Krzysztof Baranowski: - Naprawdę zwariowałem

Redakcja
Krzysztof Baranowski
Krzysztof Baranowski Sławomir Mielnik
Rozmowa z żeglarzem Krzysztofem Baranowskim

- Trochę dziwnie się czuję przed tą rozmową. Jest pan również dziennikarzem...
- Pocieszę panią: jeśli ktoś chce mnie obrazić, mówi "redaktorze", a jeśli dowartościować - "kapitanie".

- Przecież jest pan kapitanem.
- Nie skończyłem Akademii Morskiej, jestem kapitanem jachtowym. Pływam pod żaglami, nie zaś na statkach motorowych.

- Więc - kapitanie - zawsze mnie intrygowało, jak człowiek się czuje sam z sobą na morzu. Nawiązuję do pana dwu samotnych, trwających ponad rok rejsów dookoła świata: w latach 1972/1973 na "Polonezie" i 1990/2000 na "Lady B".
- W takiej sytuacji musi być bosmanem, kucharzem, elektrykiem, mechanikiem... A już najmniej kapitanem. Chciałem spróbować, jak to jest bez niego i bez stwarzającej problemy załogi. Teraz już wiem, że w takiej sytuacji nawiązuje się nić człowieka z przedmiotami, ze zwierzętami, wreszcie - z niebem; nie darmo się mówi, że jachty i żaglowce są napędzane ręką Boga. Wyostrza się świadomość, że jacht, którym kieruję, w gruncie rzeczy mnie ratuje, bo dzięki temu, że utrzymuje się na powierzchni wody, sprawia, że żyję. Jak ciągnie się jednym halsem - hals to manewr, który polega na przejściu linii wiatru - a potem drugim, odnosi się wrażenie, że przekroczyło się granicę śmierci i płynie się już pod drugiej stronie. To odczucie potęguje samotność i wielkość oceanu, jak również autentyczne zagrożenie życia, bo w każdej chwili można wypaść za burtę, może złamać się maszt albo zrobi się dziura i jacht idzie na dno.

- Wracając do sprawy relacji samego z sobą. Postrzegał pan siebie inaczej?
- Nikt nie przeszkadza, nie marudzi, nie pyta, więc robi się rozliczenie: straciłem czas, bo niepotrzebnie zajmowałem się głupstwami, wiele rzeczy mi umknęło, a prawdziwych wyzwań nie podjąłem.

- Pomyślał pan kiedyś - już dłużej nie wytrzymam tego ciśnienia. Chyba zwariuję.
- Nie myślałem. Naprawdę zwariowałem. Samotny żeglarz zmienia się psychicznie. Młodzi ludzie ze Szkoły pod Żaglami, którzy ze mną pływają w dłuższych rejsach, już po paru tygodniach tak się zmieniają, że rodzice nie mogą ich poznać. Meldują, że zapomnieli, że po sobie nie sprzątali, nie pomagali, bo teraz robią wszystko.

- Pytanie tylko, czy ten stan się utrwali?
- Co innego się utrwali: niezwykła optyka, jakiej i ja nabrałem podczas długich rejsów. Przeświadczenie, że warto poświęcić czas na coś ważnego.

- Jak wygląda dzień na bezkresnym morzu, bez nadziei spotkania kogokolwiek?
- Przede wszystkim odczuwa się luz. Nikt nic nie każe, mogę spać, ile chcę. Oczywiście pilnuję, żebym zmierzał we właściwą stronę, orientował się, gdzie się znajduję, i żeby wszystko pracowało sprawnie. W związku z tym posiłki odbywają się punktualnie, co jest do naprawienia, zostaje naprawione i dbam, by nie brakowało snu, bo wtedy traci się orientację i refleks. Nauczyłem się zasypiać w dowolnym momencie, w dowolnej sytuacji. Np. w pełnej sali, podczas dyskusji.

- Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie podczas naszej rozmowy...
- Zobaczymy. Samotna żegluga wyzwala w człowieku niezwykłe instynkty, wyrażające się choćby świetną orientacją w przestrzeni. Nazywam to instynktem żeglugi.

- Do czego ten instynkt jest potrzebny, skoro działają urządzenia nawigacyjne?
- "Myślenie" instrumentów jest bardzo złudne i pozorne. Wystarczy kropla morskiej wody i urządzenie wysiada, bo bateryjka już nie zasila. Albo skończyła się bateria. Poza tym wielu żeglarzy nie zwraca uwagi, że z jakiegoś powodu instrument źle pokazuje albo sam niewłaściwie interpretuje jego wyniki. I tak przedtem bez GPS-u, tak teraz z nim siadają na mieliźnie.

- Czym ów instynkt żeglugi się objawia? Niepokojem?
- Właśnie. W środku nocy budzi mnie ciche uderzenie metalu o drewno - nakrętka spadła na pokład. Od razu mam w głowie alarm: bo jeśli spadła, to znaczy, że się odkręciła. Za chwilę spadnie lina, która przytrzymywała maszt, później złamie się sam maszt. Następuje reakcja z automatu - zrywam się, biorę latarkę, sprawdzam.

- Wciąż nie rozumiem, jak można przetrwać w sytuacji nieustannego zagrożenia.
- Tak naprawdę strach nie opuszcza ani na chwilę, czasami tak chwyta za gardło, że nie można nic przełknąć, ale, myślę sobie, skoro minęło już tyle dni i nic się nie stało, może będzie tak dalej. I mimo że strach wciąż jest ze mną - powoli się przyzwyczajam. Śpię i znowu się budzę, słysząc np., gdy fala inaczej uderza w burtę lub zaczęły popiskiwać delfiny. Wychodzę, żeby je podziwiać, a one podziwiają mnie. Wyrażam radość okrzykami, oklaskami, śpiewem, daję do zrozumienia, że mi się to podoba i zauważam, że one zwiększają aktywność.

- Nie mogę pana nie spytać o dramatyczne, nieprzewidziane wydarzenia...
- Człowiek się na nie przygotowuje. Jeszcze nie wypłynąłem, a już zaplanowałem własną śmierć. Wiem, co może się stać, więc staram się zadbać o formę: chodzę na siłownię, na basen, uprawiam biegi. W rejs biorę nie tylko wodę, ale i sprawdzam, czy zbiorniki są zdezynfekowane. Z tego samego powodu zaopatruję się w parę baniaków wody zapasowej. A także w skalpel, nici chirurgiczne, piłkę do cięcia kości.

- Rozmowa staje się makabryczna...
- Gdy lekarz dawał mi tę piłkę i tłumaczył, do czego służy, o mało nie zemdlałem, bo słabnę na sam widok krwi. Ale zdarzają się różne sytuacje, literatura to potwierdza. Na pocieszenie dodam jednak, że organizm zdaje sobie sprawę z zagrożenia i wie, że nie wolno chorować.

- Można go tak zaprogramować?
- Sam się programuje. Być może jest to także kwestia czystego powietrza, zdrowego trybu życia.

- Polska Ludowa pozwalała się zatrzymywać w zachodnich portach?
- Żeglarze zawsze czuli się swobodnie. Pływaliśmy na tzw. klauzuli na pływanie morskie, co oznaczało, że można było wyjść z portu pod warunkiem, że się do niego nie zawinęło. Oczywiście myśmy to omijali i notowali w książce pokładowej, że przyczyną są kłopoty techniczne. Zarówno Szwedzi, jak i Duńczycy orientowali się w sytuacji i nie robili żadnych trudności. Nawet Australia, wówczas totalnie dla nas zamknięta, powitała mnie z honorami. Zapewniła opiekę, pojawiła się telewizja.

- Wystąpiły jakieś ekstremalne zagrożenia? Chwile, kiedy bał się pan, że to już koniec?
- Dopóki jacht utrzymywał się na wodzie, nie traciłem nadziei. Samotnego żeglarza wspomagają różne urządzenia. Autopilot elektryczny, samoster - urządzenie mechaniczne, które pozwala utrzymać stałe ustawienie do wiatru, chyba że ulegnie zniszczeniu. Tak kiedyś się zdarzyło i musiałem sam go zrobić, oczywiście na miarę możliwości. Zagrożenia występują ze strony wiatru, fal, skał, płycizn. Przy wpłynięciu w rejony Ameryki Południowej głębia wynosi 2 tysiące metrów, fala łagodna, ale koło przylądka Horn morze się spłyca do 100 metrów. Wydawałoby się, że to głęboko, ale fala zachowuje się specyficznie. Można to porównać do sytuacji na plaży: jest piękna pogoda, lekki wiaterek, żadnych grzywek, ale kiedy fala podchodzi do brzegu, na płyciźnie się spiętrza. Na Pacyfiku stumetrowe spłycenie sprawia, że fala zaczyna się załamywać, a gdy się spiętrza, osiąga kilkanaście metrów. Na jacht spadają tony wody, kotłują go, wracają, zatapiają. Taką sytuację przeżyłem w kanale La Manche, gdzie płynąłem samotnie, trenując do regat samotnych żeglarzy. Ze sztormem leciałem na skróconych żaglach i chciałem wejść do cieśniny Solent za wyspą Wight. Wszystko było dobrze. Podchodziłem do cieśniny, nie zwracając uwagi na głębokość, a tam się zrobiło płytko. Kilkumetrowa fala spiętrzyła się i wywróciła jacht. To było nieoczekiwane, wbrew wszelkim zasadom - jachty balastowe się nie wywracają, właśnie dzięki balastowi, przymocowanemu z dołu - a tu nagle kabina pełna wody, mapy pływają... Wystraszyłem się nie na żarty i zamiast wejść do cieśniny, kiedy jacht stanął do pionu, opływałem wyspę, dryfując ze sztormem.

- Istnieją wyraźne różnice pomiędzy wodami rozmaitych mórz i oceanów?
- Kiedy pojawiają się w telewizji, próbuję je nazwać, zwykle z powodzeniem. Kolory zmieniają się w zależności od rejonu. Oceaniczny to niebiesko-zielony, a kiedy dopływa się do zimnego, np. labradorskiego prądu, zmienia się w oliwkowy. Przy ujściu do Orinoko czy Amazonki, z seledynu oceanicznego wchodzi się nagle w brudne, kakaowe błoto. Jak pływa się po Bahamach, gdzie nawigacja jest trudna, bo mielizny są słabo oznaczone, wiadomo, że woda granatowa jest głęboka, zielona oznacza, że robi się płycej, jasnoniebieska - o, jest już bardzo płytko, a żółta sygnalizuje mieliznę.

- W swojej ostatniej książce "Bujanie w morskiej pianie" używa pan nazwy "żeglowanie na kolor".
- Właśnie. Wejście do atolu - atol to płaska wyspa, składająca się z rafy koralowej w kształcie pierścienia, który otacza depresję - jest wyjątkowo trudne. Woda jest biała. Jeśli w tej bieli dostrzeże się granatowe fragmenty - droga wolna.

- Odwiedził pan Trójkąt Bermudzki. I wrócił cało. Co ma pan na jego temat do powiedzenia?
- A co chce pani usłyszeć?

- Prawdę.
- Nie ma jej. Wszystko jest subiektywne. W Trójkącie siedziałem trzy miesiące, bo u nas zima, a tam tropiki... Czekałem, aż się wydarzy coś niezwykłego. I rzeczywiście. Pewnej nocy, kiedy rodzina spała pod pokładem, obserwowałem morze. Nagle - niesamowite, zielone światło wystrzeliło spomiędzy chmur. Jak u Spielberga. Oho, pomyślałem, zaraz wyląduje UFO. Kolor stawał się coraz ostrzejszy, skierowany na jedno miejsce, w odległości mili. Już zbierałem się, żeby wywołać świadków, ale zanim zszedłem pod pokład, zza chmur wypłynął rąbek księżyca i światło zmieniło kolor na żółto-zielony.

- Jak pan to tłumaczy?
- Widziała pani zachód słońca? Otóż niezwykle rzadko, przy czystym powietrzu, na bezchmurnym niebie w końcowej fazie zachodzenia wskutek refrakcji promieni słońca pojawia się zielona końcówka widma.

- To wszystko?
- Jak pani wie, z Trójkąta Bermudzkiego startują statki kosmiczne, ponieważ ponad nim znajduje się dziura ozonowa. Myślę, że skoro odbywa się ruch w górę, może istnieć także przeciwstawny.

- Skąd pana fascynacja żeglowaniem? W dzieciństwie, płynąc po Odrze kajakiem, zobaczył pan jacht i żeglarza, który, w przeciwieństwie do pana, nic nie robił. Od tego się zaczęło?
- Nie było ojca - wyjechał do Ameryki, nie było matki - zamieszkała w Koźlu, wychowywałem się u babci i dziadka, który brał mnie na kajaki. I tak pływanie stało się młodzieńczą fascynacją, ta zaś doprowadziła mnie do akademickiego klubu żeglarskiego we Wrocławiu i wspaniałych ludzi. Teraz widzę tę fascynację wśród piętnastolatków, których zabieram na morze. Niektórzy zaczynają pływać z ciekawości, niektórzy z namowy, inni wietrzą w tym jakąś okazję do uzyskania wyjątkowej sprawności. Piętrzę trudności, bo wszystkich i tak nie mogę zabrać w rejs. Przed startem przez rok każę im zajmować się osobami wymagającymi opieki; ostatecznie zostają ci, którzy mają serce. Niestety, potem zaczynają się schody, bo znikąd pomocy finansowej, a samo wynajęcie jachtu kosztuje kilkaset tysięcy. Ostatnio pływam z Rosjanami. Strona rosyjska nie pomaga, jeśli nie przeszkadza. Na szczęście istnieje Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia, dotowane przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, które intensywnie wspomaga moje rejsy i organizuje spotkania młodzieży polsko-rosyjskiej na lądzie.

- Na prywatnych sponsorów nie można liczyć?
- Nie, mimo że znam kilku miliarderów. Pan Zbigniew Niemczycki powiedział, że dałby pieniądze, gdybym zajmował się samolotami, a pan Leszek Czarnecki, dolnośląski miliarder, nawiasem mówiąc absolwent mojej uczelni, że wspierałby chętnie... nurkowanie.

- To może dać sobie spokój, kapitanie. Tym bardziej że jest pan wystarczająco zasłużony.
- Byłem, 40 lat temu. Przeżyłem wtedy swoje 5 minut, a teraz pracę z młodzieżą traktuję jako swojego rodzaju nadwyżkę. Dla własnej przyjemności, tyle że przyjemnością to być przestaje. Wychowuję dla społeczeństwa elitę, patriotów, obywateli światłych i zdyscyplinowanych. Mój obecny kapitan, Krzysztof Grubecki, wychowanek pierwszej Szkoły pod Żaglami, obecnie ma obywatelstwo amerykańskie. Posiada firmę w Nowym Jorku, jacht i własny samolot. Pilotował odrzutowce. Inny uczeń jest lekarzem w Szczecinie, pacjenci wyrażają się o nim w superlatywach, ko-lejny posiada sieć gabinetów dentystycznych na całym Pomorzu, jeden z dwu braci bliźniaków pracuje w kancelarii prezydenta, drugi - u premiera. Świetnie prosperuję w sensie efektów wychowawczych, ale moje życie codzienne to walka o utrzymanie Fundacji Szkoła pod Żaglami.

- Może przyszedł czas, żeby zadowolić się wspomnieniami...
- O nie. Liczę, że zdarzy się cud. Jeden przeżyłem w 1983 r., kiedy moja Szkoła pod Żaglami uczestniczyła we mszy porannej w Watykanie, odprawianej przez Jana Pawła II. Papież sprezentował nam wtedy różańce i poprzez jednego z księży zapytał, czego nam trzeba. Odpowiedziałem, że wody, paliwa i pieniędzy. Wodę dostaliśmy jeszcze tego samego dnia; bezpłatnie odkręcono nam zawór na nabrzeżu. Nazajutrz przyjechała cysterna z paliwem, a na pożegnanie jeden z księży wręczył grubą kopertę z kilkoma tysiącami dolarów. To był cud, o którym się nie mówi i z którego nikt jakoś nie bierze przykładu.

- Dziękuję, że pan nie zasnął.
- (śmiech).

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska