy jechałam, wypominały: "pod domem masz ginekologa, a wybierasz się sześćdziesiąt kilometrów dalej".

- Wszędzie w rodzinie były dzieci, tylko u nas nic - dodaje Anita. - Ciągle męczyli pytaniami, kiedy u nas wreszcie będą jakieś chrzciny. Odpowiadałam, że muszę skończyć studia. Potem - że urządzamy dom. Ale to były kłamstwa. Od dawna czekaliśmy z Andrzejem na dziecko. Pierwsza próba w klinice in vitro się nie powiodła, potem następna. - Byłam gotowa na wszystko - mówi Anita. - Andrzejowi było już obojętne, powiedział, że nie musimy mieć dzieci. Te wszystkie badania i zabiegi, zwłaszcza pobieranie nasienia, trudniej znoszą mężczyźni.

Turystyka in vitro
- Mamy pacjentki z Jeleniej Góry, Częstochowy i wielu innych miast Polski - mówi dr Grzegorz Głąb, jeden z trójki lekarzy ginekologów prowadzących opolską klinikę "Embrio". Główną przyczyną tej "turystyki" jest lęk przed tym, że ktoś bliski albo znajomy się dowie, iż para w naturalny sposób nie może mieć dziecka. A potem, kiedy już się powiedzie przeprowadzone zapłodnienie in vitro i kobieta szczęśliwie nosi ciążę, to obawia się, że wyjdzie na jaw, w jaki sposób zaszła. - I niepotrzebnie się ukrywają, bo problemu bezpłodności doświadcza co szóstą para w Polsce - podkreśla dr Głąb.

- Problem niestety narasta, to choroba cywilizacji. Im pacjentka starsza, tym prawdopodobieństwo zajścia w ciążę maleje. Tymczasem wiek kobiet, kiedy rodzi pierwsze dziecko, bardzo się przesunął. Panie coraz częściej chcą zostać matkami dopiero przed czterdziestką. A w tym wieku szansa na zapłodnienie, nawet pozaustrojowego, maleje do 30 procent. Do jednego z opolskich ginekologów przyszła kobieta grubo po pięćdziesiątce z pytaniem, czy ten poprowadzi jej ciążę. Mówiła, że jest zdecydowana na adopcję prenatalną, niezależnie od tego, ile to będzie kosztowało. A to oznacza, że chce być nosicielką nie swojego zarodka.

- Takich zabiegów nigdy nie będziemy przeprowadzali - podkreśla doktor Głąb. - Przecież te zarodki mają swoich rodziców i są pod szczególną troską. Poza tym jeśli kobieta ma pięćdziesiąt lat, jej organizm traci funkcje pozwalające na rodzenie dzieci. Ale nikt dzisiaj nie zapewni, że któraś z polskich klinik nie zgodzi się na taką "adopcję". Nawet w przypadku niemłodej już kobiety. Tym bardziej że "adopcje" prenatalne są już praktykowane w innych krajach. - Jest wiele chorób, niezależnie od wieku kobiety, które są przeszkodą w naturalnym zachodzeniu w ciążę - dodaje dr Głąb. - Wtedy jedyną szansą są techniki stosowane przez kliniki podobne do naszej.

Rozpacz przychodzi nocą
Lekarze z "Embrio" często odbierają telefony nocą. Słyszą wtedy zrozpaczone głosy. - Dzwonią, gdy znów się nie udaje, są rozżalone i nie potrafią doczekać do rana - tłumaczy doktor Głąb. - Pytają, co zawiodło… Iwona też pamięta taki swój nocny telefon. - Wcześniej miałam dziką ochotę na śledzie i ogórki, byłam przekonana, że to już teraz - mówi 41-letnia kobieta. - Wyszłam nocą do toalety, na bieliźnie znowu krew. Po prostu, terminowa miesiączka…

Zanim doszła do in vitro, po drodze były inne zabiegi, nieskuteczne. - Kiedy nasze zarodki w laboratorium rosły, nikomu się z mężem nie przyznawaliśmy, gdzie tak często znikamy - opowiada.
Przed spotkaniem Iwona stawia przez telefon szereg warunków. W tym taki, żeby w razie czego nie wygadać się przed teściową. - Wpada niemal codziennie, żeby popatrzeć na dziecko - tłumaczy. - Jakby co, jest pani koleżanką, z którą pracowałam w Irlandii.

W mieszkaniu wszędzie porozrzucane zabawki. Mieszkanie wygodne, nie tylko na pokaz. - Co poukładam, to zaraz je rozniesie, ale jak się ma jedyne dziecko, to chyba na więcej się mu pozwala - tłumaczy Iwona. - Za drugim razem dopiero embrion się przyjął, całą ciążę o to dziecko drżałam. U nas jest takie przekonanie, że na in vitro to tylko bogate pary się decydują. My do nich nie należymy. Poszły na to oszczędności.

Tylko mamie powiedziała, że ich dziecko przez kilka dni rosło w probówce. Ale teraz żałuje, bo mama stale wraca do tego. - Zaraz po narodzinach naszej iskiereczki mówiła, że takie dzieci rzadko mają dziesięć punktów. Potem, jak dziecku coś było, to mówiła, że to przez to, że z probówki. Teraz znowu coś przyniosła: "takie dzieci w dorosłym życiu nie są w stanie normalnie, to znaczy bez pomocy in vitro dalej przekazywać życia, bo są jak nasiona genetyczne". Strasznie nas tym nęka, chcielibyśmy spokojnie sobie żyć.

To nie koniec świata
Noc, sala opolskiego szpitala ginekologicznego. Joanna przytula głowę do poduszki i zaczyna bezgłośnie szlochać. Jej łkanie dociera jednak do sąsiadki z najbliższego łóżka, wiekowej już kobiety. - Czemu pani płacze? Pewnie przez te ostatnie wyniki - szepce z troską starsza kobieta, sąsiadka z najbliższego łóżka. - Jestem zdrowa, to jest największy problem - mówi, łkając, Joanna. - Po raz kolejny robię te wszystkie badania i wszystko jest w porządku. A nie mogę zajść w ciążę. - To nie koniec świata. - Jak to nie koniec świata?! - denerwuje się Joanna. - Tak bardzo chcę mieć dziecko. A pani to pewnie urodziła z pięcioro…

- Ani jednego - pada po chwili odpowiedź. - Też nie wyszło, ale wzięliśmy sobie z mężem chłopaczka na wychowanie. Ten chłopak, co przychodzi, to mój Adam. Poukładało się, choć nie zawsze tak to wyglądało. Ożenił się i jest dobrze. Teraz jak przychodzą wnuki, to nawet nie pomyślę, że to nie moje, takie z mojej krwi i kości.
- A kto miał problem, pani czy mąż? - dopytuje Joanna. - A skąd to mogę wiedzieć, lekarz nie mówił. Nie było dziecka i tyle…

PS.
Imiona bohaterek zostały zmienione

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska