Jaka będzie Europa w 2020 roku? Trzy możliwe scenariusze

Agaton Kozinski, Twitter: @AgatonKozinski
Obecne pokolenie polityków europejskich ma ostatnie lata na odzyskanie inicjatywy politycznej
Obecne pokolenie polityków europejskich ma ostatnie lata na odzyskanie inicjatywy politycznej FRANCOIS LENOIR/AFP/EAST NEWS
Unia jest jak samolot, który wpadł w niekontrolowany korkociąg i zmierza w kierunku ziemi. Cały czas jest wysoko, ma dużo czasu, by się z niego wyrwać. Deklaracja Rzymska jest jednym z pomysłów ratowania UE

Do 2020 r. musimy uzgodnić i wyznaczyć prezydenta Unii Europejskiej, który będzie miał władzę w UE i mandat do tego, by rozmawiać na równych warunkach z prezydentem Stanów Zjednoczonych, czy przywódcą Chin”. To nie jest cytat z Deklaracji Rzymskiej, tego typu sformułowania na pewno się w niej nie znajdą. Ale takie zdanie napisał w 2005 r. ówczesny przewodniczący Parlamentu Europejskiego Hans-Gert Poettering. Trafiło ono do (wydanej w 2006 r.) książki „Nasza wizja Europy w 2020 r.”. Znalazły się w niej artykuły 36 osobistości związanych z Unii Europejskiej ze wszystkich krajów członkowskich. Kilka prognoz było trafnych (choćby ta, że Unia będzie liczyć 28 członków - w 2005 r. było 25), jednak zdecydowana większość dziś wygląda na kompletnie oderwaną od rzeczywistości, w stylu uwag Poetteringa o prezydencie Europy. Na przykład Antonio Tajani (obecny szef PE) pisał o tym, że w 2020 r. będzie obowiązywać eurokonstytucja, a UE będzie prowadzić wspólną politykę zagraniczną, obronną, dotyczącą bezpieczeństwa i migrantów.

Czytaj także: Beata Szydło: Skończyła się Unia oparta na szantażu

Lektura „Naszej wizji Europy...” zaskakuje jeszcze jednym. Rozważania o przyszłości są utrzymane w niej w tonie refleksyjnym. Właściwie każdy autor podkreśla, że Unia znalazła się na rozdrożu, przechodzi kryzys tożsamości, nie wie, w którą stronę ma się rozwijać. Ale choć czuć w tekstach niepewność, żaden z polityków zaproszonych do tego projektu, nie zarysował pesymistycznego scenariusza wydarzeń. Niczym zaprogramowani snuli mniej lub bardziej ambitne wizje Europy przyszłości, w której nie miały się zdarzyć takie sytuacje jak Brexit, gwałtowny wzrost nastrojów eurosceptycznych, kryzys migracyjny, czy potężne załamanie systemu finansowego strefy euro. W 2005 r. nikt nawet nie myślał w takich kategoriach. Wszyscy widzieli UE w 2020r. jako mniej lub bardzej skonsolidowane superpaństwo z Brukselą równie ważną jak Waszyngton, czy Pekin. Jedynie Jose Manuel Barroso (ówczesny szef Komisji Europejskiej) był bardziej wyważony. Podkreślał, że Unia nie może znosić granic i musi dbać o suwerenność państw członkowskich. Te słowa - na tle innych autorów - brzmiały w tej książce niemal eurosceptycznie.

Mamy rok 2017. W piątek lub w sobotę poznamy Deklarację Rzymską - i już wiadomo, że nikt nie zaryzykuje wpisania do niej słów o tym, że jasna przyszłość Europy jest tak oczywista. Bo dziś jedyne, czego możemy być pewni, to faktu, że w Brukseli zawsze będą frytki i deszcz. A czy zawsze tam będzie też UE? Tu już żadnych gwarancji nie mamy. Dlatego w tym dokumencie dominować będą zapisy o konieczności wzmacnianiu jedności wspólnoty.

Czytaj także: Wielka Brytania: Brexit oficjalnie rozpocznie się 29 marca

To najlepiej pokazuje, jak zmieniły się nastroje w UE w ciągu ostatnich 12 lat. Do 2004 r. historia Europy była opowieścią właściwie bez upadków - same wzloty. Jednak po porażce projektu eurokonstytucji (odrzuconego w referendum przez Francuzów i Holendrów w 2005 r.) zaczęła się czarna seria problemów. Dziś Unia jest jak samolot, który wpadł w niekontrolowany korkociąg i kręcąc się wokół własnej osi zmierza w kierunku ziemi. Cały czas jest bardzo wysoko i ma dużo czasu, by się z niego wyrwać. Ale czy jej się to uda? Deklaracja Rzymska jest jednym z pomysłów na to. Szybko przekonamy się, czy skutecznym - bo gwarancji nie ma. Teraz widać bowiem trzy scenariusze rozwoju sytuacji i każdy z nich obecnie wydaje się być prawdopodobnym w podobnym stopniu. Pewnie już w 2020 r. będzie widać, który się sprawdza.

Scenariusz pierwszy: ugniatanie rzeczywistości
Niedawne wybory parlamentarne w Holandii pokazały, jak wielka jest umiejętność Europy w przezwyciężaniu problemów. W sondażach od roku prowadziła eurosceptyczna Partia Wolności Geerta Wildersa - a jednak na ostatniej prostej wyprzedziła ją Partia Ludowa na rzecz Wolności i Demokracji premiera Marka Ruttego, która ostatecznie w głosowaniu zdobyło ok. 40 proc. więcej mandatów niż ugrupowania głównego rywala. Jak to się stało? W ostatnim tygodniu kampanii Rutte wszedł w ostry konflikt z Turcją, doprowadzając przy okazji do starć na ulicach mieszkających w Holandii Turków z policją. Symbolicznie pokazał w ten sposób, że nie ma oporów przed sięgnięciem po argumenty najgroźniejszego rywala, byle tylko go pokonać.

Symbolicznie, bo w ten sposób działa polityka w całej Europie Zachodniej. Dziś Angela Merkel pierwsza mówi o zamykaniu granic UE, choć we wrześniu 2015 r. przekonywała, że obowiązkiem Europy jest przyjmować wszystkich uchodźców - wystarczyło jej, gdy zobaczyła, jak w sondażach pośnie partia Alternatywa dla Niemiec wzywającą do niewpuszczania obcokrajowców.

Podobnie reagują politycy francuscy. Widząc rosnącą popularność Marine Le Pen przed wyborami prezydenckimi, zaczęli na gwałt szukać dla niej kontrkandydatów o nazwiskach nieogranych, spoza partyjnego pierwszej linii. To z tego powodu o drugą kadencję nie walczą ani Francois Hollande, ani Nicolas Sarkozy. Dziś głównymi przeciwnikami Le Pen są politycy z władzą nie kojarzeni: Emmanuel Macron, Benoit Hamon, Jean-Luc Melenchon. A były premier Francois Fillon nie może się wygrzebać spod sterty afer, która go zalała.

Czytaj także: Szwajcaria jeszcze długo nie wstąpi w szeregi UE

Nie można wykluczyć, że ta metoda przyniesie efekt - w tym sensie, że polityka dostosowywania się do zmiennych oczekiwań wyborców przez polityczny mainstream pozwoli utrzymać władzę, co pokazały wybory w Holandii. Macron prowadzi w sondażach we Francji, bo mówi, że będzie tak jak było przed kryzysem. A wyborcy chętnie tego słuchają. W Niemczech chcą głosować na Angelę Merkel (prowadzi w sondażach), bo ona gwarantuje kontynuację tej samej polityki, co do tej pory. Z tego samego powodu wygrał Marian Rajoy w ubiegłym roku w Hiszpanii, a niedawno Mark Rutte.

Problem w tym, że żaden z tych polityków nie przedstawia propozycji realnej zmiany - bo trudną za taką uznać koncepcję Europy wielu prędkości, to kolejna mutacja rozwiązania stosowanego w UE od zawsze, ale ostatnio nie przynoszącego efektów. Dziś politycy potrafią jedynie retorycznie dostosować się do oczekiwań wyborców. Koncepcje realnych zmian są skromne. Choć zdarzają się też propozycje trafne. Choćby Plan Junckera - świetnie pomyślana koncepcja ożywania gospodarczego krajów Europy poprzez inwestycje w projekty infrastrukturalne (Polska właśnie uzyskała z niego 400 mln zł zwrotnej pożyczki na budowę części Trasy Łagiewnickiej).

Tego typu działań taktycznych jest sporo, natomiast na poziomie strategicznym nikt nie próbuje nic zmieniać. Jak w „Lamparcie” Lampedusy - wiele się musi zmienić, by wszystko pozostało po staremu. W cyklu wyborów w 2017 r. to ugniatanie rzeczywistości pewnie da efekt - w tym sensie, że eurosceptyczni kandydaci władzy nie przejmą. W 2020 r. będzie widać, czy ta strategia da efekt w postaci opanowania sytuacji w Europie, czy retoryka przedwyborcza była tylko zaklinaniem rzeczywistości.

Scenariusz drugi: wielkie przesilenie
Marine Le Pen w 2014 r. mówiła, że największe szanse na zwycięstwo w wyborach prezydenckich będzie miała w 2022 r. Dziś ma świetne sondaże i niemal 100-procentową gwarancję przejścia do drugiej tury wyborów. Jednocześnie wszystkie symulacje drugiej tury pokazują, że ją przegra - bez względu na to, kto będzie jej rywalem.

Dlaczego więc twierdzi, że będzie miała szansę wygrać za pięć lat? Oczywiście, można to uznać za typową retorykę polityczną. Ale też jest sporo dowodów na poparcie tezy o tym, że jej kalkulacja jest oparta na konkretnych faktach. Przede wszystkim na tym, że Unia jest oparta na fatalnym fundamencie i nie zdoła go naprawić - a w konsekwencji się zawali. Chodzi przede wszystkim o złą, niezbalansowaną konstrukcje strefy euro - ale także o brak pomysłu na to, w jaki sposób radzić sobie z problemami generowanymi przez przybyłych do Europy muzułmanów. Te dwa kryzysy były głównym powodem wzrostu fali eurosceptycznej w Europie Zachodniej i spadku zaufania do liderów politycznych. Na tej fali doszło do Brexitu, a także sondażowych skoków Frontu Narodowego we Francji, Partii Wolności w Holandii, Alternatywy dla Niemiec, czy Ruchu Pięciu Gwiazd we Włoszech.

Nawet jeśli w ciągu najbliższego roku żadna z tych partii nie sięgnie po władzę, nie będzie to oznaczało, że przestały one być zagrożeniem dla UE. To jest tak naprawdę pierwsza poważna fala popularności polityków eurosceptycznych. Nawet jeśli się ona załamie po wyborach w Holandii, Francji, Niemczech i we Włoszech (w tym kraju odbędą się najpóźniej w lutym 2018 r.), to będzie to sygnał jedynie na to, że europejski establishment kupił sobie trochę czasu. Zachodni politycy głównego nurtu będą mieli cztery lata na odbudowanie zaufania i opanowanie sytuacji w UE.

Ale to już ostatnia kadencja, którą dostają. Jeśli nie dadzą rady, kolejna fala populizmu - w latach 2020-2022 - będzie dwukrotnie wyższa niż obecna. I zaleje ich wszystkich, nie uratuje się nawet Arka Noego z politykami partii establishmentowych na pokładzie. Dojdzie go wielkie przesilenia politycznego w Europie, którego konsekwencji przewidzieć się nie da. W takiej sytuacji możliwy jest każdy scenariusz - łącznie z rozpadem strefy euro, a nawet całej Unii Europejskiej. To ostatnie trzy-cztery lata, które obecne pokolenie polityków europejskich (Merkel, Rutte, Tusk, Juncker, Schulz, Rajoy, Verhofstadt) otrzymuje na odzyskanie inicjatywy politycznej. Jeśli im się nie uda, wielkie przesilenie zmiecie ich w pierwszej kolejności.
Scenariusz trzeci: jazda na gapę
Między dwoma scenariuszami nakreślonymi powyżej można też pokusić się o trzeci, pośredni. Jego zalążek widać w programie stymulowania gospodarki, który rozpoczął Mario Draghi, szef Europejskiego Banku Centralnego, w 2015 r. wydając decyzją, aby co miesiąc skupować obligację krajów eurolandu na łączną sumę 60 mld euro. Program przynosi efekty, gdyż gospodarka strefy euro - która długo szorowała brzuchem po dnie - od kilku kwartałów notuje wyraźny, stały wzrost.

Tyle, że polityka Draghiego to nic innego niż powtórka z amerykańskiego programu luzowania polityki pieniężnej (quantitative easing, QE), wprowadzonego w USA w 2009 r., który przyniósł świetne efekty - dziś amerykańska gospodarka ma rekordowo niskie bezrobocie, a od kilku lat notuje przyzwoity wzrost gospodarczy w okolicach 2-3 proc. PKB. Europa poczekała kilka lat, obserwując, jak za oceanem QE się sprawdza - a gdy przekonała się, że to dobry pomysł, zastosowała go u siebie.

Wcale nie można wykluczyć, że tego typu jazdę na gapę rozpoczną też europejscy politycy. Mają kogo podglądać, bowiem i Stany Zjednoczone (wybór Donalda Trumpa), i Wielka Brytania (Brexit) zdecydowały się na bardzo odważne eksperymenty polityczne. Nie wiadomo, jakie przyniosą efekty - dlatego też europejski mainstream nic nie robi. Czeka. A gdy zobaczy, jakie efekty przynoszą rządy Trumpa, albo jak Brytyjczycy radzą sobie z procesem wychodzenia z Unii, to zareagują w zależności od sytuacji. Albo będą naśladować, albo zrobią coś dokładnie odwrotnego, mając duże szanse na to, że ich działania dadzą skutek, pozwolą posklejać rozpadającą się Europę.

**Czytaj także:

[WYBORY PREZYDENCKIE WE FRANCJI 2017] Mobilizacja Le Pen po przegranej Wildersa

**

Ta strategia wydaje się być najsensowniejsza, ale ma jedną - choć zasadniczą - wadę. Potrzeba na nią czasu, którego Europa nie ma. Widać rosnące zirytowanie wyborców na kontynencie. Być może w tym cyklu wyborczym dadzą jeszcze szansę politykom ze starego rozdania, ale to wszystko. Może się okazać, że to zbyt mało czasu, by podpatrzeć wzorce z USA, czy Wielkiej Brytanii. Dlatego polityk decydujący się na taką jazdę na gapę, musi mieć wyjątkowo silne nerwy. Ale o tym, że jest to niezbędne, wie każdy, kto kiedykolwiek próbował pojechać autobusem bez biletu.

Nazwać rzecz po imieniu
Oddzielna sprawa, że dzisiejsza Unia może nie zdołać przezwyciężyć swoich problemów z prostego powodu - bo nie będzie umiała ich nazwać. O tym, jak to jest trudne, widać było w przypadku kryzysu migracyjnego - przybysze z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu ciągnęli na nasz kontynent milionami, a w Brukseli trwał spór, jak właściwie należy określić to zjawisko. To właśnie sprawiło, że tak długo trzeba było czekać na reakcję, a w konsekwencji tego doszło do jednego z najpowazniejszych kryzysów w Europie w tym wieku.

Dlaczego Europa ma z tym tak duży problem? Paradoksalnie część odpowiedzi znajdziemy w cytowanej na początku tego artykułu książce „Nasza wizja Europy w 2020 r.”. Znalazł się w niej jeden artykuł pozornie niepasujący do całego zestawu. Jego autorem był abp Henryk Muszyński, ówczesny metropolita gnieźnieński (późniejszy prymas Polski, obecnie arcybiskup senior). On jako jedyny autor (przypomnijmy, że chodzi o publikację skompilowaną w 2005 r.) zwrócił uwagę na to, że Unia całą swą konstrukcję buduje na bardzo słabym fundamencie. Cytat z tekstu. „Hasło ‘ludzka nadzieja’ jako podstawa dla przyszłości jest zbyt wątła, by na niej budować dalekosiężne plany. Ono daje nadzieję na znalezienie pracy, na lepsze życie, dobrobyt, poczucie bezpieczeństwa. Rzadko kto zauważa, że źródłem utraty nadziei jest próba promowania wizji człowieka dalekiego od Boga i Chrystusa. Brak głębszej, trwalszej nadziei oznacza, że bardziej obawiamy się przyszłości, niż jej oczekujemy” - napisał abp Muszyński w swoim tekście.

Faktem jest, że zaufanie do Unii Europejskiej gwałtownie spadło. Według Eurobarometru, w 2016 r. tylko 36 proc. Europejczyków miało zaufanie do UE, nie miało go 55 proc. respodentów. 10 lat wcześniej, w roku 2006, te statystyki dla Brukseli były dużo bardziej korzystne - w Unię wierzyło 45 proc. Europejczyków, przeciwnego zdania było 40 proc. W 2007 r. aż 69 proc. Europejczyków z optymizmem patrzyło na przyszłość Europy, a w 2016 r. robiło tak 50 proc. Liczba pesymistów wzrosła - 10 lat temu było ich zaledwie 24 proc., a rok temu 44 proc. Wnioski, jakie płyną z tych danych, są nieubłagane - i niezbicie pokazują, jak mało czasu mają europejscy decydenci. Dlatego tym bardziej szkoda, że nie widać żadnych prób pójścia ścieżką, którą próbował nakreślić abp Muszyński - ścieżką próby stworzenia nadziei na lepsze jutro, tak, aby przyszłości oczekiwać, a nie jej się bać. Widać, że hasło ściślejszej integracji europejskiej, budowania wspólnoty kontynentalnej dziś nie działa, straciło moc, którą tak długo przyciągało do siebie. Trzeba szukać innych rozwiązań - ale można odnieść wrażenie, że nikt nawet tego nie próbuje. Wytwarza się pustka, a w nią wchodzą eurosceptycy, dążący do rozbicia Unii.

Czytaj także: Unia dwóch prędkości staje się faktem?

Jak więc tę pustkę zapełnić? Jak sprawić, by Europa wyrwała się z tego niekontrolowanego korkociągu, w który wpadła kilka lat temu? Odwołując się do ludzkiej natury, ludzkich potrzeb. Oczywiście, nie tych najbardziej atawistycznych, tylko tych duchowych. Kierunkowskazem może być książka francuskiego teologa prof. Remi Brague’a. W „Prawie Boga” zwrócił on uwagę na to, w jaki sposób chrześcijaństwo stało się jednym ze spoiw Europy. Zostało nim nie dlatego, że jacyś praojcowie-założyciele UE uznali, że trzeba znaleźć uniwersalną myśl, która by zbliżyła do siebie mieszkańców kontynentu. Stało się tak niejako mimochodem - to był efekt uboczny pochodu chrześcijaństwa przez Europę, tego, jak mieszkańcy kolejnych krajów europejskich przechodzili na to wyzwanie. Wiara w Chrystusa stała się dominującą w Europie przede wszystkim dlatego, że dopiero ona w pełni odpowiedziała na potrzeby duchowe Europejczyków - a w ten sposób położyła fundament pod uniwersalizm europejski, do którego dziś UE się chętnie odwołuje. Warto pamiętać o tym przykładzie przy szukaniu pomysłów na naprawę Unii. Często łatwiej cel osiągnąć, gdy się o tym w ogóle nie myśli, niż wtedy, gdy skupiamy na nim całą swoją uwagę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Jaka będzie Europa w 2020 roku? Trzy możliwe scenariusze - Portal i.pl

Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska