Koń w rodzinie

Redakcja
Klacz Janis Romana Piwko, jednego z większych hodowców koni sportowych na Opolszczyźnie.
Klacz Janis Romana Piwko, jednego z większych hodowców koni sportowych na Opolszczyźnie.
- Końskie kabanosy? Kiedyś jadałem, i to ze smakiem. Teraz bym ich nie tknął - mówi Grzegorz Kanicki. - Koń jest jak rodzina, a nie zjada się krewnych - wyjaśnia.

Miłośnikami i hodowcami koni sportowych w Polsce są nie tylko właściciele wielkich stadnin i potomkowie oficerów kawalerii lub szefowie dobrze prosperujących firm. Swoje konie w stajniach trzymają też uczennice, lekarze, górnicy oraz rolnicy, dla których jeszcze kilkadziesiąt lat temu koń, zwykle rasy śląskiej, był siłą pociągową.

Górnik i hodowca
Gospodarze zamieniają część swej roli na padoki, a zabudowania gospodarcze na stajnie i ujeżdżalnie, w których stoją i trenują konie ras sportowych. Bo choć zwierzęta pociągowe zostały zastąpione przez maszyny rolnicze, to miłość do koni pozostała.
- Moje konie to zupełnie inna bajka niż kiedyś. Konia wierzchowego do pługu nie zaprzęgnę, bo jest to niezgodne z jego charakterem - śmieje się Jerzy Gaszka, kiedyś górnik, teraz rolnik i hodowca koni spod Rybnika. - Mój ojciec harował na roli wspólnie z końmi. Już jako dzieciak poznałem świat stajni.
Gaszka kończył szkołę rolniczą, ale zaczął pracować w kopalni. Kiedy kilka lat temu przeszedł na emeryturę, przypomniał sobie o starej miłości do koni i chłopskim pochodzeniu: - Ale chciałem mieć konia pod siodło, z żyłką sportową - mówi.
Stado pana Jerzego to dziewięć koni wierzchowych hodowanych w rodzinnym gospodarstwie. W pracy ze zwierzętami pomagają mu trenerzy z dawnych prężnie działających ludowych klubów jeździeckich - ujeżdżają konie i trenują je.

Jak konie w galopie
Podobnie jak Jerzy Gaszka w sport jeździecki i hodowlę koni wchodzi wielu rolników.
Grzegorz Kanicki z Mostek koło Polesia (dawne częstochowskie):
- Jestem ze wsi, mój dziadek miał konie. Jak raz polubisz te zwierzęta, to już jesteś koniarzem na całe życie!
Kanicki ma sześciohektarowe gospodarstwo i 13 koni. Zaczęło się od jednej klaczki kupionej dla córek, które odziedziczyły po nim miłość do koni.
Ziemię i nakaz uprawiania jej odziedziczył także Paweł Cholaś spod Namysłowa. Bydło sprzedał i wprowadził do gospodarstwa konia sportowego. Teraz ma ich pięć.
- To moje wielkie hobby, prawdziwa pasja. Na szczęście prowadzę działalność gospodarczą, która pozwala mi na utrzymanie zwierząt. Nie ma nic piękniejszego niż koń sportowy w galopie - mówi Paweł Choloś.
Tego, jak być dobrym hodowcą, wciąż się uczy: jeździ po najznamienitszych śląskich hodowcach polskich koni. Prosi o rady, podpatruje jak to robią bardziej doświadczeni, dobiera cenne zwierzęta.

Kobiety zadecydowały
Grzegorz Kanicki kupując pierwszego konia sportowego, nawet się nie spodziewał, że zostanie hodowcą kilkunastu koni:
- Obrót sprawy trochę mnie zaskoczył. Przecież wziąłem konia dla dwóch córek, bo pokochały te zwierzęta - mówi. - Ale każda z dziewczyn musiała mieć własnego. Żona też chciała. To ja nie mogłem być gorszy... - wspomina. - Potem padł pomysł, aby nasze klacze zaźrebić. Gdy przyszły na świat źrebięta - wszystkie moje kobiety gorąco zaprotestowały przeciwko pomysłowi ich sprzedania, pokochały zwierzęta.
Kanicki ma teraz 13 wierzchowców. Kiedyś ze smakiem jadał końskie kabanosy. Smak doskonałej polskiej koniny jest przecież słynny w Europie.
- Teraz nie tknąłbym kabanosa, bo konie są jak moja rodzina - mówi. Żona kiwa głową z aprobatą. Córka, Kasia Kanicka, zajmuje się tymczasem młodą, roczną klaczą Kawą. Zgrzebło i szczotka dodaje sierści Kawy ostatecznego blasku. Grzywa i ogon wyczesane i zaplecione.
- Przebywanie w towarzystwie koni uspokaja. Czasami jestem bardzo zła i nie mam się komu wyżalić, więc idę do stajni... - mówi dziewczyna.

Miał iść na rzeź
Mniej szczęścia od swej rówieśniczki ma Katarzyna Kapała - jest właścicielką konia, ale nie ma stajni. Wciąż się uczy. Nie stać jej na wynajmowanie hotelu dla swego ulubieńca. Za wikt i dach nad głową dla swego wałacha Rozynanda płaci własną pracą w gospodarstwie Jerzego Gaszki.
- Uczyłam się na tym koniu jeździć w klubie jeździeckim. Rozynand to staruszek, ale bardzo ambitny, na dodatek niezwykle cierpliwy względem dzieci, był wykorzystywany w hipoterapii - opowiada.
Gdy Kasia dowiedziała się, że jej 23-letni ulubieniec jest przeznaczony na rzeź, uprosiła szefa klubu, aby jej go sprzedał. Pieniądze dali rodzice.
- Z uproszeniem pana Jerzego nie miałam większych kłopotów, chociaż tak naprawdę nie znaliśmy się - wspomina Katarzyna Kapała. - Jednak poprosiłam go o pomoc i zgodził się, aby Rozynand doczekał u niego ostatnich swoich dni. Koniarze muszą sobie pomagać.
Kasia stara się codziennie odwiedzać swego podopiecznego. Zagląda do niego także w Wigilię. Zawsze ma przy sobie smakołyk - marchew, kostkę cukru, kawałek jabłka:
- Muszę bardzo uważać na to, co robię, bo gdy tylko podejdę na chwilę do innego konia, to Rozynand natychmiast smutnieje, niemal widzę w jego oczach łzy - opowiada.
Zapewnia, ze przyszłość swoją wiąże właśnie z koniarstwem. Jeśli nie będzie hodowczynią koni sportowych, to poprowadzi kursy hipoterapii.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska