Jak Opolanie żyją w czasach kryzysu

Mirosław Olszewski
kolaż: Tomek
kolaż: Tomek
Pani Anna postanowiła żyć za dziesięć złotych dziennie. Sama zwolniła się z pracy w przedszkolu na opolskim byłym ZWM, a w rządowe gadanie o aktywizacji zawodowej "50 plus" nie wierzy.

- Kryzys? - uśmiecha się. - Odkąd pamiętam, żyłam zawsze w czasach kryzysu i odkąd pamiętam, zawsze mówiono nam, że sytuacja jest złożona, skomplikowana, że trzeba zaciskać pasa. Zdążyłam przywyknąć.

 

Pani Anna woli pozostać anonimowa: - Trzeba trzymać fason, bo nikt nie lubi przegranych. Życie jest pełne niespodzianek: a nuż spotkam kogoś, kto zaproponuje mi jakąś dobrą pracę? Wie pan - z tego całego kapitalizmu to tak naprawdę przejęliśmy korzyść w postaci wiedzy, że trzeba "keep smiling" oraz że przegranym jest się zwykle na własne życzenie.

 

Nie kupuję bzdur

 

Więc jeśli anonimowo, to powie, że ma robótkę na czarno. Sprząta firmę dwóch takich młodych pod Opolem. Osiemset miesięcznie do ręki minus 70 złotych za bilet miesięczny: - Jak się człowiek nie frajeruje, to potrafi wyżyć za dychę dziennie. Tylko trzeba wiedzieć, w jakich sklepach co kupować.

 

Pani Anna pierwsze, co zrobiła po rezygnacji z pracy, to likwidacja karty płatniczej.

 

- To taka paskudna pułapka. Człowiek wchodzi do supermarketu, a on w całości jest jednym wielkim kuszeniem. Gdy za masę kupionych zbędnych rzeczy płaci się kartą, nie widzi się tych tak naprawdę wydawanych własnych pieniędzy. Póki pracowałam, jakoś radziłam sobie z tymi debetami na karcie. Ale dziś nie wejdę już do sklepu bez gotówki w ręku. Dzięki temu nie kupuję bzdur.

 

Mieszka sama w dwupokojowym mieszkaniu na osiedlu. Oszczędności zaczęła od telewizji cyfrowej: - Okazało się, że warto się targować. Chciałam zerwać umowę, ale oni odpowiadali, że nie mogę. Wysłałam dziesiątki mejli, w końcu się poddali. Podłączyłam kabel anteny telewizora do kaloryfera. I podstawowe kanały mam za darmo.

 

Nie płaci abonamentu RTV: - Głosowałam na rząd, który zapowiedział jego likwidację. Więc kto jest nie w porządku, jakby co?

 

Zrezygnowała z godzinnego wylegiwania w wannie: - Kąpiel to 150 litrów wody. Prysznic - 50. A woda idzie przez licznik...

 

Zaprasza mnie na obiad. Kasza gryczana z kiszonymi ogórkami - jak by nie liczyć, nie więcej niż 6 złotych kosztują porcje na dwie osoby: - Przyprawy, dodatki, kupione oczywiście na promocjach. Trochę fantazji, zajrzenie do internetu, gdzie jest mnóstwo przepisów od ludzi, i można żyć... I nie tylko na kaszy.

Nie wierzę w kryzys

 

Pani Zofii - jeszcze przed miesiącem ekonomistki w jednej z większych firm Opola, kryzys nie przeraża, ale lubi być ostrożna choćby ponad bieżącą potrzebę.

 

- Na ruskim targu kupiłam maszynkę do strzyżenia włosów. Dałam 20 złotych, ale jak raz w miesiącu ostrzygę męża i dwóch synów, mam co najmniej 40 złotych oszczędności. Umówiłam się też z sąsiadkami z piętra, że podstawowe gazety kupujemy wspólnie. Przeczytaną zanosimy sąsiadowi. Rozumiem, że akurat panu to się może nie podobać,ale skoro można nie wydać 40 złotych na prasę miesięcznie, a zamiast tego dziesięć - to cóż poradzić?

 

Nie wierzy w żaden kryzys: - Niech pan spróbuje znaleźć kobietę do mycia okien! Wiosna idzie - niebawem wręcz obowiązkiem stanie się umycie szyb, a jakoś nie widać chętnych do wykonania tej pracy. Co najmniej kilka razy w roku dzwoni do moich drzwi ktoś, kto prosi o wsparcie. Zawsze wtedy pytam: A wytrzepie pan moje dywany? A pani umyje moje okna? I jeszcze nigdy nie zdarzyło się, by ktokolwiek z tych rzekomo potrzebujących zdecydował się wykonać jakąś pracę. W dodatku nie chcą żywności. Chcą tylko pieniędzy.

 

Pani Zofia słucha pewnego radia typowo informacyjnego, więc się dziwi: - Mam osiemset złotych emerytury od państwa, a teraz słyszę, że państwo ma wspomagać prywatne banki, które pewnemu emerytowi dały kupę pożyczek, za które kupił sobie i mikrowelę, i plazmę, i laptopa, więc musi dziś spłacać 1500 zł miesięcznie, a na to go nie stać.

 

No to ja się pytam, kto tu zwariował? Jeśli państwo chce wspomagać dyletanckie banki, a jednocześnie to samo państwo przez ZUS płaci mi nędzną emeryturę, to gdyby zastosować czystą logikę, wychodziłoby na to, że to ja mam odpowiadać za głupotę finansistów!

Nie będziemy skakać

 

Bankowiec z Opola: - Wiem, że niedawno na Wall Street była demonstracja, a ludzie skandowali "Skaczcie, sukinsyny!". Czytelna to była aluzja do słynnego "czarnego czwartku" z początku ubiegłego wieku, gdy splajtowani bankierzy mieli się zderzać w locie po skoku z dachu budynku swego banku.

 

Ale proszę zwrócić uwagę na to, że ci z naszych klientów, którzy brali kredyty we frankach szwajcarskich, przecież "grali na zniżkę". Zachowywali się jak typowi gracze giełdowi, licząc na odniesienie zysku, gdy relacje kursowe złotego do franka będą utrzymywać się wystarczająco długo. Przeliczyli się: ryzykowali - przegrali. Wolnorynkowa norma.

 

Jak wynika z danych statystycznych, w Polsce z 12 mld złotych, które banki nam pożyczyły, tylko ok. 2 mld zł jest kredytami hipotecznymi, czyli tymi szczególnie wrażliwymi, bo grożącymi w windykacji zabieraniem ludziom domów czy mieszkań. A to oznacza ryzyko niepokojów na wielką skalę.

 

Ludzie z opolskich banków (oczywiście pod warunkiem anonimowości) mówią, że rozdrażniła ich populistyczna radość, z jaką media podały niedawno informację, że akurat w ich sektorze nastąpi wiele zwolnień, a zwolnieni pewnie nie znajdą szybko nowej pracy. 

 

- Pomijając wymiar etyczny - radości z czyjegoś nieszczęścia - istotny jest wymiar edukacyjny tego, co się stało na rynkach finansowych. Złość kredytobiorców koncentruje się na bankach i bankierach, a przecież jeszcze do niedawna nikt ze znanych ekonomistów, z renomowanych uniwersytetów nie przewidział głębi gospodarczego załamania. Wskaźniki konsumenckiego optymizmu wyrażające się w ochocie do zaciągania pożyczek szybowały w niebo. Tylko banki mają być dziś winne całego zła?

 

Kodeks etyki zawodowej zakazuje bankowcom obnosić się publicznie z radami, co robić z własnym kapitałem, gdy sytuacja nie napawa optymizmem. Ale tak na ucho, na boku radzą, by zachować spokój. Nie sprzedawać mieszkań, bo ich ceny są dziś fatalne.

 

- Opłaca się inwestować. Najlepsze interesy robi się właśnie w czasach kryzysów. Panikarze tracą - optymiści gromadzą wyprzedawany przez panikarzy majątek. Bo wiedzą, że gdy bessa się skończy, on w końcu zaprocentuje.

 

 

Dla fiskusa mnie nie ma

 

Pan Arnold jest oficjalnie bezrobotny. Tak na ucho to jeździ taksówką po Opolu. Dlatego na ucho, że korporacje mają pełne gęby opowieści o wolnym rynku, ale w praktyce dążą do monopolizacji. I śmiało mógłby zostać doradcą jakiejś sejmowej komisji stanowiącej prawo wprowadzające elementarny ład w kwestii pomocy dla "społecznie wykluczonych".

 

- Nie płacę żadnych podatków, żadnych vatów, mnie właściwie z punktu widzenia fiskusa nie ma - śmieje się. - Zaczynałem od ostrzenia noży. Ale tak elegancko: bez wrzasków pod oknami na osiedlach, tylko kulturalnie, ze szlifiereczką, i nie domach klientów, żeby nie nabrudzić, tylko na korytarzach. Potem przyszły kafelki.

 

Bo bloki muszą najpierw "siąść", żeby się ściany ostatecznie powykrzywiały. Wtedy można je poprostować, naddając tynk, i na nowo kafelki kłaść. Można wtedy dać gwarancję, że nie odstrzelą od ściany. Ale ten biznes też się skończył. To poszedłem w szmaty.

 

Metoda pana Arnolda na kryzys w zasadzie woła o pomstę do nieba. Jest byłym seminarzystą duchownym, więc ma odpowiednie gadane i potrafi się porozumieć z każdym księdzem z Caritasu, który dysponuje jakimiś darami. Arnold je odbiera z obietnicą przekazania dalej. A dalej oznacza, że zwykle ubrania trafiają na bazar, zwany w Opolu "ruskim", gdzie znikają w otchłani wolnego rynku, którym rządzi prawo popytu i podaży.

 

Ze skrzętnymi paniami Anną i Zofią, zwłaszcza zaś z opolskimi bankowcami, nic pana Arnolda nie łączy. To odrębne światy - mentalne i finansowe. Każde z nich stara się jednak radzić sobie w czasach kryzysu tak, by nie mieć wątpliwości, czy kupić domowemu zwierzakowi specjalne pożywienie, czy zwyczajnie wrzucić do michy resztki z obiadu ze słowami: - Nie chcesz, to nie żryj!

Zeszyt w kryzysie nie wrócił

 

W opolskiej dzielnicy zwanej zwyczajowo ZWM, choć już niesłusznie, małe sklepy trzymają się nieźle.

 

- Przybyło klientów, którzy mówią: poproszę dwie pomarańcze, trzy banany - mówi ekspedientka (na co dzień studentka Uniwersytetu Opolskiego). - Ale nie wiem, czy to wynika z jakiegoś zubożenia, czy jest to normalna kalkulacja - po co gromadzić coś w domu, skoro zawsze można podskoczyć do sklepu. Sama z koleżankami wynajmuję mieszkanie na osiedlu i tak właśnie kupujemy. Rodzice mówili mi, że za PRL marzeniem była zamrażarka, bo można było w niej zgromadzić wiele niedostępnej na co dzień żywności. Ale dziś to po co, skoro można w każdej chwili zejść do osiedlowego sklepiku i kupić co trzeba?

 

W żadnym sklepie w dzielnicy Chabrów w Opolu nie sprzedaje się na zeszyt. 

 

Ekspedientka ze sklepiku obok: 

- Gdy poznaję twarze stałych klientów, oczywiście, że dam im coś tam na niewielki kredyt. Ale to się zdarza tylko od wielkiego dzwonu i gdybym miała na tej podstawie oceniać, czy jesteśmy w kryzysie, czułabym, że mam marne podstawy do takiej oceny.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Uwaga na chińskie platformy zakupowe

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska