Jak polscy bezdomni żyją we Włoszech

fot. Beata Zaremba-Zarski
Miejsce spotkań Polaków na Piazza Venezia w Rzymie.
Miejsce spotkań Polaków na Piazza Venezia w Rzymie. fot. Beata Zaremba-Zarski
Konrad, Andrzej i Adam, wszyscy około czterdziestki, zamieszkali w jednym z rzymskich parków. Ich jest ławka, palma, fontanna, ich pieczara, w której gotują jedzenie, i ich signiore, stateczne włoskie kobiety, które przychodzą do parku i na stoliczku rozgrywają partyjkę pokera.

- Idealna koegzystencja - mówi Konrad. - My pilnujemy im stoliczka i zawsze jesteśmy wobec nich uprzejmi, a one dają nam kilka euro. Zawsze wtedy mówią, że to pieniądze na kawę. Ale my za kawą nie przepadamy, chyba że za polskim cappuccino - śmieje się Konrad.

- Co to takiego polskie cappuccino? Winko - odpowiada... i pokazuje karton częściowo już opróżniony. We Włoszech mieszkają kilka lat. Poza Andrzejem, który jest tu zaledwie parę miesięcy.

- Przyjechałem tu za Niemca... no, za Ratzingera, ma się rozumieć. Miało być pięknie - przyjechałem z kobietą do rodziny, tyle że rodzina nie pomogła - wspomina Andrzej. - Nikt na nas nie czekał na placu Weneckim pod polskim kościołem, jak było umówione, nie wiedzieliśmy, gdzie się podziać. Poznałem ludzi z ulicy. Moja dziewczyna nie chciała mieszkać na ulicy, nie chciała też mieszkać u teresek, sióstr zakonnych, które pomagają kobietom. Pracy nie mogła znaleźć, nie znała języka. Znajomi żartowali - znajdziemy ci taką babkę, która nie słyszy, nie mówi, ale ona nie chciała takiego życia, wróciła do Polski na bilecie załatwionym przez polskiego księdza, a ja do Polski nie mogę pojechać. Przeszłość prześladuje.

Andrzej wypala: - W seminarium kucharzem byłem. No rozumiesz, znaczy się w więzieniu gotowałem.

Umrzeć z głodu nie dadzą

Teraz też gotuje dla kolegów. Pokazuje siaty pełne jedzenia.
- Włosi hojni są, w sklepach dostajemy jedzenie, które za chwilę ma stracić ważność - tłumaczy. - O, mamy wszystko - sałatkę, jogurty dla zdrowia, serki, soki, warzywa, konserwy. Taka puszka to ważna rzecz, bo do pustej nalewa się denaturat, kładzie się ją między dwiema cegłami, a na cegle stawia się garnek i można gotować. Myjemy się w fontanelli, a na porządne szorowanie idziemy do łaźni. Mamy darmowe wejście załatwione w Caritasie, do Caritasu czasami wpadamy na posiłek, ale wolimy gotować sami, bo co tam takiego można zjeść - pastę, korneta, włoskie żarcie, które nijak się ma do polskiego, do polskiej grochówki, do kotleta z ziemniakami... ech, łza się w oku kręci...

Mimo to cała trójka twierdzi, że Italia jest piękna. - Da się przeżyć na ulicy - mówi Adam. - Dobry klimat, ale są miesiące, kiedy noce bywają zimne. Kiedyś było mi tak strasznie zimno, że opuściłem swój kawałek trawy, przyszedłem do kolegi i się do niego przytuliłem. Nie było w tym nic seksualnego, tylko desperacja z powodu zimna. Ale zawsze mamy wybór - noclegownia. No i zawsze możemy zadzwonić po darmową pomoc, na włoskie SOS - przyjadą z kocami, z jedzeniem nawet.

Czy chcieliby zmienić swoje życie?
- Oczywiście, ale jak? - odpowiadają.

Adam Pilip (w Polsce z Prudnika), który do nich zagląda, jest dowodem, że zmiana jest możliwa. - Byłem taki sam jak oni - alkohol, bójki, noce w parku albo w więzieniu, gdzie w końcu zacząłem się uczyć włoskiego - opowiada. - Nie miałem kontaktu z rodziną, gdy pewnego dnia zadzwoniłem do mamy po kilku latach ciszy, to pierwsze pytanie było: to ty żyjesz?

Adam Pilip wydobył się na powierzchnię dzięki świadkom Jehowy, na początku przychodził na zebrania do zboru pijany, w końcu jednak wziął sobie do serca różne cenne rady, m.in. tę o zachowywaniu pokoju ze wszystkimi ludźmi. A z czasem sam stał się świadkiem Jehowy.

- Pierwszy raz, jak do nas przyszedł, to myśleliśmy, że to jakiś tajny agent po nas idzie: krawat, garnitur, teczka - śmieje się Konrad. - Teraz się trochę wyluzował z tym ubiorem, ale jak rozmawiamy o Bogu, to nie możemy pić ani przeklinać.

Każdy z nich zostawił w Polsce kawałek swojego serca, ale na razie powrót do kraju nie jest możliwy, podobnie jak niemożliwe jest godne życie tu - alkohol do złudzenia przypomina im smak wolności. Ale to tylko złudzenie. Wiedzą to. Adam, Konrad i Andrzej mówią, że mimo wszystko cieszą się tym, co mają. Marzą tylko często o spotkaniu z rodziną.
- Chciałbym spotkać syna, ma dwadzieścia lat, ale pewnie gdyby mnie zobaczył, napierd... mi - mówi Adam.

Praca po włosku

Powrót wymaga odwagi

W maju 2009 roku w Londynie przedstawiciele Polonii z 12 państw Europy Zachodniej rozmawiali o problemach polskich emigrantów w Europie. Wnioski opublikowane zostały na łamach polonijnej prasy. Kilka z nich: Francja - ponad milion Polaków, wielu zatrudnionych w sektorze medycznym, wielu jednak mieszka na ulicy; w Wielkiej Brytanii (około miliona Polaków) - największy problem to nieuczciwi pracodawcy; w Irlandii Północnej - problemem są ataki na polskie domy w Belfaście. W Austrii, gdzie Polonia liczy około 60 tysięcy osób (z tego dwie trzecie pracuje legalnie) - duże problemy z zarejestrowaniem firmy. Włoska emigracja - co podkreślono podczas konferencji - poza typowymi problemami z pracodawcami odczuwa skutki likwidacji konsulatu w Catanii na południu Włoch. W Danii - niewielka emigracja kreuje dobry obraz Polaka, dobrze wykształconego, dobrego rzemieślnika. W Niemczech - w ostatnich latach Polacy zarejestrowali około 80 tys. przedsiębiorstw. Norwegia to popularny kierunek migracji zarobkowej ze względu na bezpieczeństwo pracy i wysokie zarobki.
Jest więc i dobrze, i źle. Raporty mówią, że częściej źle, choć z powodu kryzysu nie odnotowano masowego powrotu do Polski. Tyle że na dłuższą metę trudno być niewolnikiem w obcym kraju - bez legalnych dochodów, bez mieszkania tylko dla siebie, a nie dzielonego z sublokatorami. Jak to często bywa. Polski rząd namawia do powrotu, pod koniec 2008 roku zainicjowany został program skierowany do emigrantów. Jego głównym elementem jest specjalny poradnik pt. "Powrotnik - nawigacja dla powracających". Cyfry kuszą niskim bezrobociem w Polsce. Ale powrót wymaga odwagi, może nawet większej niż emigracja. Bo też Polska wymaga odwagi - średnia krajowa, ta nie ze statystyk, tylko z życia wzięta, nadal przeraża.

Agata Dziwisz (w Polsce z Podhala) przyjechała do Włoch niedawno - niespełna rok temu. Gaduła. Dwadzieścia parę lat. Uczy się włoskiego, by swobodnie rozmawiać, a nie tylko sobie radzić.
- Nie jestem z tych, co dwa słowa na minutę wypowiadają - mówi.

Dlatego też Agata zapisała się na kurs włoskiego prowadzony przez stowarzyszenie Sant Egidio przy via Dandolo w Rzymie. Szkoła stale przeżywa oblężenie. Emigranci z całego świata szczelnie wypełniają długi korytarz, każdy czeka, by się zapisać na kurs - darmowy, jeden z najlepszych w Rzymie. Prawdziwa szkoła, biurka, tablica, nauczyciele z kwalifikacjami. A ostatnio do atrakcji szkoły dopisać trzeba i to: 27 grudnia 2009 roku na obiedzie dla bezdomnych, którym stowarzyszenie zapewnia posiłek, gościł papież Benedykt XVI.

Agata w Polsce była kadrową w szpitalu. Odpowiedzialne stanowisko. Tutaj na razie sprzątanie, prasowanie, praca na godziny, ale też odpowiedzialna. - Czasem nawet bardzo - śmieje się Agata. - A ja jestem szalona i zdarzają mi się różne wpadki w pracy. Raz miałam do wyprasowania bluzkę kupioną przez moją pracodawczynię za niesamowite pieniądze u jakiegoś kreatora mody. Nie zauważyłam, że żelazko za bardzo się nagrzało i przyłożyłam je centralnie na bluzkę. Wypaliłam straszną dziurę, od razu złapałam za telefon, by powiedzieć właścicielce bluzki, co się wydarzyło. Ona zamarła, zapytała tylko: czy to na pewno TA bluzka? - TA! - odpowiedziałam, niestety TA! Moja pracodawczyni była lekko podłamana, podeszła jednak do tej kwestii ze zrozumieniem i nie musiałam jej płacić za zniszczoną rzecz.

A praca u Włochów? Nie jest źle. Trafiła na miłych ludzi. - Jak siadają do obiadu, to i mnie zaproszą - chwali się. - Czasem aż trzy obiady mam do zjedzenia, gdy w trzech domach w ciągu dnia pracuję - śmieje się.
Kasia wyznaje: - Na emigracji inaczej słucha się Chopina. Jak? Lecą łzy.

Kasia i Wiesiek mieszkają w zabytkowym miasteczku pod Rzymem. Do Italii, swojej ziemi obiecanej, przyjechali kilkanaście lat temu. Wiesiek opuścił dobrze prosperujące gospodarstwo rodziców na wschodzie Polski, Kasia - Puławy. Wyjechali, bo chcieli pokazać, że sami do czegoś potrafią dojść. Najpierw zamieszkali w... namiocie. Z pracą nie było łatwo, czasem nie mieli co jeść. - Pewnego dnia za ostatnie pieniądze kupiliśmy kawałek boczku, powiesiliśmy go na drzewie nad namiotem i poszliśmy spać - wspomina. - Rano okazało się, że boczek wyjadły mrówki.

Na początku myśleli - jesteśmy tu tylko na chwilę, nie na stale. Ale urodziły się dzieci i zmieniło się też myślenie. Ale łatwo nie jest. Wiesiek remontuje włoskie mieszkania, Kasia sprząta włoskie domy, choć kiedyś w Polsce rozpoczęła studia.

Miłosz przyjechał z małopolskiego trzy lata temu, poznał polską dziewczynę mieszkającą w Rzymie, ożenił sie i niemal natychmiast znalazł pracę. Legalną. Potem pracę tę stracił, jednak znowu znalazł. Ale też Miłosz ma szczęście. A może po prostu potrafi uczciwie pracować i dogadywać się z Włochami? No bo było raz tak: kończy się dzień pracy, każdy myśli o domowych pieleszach, a tu pracodawca niespodziewanie pyta: kto zawiezie meble w jedno miejsce? Chętnych nie było, poza Miłoszem. Miłosz nie wiedział, że trzeba będzie jechać z Rzymu aż pod Neapol. Ale słowo się rzekło, meble zawiózł, zarobił za tę przysługę pieniądze, których się nie spodziewał, i zyskał sympatię pracodawcy.

Zaproponował mu darmowe mieszkanie w zamian za doglądanie jednego z budynków. Drobne remonty, pilnowanie, by czynsz był zapłacony na czas, by nie plątali się po klatkach wandale - to jego zadania, które wypełnia sumiennie w zamian za poddasze - nowoczesne, wyremontowane.

Jego żona, Gabrysia, pracuje na portierni - legalny kontrakt, dobre warunki, ale jak mówi, ta praca to jedyna rzecz, która trzyma ją w Italii. Wolałaby mieszkać w Polsce, bo wybić się tutaj nie można. Ale i o powrocie do Polski trudno mówić, jeśli tak jak ona mieszka się na emigracji ponad 10 lat.

Nie za chlebem

Elwira Blazewicz (w Polsce z Wrocławia) to zupełnie inna emigracja - zasiedziała na obczyźnie, od 28 lat poza Polską, najpierw były Niemcy, do których wyjechała w czasie stanu wojennego, potem Holandia, a na końcu Stany i wysoki Manhattan, gdzie mieszka razem ze swoim partnerem - niemieckim dziennikarzem. - 2500 dolarów płacimy za dwupokojowe mieszkanie o powierzchni około 70 metrów kwadratowych.

Na początku drogi, w Niemczech, nie było łatwo, bo nie znała języka. - Najpierw pilnowałam babci po operacji serca, a później studiowałam terapię rodzinną i pracowałam w domu starców, no i uczyłam się niemieckiego dniami i nocami. Wkrótce też zaczęłam dorabiać jako tłumacz. A po ukończeniu studiów pracowałam 15 lat ze schizofrenikami i ich rodzinami w przyszpitalnej poradni.

Elwira ma koło sześćdziesiątki, ale nie boi się wyzwań. Gdy 10 lat temu wyruszała do Ameryki, zabrała ze sobą swoje wykształcenie, doświadczenie i... polskie poduszki, bo - jak mówi - na całym świecie nie ma lepszych. I zaczęła wszystko od nowa - założyła biuro podróży, pisuje też do "Nowego Dziennika", polonijnej gazety codziennej, i do "Metro Polonia", poradnika dla Polaków.

- Dla mnie to nie jest emigracja, tylko moje życie - wyznaje Elwira. - I nie ma niczego takiego polskiego za czym bym tęskniła. Polska to obecnie dla mnie egzotyka, nie wiem, do czego miałabym wracać.
Gabrysia Kot, absolwentka opolskiej WSP sprzed 20 lat, kilka lat temu wyjechała do Anglii. Nie za chlebem. Raczej po nowe doświadczenia. W Polsce pracowała z dziećmi niepełnosprawnymi - dobra praca, dobre pieniądze. Uznanie i prestiż wśród rodzin. Tam zaczęła robić to samo - w specjalnym ośrodku. Bez kompleksów, bo co zauważyła? Różnice w poziomie opieki na korzyść polskiego systemu. Jak się czuje jako emigrantka? Szokuje ją to pytanie - bo nigdy tak o sobie nie pomyślała. - Przemieściłam się w przestrzeni, tylko tyle - stwierdza. - A to, że jestem tak długo w Anglii, wynika stąd, że związałam się z Anglikiem. Ale tak naprawdę chciałabym mieszkać we Francji.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska