Grażyna Łobaszewska: Jestem minimalistką

Redakcja
Rozmowa z Grażyną Łobaszewską, piosenkarką.

- Opole kojarzy się pani z węgierską kiełbasą?
- Z salami. W dawnych czasach, podczas festiwalu opolskiego, panie pracujące za kulisami zawsze potrafiły wyczarować dla mnie salami, oryginalne - z mięsa osła…

- Dziś takiego już nie ma?

- Oj, nie ma. Kupuję salami najlepszego gatunku - ale tego z tamtych lat już nie ma.

- Ale do Opola przyjeżdżało się przede wszystkim po festiwalowe nagrody…

- Do Opola przyjeżdżało się przede wszystkim, aby pobyć z innymi muzykami, podyskutować, nacieszyć się sobą. Opole było domem polskiej piosenki. Z tego miasta mam tylu przyjaciół: Krzysztof "Puma" Piasecki, Michał Bajor, z Elą Zapendowską zaprzyjaźniłam się właśnie w Opolu. Teraz jest inaczej, amfiteatr podczas festiwalu nie jest dla mnie takim samym domem. Ostatnio gdy występowałam w amfiteatrze, nie dostałam nawet garderoby. Inni, którzy nie mieli jeszcze dorobku artystycznego, mieli własnych makijażystów, fryzjerów i zajmowali sporo miejsca.

- A dla damy polskiej piosenki, zwanej słowiańską Arethą Franklin, nie było pokoju?

- Przygarnął mnie do garderoby mój zespół. Ale lubię Opole, wkrótce znów przyjadę, może do filharmonii? I oczywiście zajrzę do pobliskiej naleśnikarni.

- Mówi pani, że do Opola nie przyjeżdżało się po nagrody. Ale gdy genialna piosenka "Czas nas uczy pogody" została niezauważona przez szacowne jury - topiła pani w Opolu smutki wraz Jackiem Cyganem.

- I co z tego, że jurorzy nie zauważyli tej piosenki, i tak stała się wielkim przebojem, a po mnie wielu wielkich artystów po nią sięgało. Nie mam żalu do nikogo, do dziś nie sprawdziłam, jacy to jurorzy nie zauważyli tej piosenki. Dziwne, prawda?

- Może trochę.

- Chyba po prostu uznałam, że to była jakaś kolosalna pomyłka, wypadek przy pracy, skoro to taka piękna piosenka. Śpiewałam w Opolu także "Brzydkich"…


- To ponoć piosenka o… - proszę wybaczyć - o pani…

- Szliśmy do Jana Wołka (malarz, poeta, pieśniarz, karykaturzysta - dop. aut.) z moim narzeczonym, a ja już wcześniej, przez telefon, zanuciłam Wołkowi melodię, często mu zresztą przez telefon nuciłam. A więc z moim ówczesnym narzeczonym wspinaliśmy się po schodach, bo Wołek mieszkał na samej górze, na zaadaptowanym strychu i winda tam nie dochodziła. On spojrzał na nas z góry i powiedział: Już wiem: "Brzydka ona, brzydki on, a taka piękna miłość". I to tak już zostało.

- Kto kocha pięknie, ten nie jest brzydki!

- Wołek ma po prosu fantastyczne poczucie humoru, często jest przekorny - więc nie ma co się oburzać. Zresztą ja wtedy wcale nie byłam brzydka.

- Stale się pani przeprowadza, ostatnie miejsce zamieszkania to…
- Gdynia! Ukochana! Mieszkanie w domu na górze, z widokiem na morze!

- Która to z rzędu przeprowadzka?

- To była… Już wiem! czternasta.

- A czemu panią tak ciągle gna?

- Polacy się przyzwyczaili, że są stacjonarni. I przeprowadzka dla normalnego Polaka jest jakimś koszmarem. Dalej od Polski to jest normalne, bo człowiek tam stale jeździł za pracą. Przecież Amerykanie codziennie do pracy jeżdżą po kilka godzin, po 200-250 kilometrów. Ja też jeździłam za pracą. Najpierw przeniosłam się do Warszawy, potem do Wrocławia. Po prostu - przenosiłam się z całym moim życiem do miasta, gdzie był mój zespół.

- Co to znaczy z całym życiem?

- Z synem - on musiał zmieniać szkoły, ale dobrze sobie z tym dawał radę. Poza tym zabierałam tylko kilka najbliższych sercu rzeczy, kilka zdjęć, rodzinnych pamiątek. Im więcej mieszkań, tym większą minimalistką się stawałam. Pozbyłam się masy bibelotów, nie pamiętałam nawet skąd pochodzących. Nie mam żadnych dzbanków i dzbanuszków. No i nadmiaru ubrań też się pozbyłam.

- O, to pani obecne mieszkanie musi być bardzo ascetycznie urządzone. Łóżko w sypialni, biurko w pracowni, a w salonie - skromny wypoczynek. I wystarczy?

- W kuchni użyteczne jest to, co mieści się w szafkach, nie mam nawet górnych szafek - bo po pierwsze jestem niska, więc po co mam się mordować, a poza tym i tak nie mam czego tam trzymać.

- Mogłaby pani napisać poradnik: Jak się przeprowadzać całe życie i mieścić swój dorobek w jednej ciężarówce.

- Ciężarówce? Nie! Na początku to były zwykłe żuki, a potem to wystarczyło auto osobowe. Nawet meble oddawałam komuś, bo przecież meble się już nie mieściły do samochodu.

- Więcej przeprowadzek już nie będzie?

- Nie, już dam sobie spokój, chociaż… Może się okazać, że gdzieś jeszcze będę miała lepszy widok. To wtedy - czemu nie.

- Proszę już tego nie robić kotu, bo to zwierzę przywiązuje się do miejsca i od nadmiaru przeprowadzek zdziczeje.

- Moja kotka - Księgowa - nie znosi, gdy wyjeżdżam. Gdy się pakuję, kot wchodzi do mojej walizki i udaje, że go tam nie ma, licząc, że go nie zauważę i zabiorę ze sobą. Ale nie mogę jej brać, bo musiałaby zostać w pokoju hotelowym sama, a beze mnie potrafi mocno narozrabiać. Za to często ją biorę do samochodu na przejażdżki: nad morze, wzdłuż plaży. Kładzie się na tylnej półce i obserwuje świat, jest jak maskotka z kiwającą się głową… Ostatnio byłyśmy u syna w Niemczech, Księgowa całą drogę przesiedziała na półce niczym zabawka.

- Skąd to imię - Księgowa? Kotka wypełnia PIT-y?

- Ona jest taką główną księgową, przy rozliczeniach wszystko sprawdzi, obwącha i bezbłędnie rozpoznaje stare druki - zawsze na nich usiądzie i nie chce ich już oddać.

- Człowiek jednak przywiązuje się do niektórych przedmiotów, choćby do tych pamiątkowych, symbolicznych, szczególnych w naszym życiu. Pani nie ma tej słabości?

- Zawsze ze sobą wezmę kilka zdjęć, ważnych. Na nich jest moje DNA: miejsce skąd pochodzę, bliscy - szczególnie ci, których nie ma już, rodzina…
- Syn Michał?
- Akurat mam cztery albumy ze zdjęciami Michała, co jest dziwne, bo nie mam żadnego swojego. Michał ma 32 lata, czyli żyje dwa razy krócej niż ja - a ma aż tyle zdjęć!

- Poszedł w ślady mamy?

- Mieszka i normalnie pracuje w Niemczech, ale "po godzinach" trochę śpiewa, jest też gitarzystą basowym, świetnie na basie gra. Przy czym zwłaszcza śpiewanie - traktuje jako coś niemęskiego (śmiech).

- Założę się, że to taka soulowa dusza jak pani…

- Otóż to!

- Ponieważ rozmawiam z polską Arethą Franklin, czas na pytanie o muzykę… Dużo o pani ostatnio za sprawą nowej płyty. Jednak wcześniej, przed nagraniem owej płyty, był przystanek poświęcony utworom Czesława Niemena. Po co mierzyć się z legendą?

- Oczywiście, że Niemen to legenda. Ale myślę, że sam pan Czesław - a to był cudowny człowiek - byłby zachwycony, że tyle lat po jego odejściu artyści wciąż sięgają po jego utwory i szukają ich nowej interpretacji, kolejne kompozycje mają nowe odsłony, w zależności od tego, kto je interpretuje. Uważam, że bez sensu jest śpiewać jak Czesław, bo nikt z nas nie jest Niemenem. I to jest piękne, że w utwory giganta wkładamy swój kawałek duszy. Wtedy piosenka na nowo ożywa.

- Edukuje pani muzycznie młodych i dzieci. Uczy ich pani Niemena?

- Ależ dzieci znają Niemena, znają "Jednego serca", "Dziwny jest ten świat".

- Nie są znudzone?

- To zależy od wrażliwości dziecka. Jeśli są zainteresowane jedynie komputerami i grami typu mam kilka żyć - to się nudzą. Inne natomiast wiedzą doskonale, że linia melodyczna z dzieł Niemena jest podstawą, by zrobić zupełnie wywrotowy aranż. Pozostali - muszą dojrzeć. Dajmy im czas, by dorosły…

- Warto zapisywać dzieci do szkoły muzycznej? Słyszałam, że pani jako dziecko nie zawsze była zachwycona koniecznością odbycia zajęć muzycznych?

- Chętnie chodziłam do szkoły muzycznej, ale faktycznie wolałam grać blusiki niż etiudy. A czy warto? Proszę przejść się po szkole muzycznej. Zobaczy tam pani zupełnie inne dzieci niż te w powszechnej szkole. One są uwrażliwione, co widać po ich ubiorze, sposobie bycia, po wypowiedziach… W szkole muzycznej dzieci są lekko naznaczone palcem Bożym. Są inne. Nie siedzą na Facebooku, bo mówią - szkoda na to czasu, wolimy być z muzyką. Czy to nie jest piękne?

- Piękne.

- A więc warto.

- Piękne recenzje zbiera też pani nowa płyta… Dużo o niej ostatnio w radiu, ale mnie wydaje się zbyt nostalgiczna, podczas gdy pani w naszej rozmowie jest taką pogodną osobą. Skąd ten tytuł: "Przepływamy" - typowo jesienny, refleksyjny?

- Ostatni utwór na płycie na pewno taki jest. To utwór "Przepływamy". Jest w nim taka filozoficzna myśl, że przepływ to moment, w którym człowiek jest szczęśliwy.

- Teraz rozumiem, taka jest pani w tej chwili.

- Bo w tej chwili nie mam powodu do płaczu, ale bywa - że takie powody są, bo ktoś bliski odejdzie bardzo daleko, no to wtedy nie możemy się bawić. I to też jest przepływ. Z tego punktu wychodząc, nie chcę myśleć o płaczach, problemach w chwili, gdy ich nie ma.

- Mówi pani jak osoba, która właśnie wróciła z wymarzonych wakacji.

- Nie byłam na wakacjach od pięciu lat, ale jestem po wakacjach psychicznych, nie należę więc do ludzi zmęczonych. I wiem już, że jak się szklanka zbije z mlekiem, to cóż to - tyle co nic.

- Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska