Kinga Rusin: Stać mnie na małe kaprysy

TVN
TVN
Rozmowa z Kingą Rusin, prezenterką, dziennikarką i bizneswoman.

- Dlaczego w tej edycji "You can dance" nie prowadzi pani programu, tylko zasiada w jury?
- Propozycję dostałam od moich szefów. Potraktowałam ją nie tylko jako wyzwanie, ale również jako dowód zaufania i przywilej. Szefowie zauważyli i docenili to, co robiłam od samego początku. A byłam nie tylko prowadzącą. Od pierwszego castingu do ostatniego programu na żywo rozmawiałam z uczestnikami, wysłuchiwałam, pocieszałam, doradzałam. Widziałam wyraźniej niż inni, jakie cechy charakteru muszą mieć tancerze, żeby wykorzystać szansę, którą daje program. Kto sobie radzi, a kto się poddaje. Kto i jak przyjmuje krytykę. Kogo ona załamuje, a kogo stymuluje do dalszej pracy nad sobą. Koledzy z jury często konsultowali ze mną swoje decyzje, a ja z chęcią dzieliłam się moimi obserwacjami. Teraz robię dokładnie to samo. Tylko przed kamerą, a nie w garderobie.

- Trudno się przyzwyczaić do roli kogoś, kto już nie wspiera, tylko musi być ostry dla uczestników?
- To nieprawda, że będąc w jury, nie można ich wspierać. Tych zdolnych, ale nieśmiałych wspieram jak mogę. Szukam pozytywów, a nie negatywów. Jeżeli krytykuję, to staram się to robić tak, żeby nie zranić i nie zniechęcić do dalszej pracy. Oczywiście - rola jurora nie polega na tym, żeby wszystkich głaskać po głowie. Juror musi przede wszystkim dokonać wyboru, powiedzieć, kto się nadaje, a kto nie. I ja to robię. Po swojemu…

- W swojej książce "Co z tym życiem?" sytuację, która nas krępuje, nie pozwala iść dalej, jest toksyczna, nazywa pani "przedpokojem życia". Pani już swój przedpokój opuściła?
- Najważniejszy jest tak naprawdę moment, w którym zdajemy sobie sprawę, że stan, w którym się znajdujemy, to właśnie ten "przedpokój życia". Wtedy zaczynamy szukać z niego wyjścia. Jest całe mnóstwo osób, które żyją w przedpokojach, myśląc, że to miejsce docelowe. Tak nie musi być! Trzeba zadać sobie kilka pytań i udzielić na nie głośno i wyraźnie odpowiedzi. Czy naprawdę jestem szczęśliwy? Czy jest mi dobrze? Czy spełniam swoje marzenia, realizuję pasje, jestem doceniony, jestem szanowany i kochany? Czy wybory, których w życiu dokonuję są na pewno moje, czy są wynikiem kompromisu, na który się zgadzam? Ja na powyższe pytania odpowiadam TAK. Znalazłam więc drzwi do mojego pokoju…

- Pani zdaniem kobietom trudno wyjść z tego przedpokoju przez strach. Czego się boją?
- Najczęściej samotności. Co ciekawe - wcale nie dlatego, że lepiej się czują w parach, tylko dlatego, że zgodnie z naszym modelem kulturowym, który towarzyszy nam od pokoleń, kobieta nabiera wartości w związku. Tak nam mówiły nasze babki i mamy. Tak wynika nawet z bajek, które czytamy małym dziewczynkom. Schemat standardowej bajki z tzw. pozytywnym zakończeniem jest taki: dziewczyna szuka szczęścia i znajduje je, wychodząc za mąż. Trudno się więc dziwić, że obciążone takim myśleniem kobiety boją się, że samotne zostaną odrzucone. Że nie będą akceptowane, będą w swoim środowisku symbolem porażki, bez męskiego wsparcia sobie nie poradzą itd. Dlatego właśnie kobiety, częściej niż mężczyźni, idą na kompromisy. Godzą się na drugorzędne role, nie domagają się docenienia swojej pracy w domu. Wszystko po to, żeby utrzymać status quo, być w związku mimo wszystko. Kiedy mężczyźnie jest źle, to po prostu odchodzi. Kobieta cierpi, męczy się. Decyzję o odejściu podejmuje w ostateczności.

- Trudno ze względu na tytuł nie odnieść książki "Co z tym życiem?" do książki pani byłego męża Tomasza Lisa "Co z tą Polską?". To pani rozliczenie z byłym mężem, małżeństwem, przeszłym życiem?
- Tytuł został wymyślony w wydawnictwie po tym, jak kilka osób przeczytało książkę. Wspólnie zastanawialiśmy się, jaki tytuł najpełniej wyrażałby jej treść. Jednogłośnie wygrało "Co z tym życiem?". Innych uzasadnień sobie nie przypominam.

- Pieniądze podobno szczęścia nie dają. Tymczasem pani otwarcie przyznaje, że miarą sukcesu jest dla niej sprawianie sobie prezentów z listy, którą kiedyś sobie ułożyła. Jakie prezenty już pani sobie zrobiła?
- Robienie samemu sobie prezentów nie jest miarą sukcesu, tylko sprawianiem sobie przyjemności. To kolejne przełamywanie pewnych uprzedzeń, według których kobiety nie powinny zbyt głośno cieszyć się ze swoich osiągnięć. Powinny za to przechodzić nad nimi do porządku dziennego, nie zauważać ich, żeby przypadkiem nie urazić męskiego "ego". Ja postanowiłam nie tylko różne swoje większe i mniejsze sukcesy zauważać, ale również sama siebie za nie nagradzać. Bo dlaczego nie!? Mam satysfakcję, że stać mnie na małe kaprysy, że sama na nie zarabiam. To żadne wielkie ekstrawagancje. Mam na przykład taki zwyczaj, że spisuję sobie tytuły płyt i książek, których recenzje mnie zainteresowały. Kiedy coś pójdzie po mojej myśli, idę do sklepu i wyciągam notatnik z moją listą. Czasami jest tego całkiem sporo… Czasami robię też sobie bardziej wyrafinowane prezenty. Jakie - to moja słodka tajemnica…

- W "Co z tym życiem?" momentami mocno dostaje się mężczyznom - że łatwiej im zdradzać, porzucać, łatwiej żyć. Co na to pani czytelnicy - panowie? Są tacy?
- Mężczyźni byli pierwszymi recenzentami mojej książki. Marek Kondrat napisał nawet do niej krótkie posłowie. Przed oficjalną publikacją dostał ją też do ręki Bartek Węglarczyk, z którego opinią ogromnie się liczę. Książkę przeczytało wielu moich kolegów. Jeden z najsympatyczniejszych SMS-ów z recenzją książki dostałam od prezesa dużej agencji reklamowej. Napisał między innymi, że po jej przeczytaniu jest gotowy na "emocjonalną dojrzałość". Z tej książki mężczyźni mogą się dowiedzieć, w jaki sposób kobiety odbierają świat, co myślą o sobie i o relacjach. To jest kobiecy punkt widzenia - na życie, na kryzysy, również na mężczyzn. Czy im się dostało? Tak mogą myśleć chyba tylko ci z niskim poczuciem własnej wartości. W końcu, pomimo krytyki, konkludujemy z Małgosią Ohme naszą rozmowę o mężczyznach, przelaną na papier w formie tej książki, stwierdzeniem, że są oni nam po prostu niezbędni...

- Dla wielu Polek jest pani wzorem tego, jak z rozwodem powinna sobie poradzić współczesna kobieta. Podobno szukały u pani wsparcia albo nawet porad przez stronę internetową. Co im pani odpisywała?
- No właśnie, tu jest problem! Listów było tak dużo, że nie byłam w stanie na nie odpowiadać. No bo jak zdecydować, komu najpierw? Czyja sprawa jest ważniejsza i wymaga pochylenia się nad nią? Poza tym - na takie listy, jakie przychodziły do mnie, nie sposób odpowiedzieć zdawkowo. Opisane w nich były zazwyczaj bardzo delikatne sprawy. Przypadki dla psychoterapeutów, a nie dla "pani z telewizji". Stąd właśnie wziął się pomysł napisania książki, jako takiej zbiorowej odpowiedzi na zagadnienia poruszane w mailach. Wybrałyśmy z Małgosią tematy, które najczęściej się powtarzały. Okazało się zresztą, że same miałyśmy potrzebę, by na większość z nich poszukać odpowiedzi. Tak powstała książka, złożona z rozmów, rozważań, wniosków wyciągniętych z lektur, własnych doświadczeń.

- Jest też pani symbolem kobiety, która na początku kariery potrafiła z niej zrezygnować dla domu, rodziny, mężczyzny. W 1993 roku zaczęła pani pracę w telewizji, w 1994 dostała Wiktora za odkrycie roku i... wyjechała do USA, gdzie korespondentem został Tomasz Lis. Nie żałuje pani tych kilku lat w Stanach?
- Nie żałuję ani jednego dnia. Bo niby dlaczego miałabym żałować? To ja, bardziej niż mój ówczesny mąż, naciskałam na wyjazd do Stanów Zjednoczonych. Widziałam w nim szansę dla naszego związku, ale również dla zawodowego rozwoju. Spędziłam już wcześniej w Ameryce sporo czasu. Tam można się nauczyć telewizji jak nigdzie indziej. Tam założyłam swoją firmę i zaczęłam sama produkować i realizować reportaże i filmy dokumentalne, pisać swoje pierwsze artykuły ,m.in. dla "Twojego Stylu". Stamtąd nadawałam pierwsze relacje na żywo dla radia i telewizji. W końcu tam urodziła się moja starsza córka, i tam poznałam najwspanialszych przyjaciół, którzy nie zawiedli i nie zawodzą do dzisiaj. To był piękny i bardzo pożytecznie spędzony czas.

- Mówi pani dziś, że nie wyjdzie za mąż. Zamknęła się pani na uczucia?
- Jestem bardzo uczuciowa (śmiech). Gdybym zamknęła się na uczucia, nie byłabym sobą!

- A jak się pani czuje jako najlepsza partia do wzięcia w Polsce - bo taką metkę też pani przypięto?
- Naprawdę? Porównajmy to do partii, ale politycznych. Każda partia myśli o sobie, że jest najlepsza, ale zazwyczaj weryfikują to wybory. Ja się do żadnych nie zamierzam zgłosić (śmiech).

- Jest pani gwiazdą telewizji - od lat prowadzi "Dzień dobry TVN", "You can dance", ma firmę PR i firmę kosmetyczną Pat&Rub. Nie trzeba na to czasem dwóch King Rusin?
- Działam dosyć spontanicznie, ale skutecznie. Potrafię się zmobilizować i zwiększyć wydajność moich działań. Dodatkowo mam ten przywilej, że wszystko, w co zawodowo jestem zaangażowana, to przy okazji moja pasja. Nie zmuszam się więc do niczego, nie myślę z niechęcią o kolejnym dniu w pracy. Traktuję to co robie trochę jak przygodę. Wtedy każdy dzień przynosi mi coś nowego, zaskakuje. Lubię wymyślać różne scenariusze, wiele rozwiązań. Dlatego łatwiej mi później mierzyć się z rzeczywistością. Od jakiegoś czasu staram się jednak wprowadzać w życie zasadę równowagi. Jeżeli dużo i intensywnie pracuję, muszę później dłużej i efektywniej wypoczywać. Jeżeli tylko mogę- wyjeżdżam. Wyłączam telefon, uprawiam sporty, bawię się, spotykam z przyjaciółmi, czytam książki i oglądam filmy. Staram się być "wielowymiarowa".

- Przed nami Oskary. Pani kilkakrotnie była dziennikarzem akredytowanym na gali. Podobno raz nawet zebrała pani "burę" od znanej gwiazdy za niestosowne pytanie.
- Winona Ryder skarciła mnie, i to bardzo ostro, ponieważ zadałam jej zbyt trudne pytanie... Na oskarowej gali obowiązuje niepisana zasada, zgodnie z którą gwiazdy przechodzące po czerwonym dywanie można pytać o strój, o makijaż, o nastrój i ogólne impresje na temat filmu, w którym zagrały. Nie znałam tej zasady. Byłam pod wrażeniem Winony Ryder, chciałam po prostu z nią poważnie porozmawiać. No i usłyszałam: "Czy ty zwariowałaś!?". Tylko tyle. I sobie poszła… Mimo to każdą obsługiwaną przeze mnie ceremonię rozdania Oskarów wspominam z wielkim sentymentem. Film to od lat moja wielka pasja. Możliwość obcowania z wielkimi gwiazdami, zadawania im choćby zdawkowych pytań, patrzenia im prosto w oczy z odległości metra to dla każdego kinomana wielka rzecz!

- Który z wywiadów z wielkimi osobowościami kina wspomina pani najlepiej?
- Rozmowę ze zdobywcą Oskara za główną rolę w "Liście Schindlera", czyli z Liamem Neesonem. Wpadłam na niego, kiedy biegał w okolicy hotelu w Beverly Hills, dzień przed uroczystością. Miałam świadomość, jak trudno się było z nim umówić przez agenta. Wiedziałam, że trzeba wykorzystać taką okazję. Pobiegłam kawałek z nim. Nie pamiętam dokładnie, co mówiłam, ale musiałam być przekonująca, bo zgodził się na ekskluzywny wywiad. Rozmawialiśmy chyba z godzinę - o filmach, o boksie, który kiedyś trenował, o żonie, Natashy Richardson, o jego wspomnieniach z Polski, kiedy kręcił tu film. Na końcu zapytał, czy nie chciałabym jeszcze przeprowadzić wywiadu z Alanem Rickmanem, który był wtedy nominowany za rolę w filmie "Rozważna i romantyczna", a przy okazji był jego kolegą. Tak upiekłam dwie pieczenie na jednym ogniu…

- Czego jeszcze chce od życia spełniona Kinga Rusin?
- Nie wiem, czy wypadałoby mi prosić o więcej…

- Dziękuję za rozmowę.

Słodkie okazje z wysokimi rabatami

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska