Marek w górze się cieszy. Rozmowa z Danutą Grechutą

Redakcja
Sławomir Mielnik
Miejsce, gdzie spoczął Marek, to teraz najczęściej odwiedzany grób na cmentarzu Rakowickim. Kiedy widzę ten dywan świec i zniczy, kiedy patrzę na skupiony modlący się tłum, to jest budujące. Podchodzę cichutko, staję z tyłu, nikt mnie nie zauważa.

- 9 października minęły cztery lata od śmierci Marka Grechuty. Już cztery czy dopiero cztery?
- Już. Po rocznicach czuje się, jak ten czas galopuje i odlicza nam minuty życia.

- A może to pani swoją aktywnością, przede wszystkim związaną z organizowaniem Festiwalu Grechuty, zmusiła czas do galopu?
- Pewnie też. Przygotowania do festiwalu trwają cały rok i to tak szybko mija, że jak już jest po, to trudno uwierzyć. Ale odliczam rok za rokiem.

- Jest już łatwiej? Podobno czas leczy rany.
- Żal z powodu odejścia zawsze pozostanie, ale można mieć inny stosunek do tego, podejść filozoficznie, pogodzić się. W końcu wszystkich nas to czeka. Przez to, że organizuję festiwal i muszę wciąż stykać się z twórczością Marka, jego działalnością, czuję, jakby to wszystko wciąż trwało, żyło. Przez to ból jest mniejszy. Nie sądziłam, że uda mi się pokonać ten próg.

- A na początku...
- Przez pierwszy rok nie mogłam słuchać piosenek Marka. Dopadało mnie to często, np. w samochodzie, i wtedy była tylko jedna rada - zmienić stację. Teraz potrafię go już słuchać i z sentymentem wracać do tamtych lat, ale robię to tylko wtedy, gdy muszę, gdy ma to związek z festiwalem albo filmem. Sama dla siebie, w domu, jeszcze nigdy nie nastawiłam płyty męża. One stoją w pogotowiu, aparatura jest pod ręką, ale nie mogę.

- Przed tygodniem w Opolu pokazano film dokumentalny o Marku Grechucie "Gdziekolwiek będę...". Już pierwsza scena chwyta za gardło. "Żyłam w przekonaniu, że będziemy starzeć się razem" - mówi pani.
- Strasznie się pokłóciłam z reżyserem o tę scenę. Telewizja ma tendencję do sięgania do trzewi. Chciałam, żeby ten film był radosny, pogodny, tymczasem ja płaczę, a Marek jest tam ponury. Cały film jest pesymistyczny i smutny. A my tacy nie byliśmy.

- To prawda, można odnieść wrażenie, że spędziła pani życie u boku chmurnego melancholika.
- No właśnie, a przecież on wywodził się z kabaretu. Jego piosenki powstały dla pochwały radości życia, dla radzenia sobie z otaczającą nas szarością. Te piosenki nie wlewałyby takiej otuchy w serca, gdyby Marek nie był taki. Nie powstałyby: "Wiosna! Ach to ty", "Będziesz moją panią", "Nie dokazuj".

- Była pani jego muzą?
- Bardziej pierwszym krytykiem niż muzą. I często krytykiem tak surowym, że Marek się srożył. On był bardzo wrażliwy i źle znosił krytyczne słowa. Lubił, żeby się od razu zachwycać, a tymczasem wiele rzeczy wymagało pracy i poprawek. Gdybym nie umiała tego powiedzieć wprost, czasem ostro, to te teksty nie byłyby tak wygładzone. Proszę pamiętać, że to były jego pierwsze poetyckie próby. Nawet by mu do głowy nie przyszło, że mogą stać się konkurencją dla wspaniałych tekstów wielkich poetów, które wykonywał. A o dziwo to właśnie jego teksty stały się szlagierami.

- Jedne z najważniejszych słów, jakie napisał, słów, które dla wielu stały się życiowym mottem - "ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy" - zawdzięcza pani.
- To mi się wyrwało w zwykłej codziennej rozmowie. Spieraliśmy się o sens życia, działania. Dla mnie to było zwyczajne zdanie, a on w tym usłyszał zaczyn do piosenki.

- O co się wtedy pospieraliście?
- Chyba każdy artysta ma takie momenty, że nagle widzi wszystko w czarnych barwach. Marek też miał chwile zwątpienia, frustracji. On do pewnego momentu miał poważne rozterki, czy powinien poświęcić się estradzie, czy raczej wrócić do architektury. Trzeba było go pozbawić tych zwątpień, bo to mogłoby wszystko zburzyć.

- Kiedy się poznaliście, to jeszcze nie był ten Grechuta. Pani miała zostać nauczycielką, on projektować domy...
- Myślałam, że to będzie normalne, spokojne życie. Takiego chciałam. Gdybym wtedy wiedziała, że on zostanie artystą i to tak wziętym, to pewnie nie miałabym odwagi z nim być.

- To była miłość od pierwszego wejrzenia?
- Nie. To się budowało. Jego sposób bycia, mówienie, brzmienie głosu - to mnie przekonywało. Pierwszy raz zobaczyłam go w 1967 roku na Festiwalu Piosenki Studenckiej. Ta impreza miała wtedy wielką rangę, trudno było się dostać na koncerty. Mnie się w końcu udało wejść na miejsce stojące na sam finał w Filharmonii Krakowskiej. Zobaczyłam i usłyszałam, jak śpiewa "Tango Anawa". W bordowej koszuli z pagonami, z którą nie umiał się potem rozstać. Wciąż w niej występował, aż spłowiała od ciągłego prania i prasowania. Stała się niemal jego fetyszem.

- Miała pani ochotę pobiec za kulisy?
- Ależ pobiegłam. I przyjrzałam mu się. Był zajęty, udzielał wywiadu. Zwróciła moją uwagę taka jego nerwowość. Przestępował z nogi na nogę, patrzył nieobecnym wzrokiem, może nawet przejechał po mnie spojrzeniem, ale nie zauważył. Potem przypadkiem spotkaliśmy się na sylwestrze, ale nawet wzrokiem się wtedy nie porozumieliśmy. Marek był jakiś niezadowolony, chyba się pokłócił z dziewczyną. A później dowiedział się, że mieszkamy blisko siebie w miasteczku studenckim, i zaczął o mnie zabiegać. Zaprosił mnie do kabaretu. Śpiewał do mnie "Mandarynki i pomarańcze", "Serce". Trudno było nie ulec, przyzna pani. Ale był też wcześniej zabawny epizod. Pojechał do domu do Zamościa (jeszcze wtedy nawet nie znał mojego nazwiska) i niespodziewanie przysłał list. Że wraca: godzina, numer peronu. Wyraźnie sugerował, że mam po niego wyjść na dworzec. Zaskoczyło mnie to żądanie, tym bardziej że nic innego w liście nie było. Nie wiedziałam, co to może znaczyć. Na wszelki wypadek spóźniłam się pół godziny. Pomyślałam, że jeśli mu zależy, to będzie czekał. I czekał.
- Był romantykiem?
- Dla niektórych może nawet był egzaltowany. On się nie wstydził zachwytu nad czymś, nie wstydził się tego wyrazić. W swych piosenkach zaproponował inny rodzaj kontaktu kobiety i mężczyzny. Z czasem uświadomił sobie, że swoimi piosenkami wielu mężczyznom załatwia sprawę miłosnych wyznań. Wystarczyło puścić płytę.

- A jak pani wyznawał miłość?
- Raczej nie wyznawał, ale postępował tak, by to było widać. Miał silne poczucie własności, posiadania. Jak coś było jego, to jego. Zawłaszczał. Zagarniał. Był zazdrosny. Zdarzało mu się mieć pretensje o to, że z kimś rozmawiam. Kiedy bywaliśmy w Piwnicy pod Baranami, często kończyło się to tak: "Dana, wychodzimy". Ni stąd, ni zowąd. On nie lubił tam przesiadywać, gdy tłum już się rozochocił, gdy alkohol mącił ludziom języki i myśli.

- Dobrze sobie radził z popularnością?
- To przyszło niespodziewanie. Myślę, że sukces wziął się stąd, że Marek trafił w niszę - między twórczością Demarczyk a bigbitem i Skaldami, znalazł swoje miejsce. Pierwsza nagroda na festiwalu studenckim i zaraz duży oddźwięk w Opolu. Dopadło go to - studenta IV roku. Nagle stał się rozpoznawalny na ulicy. Można było stracić głowę. Zdarzały się załamania, wtedy troszkę się wycofywał. Nigdy jednak nie zachłysnął się sławą. Żyliśmy najnormalniej w świecie, byliśmy sobą. To był warunek przetrwania - jego jako artysty i naszego małżeństwa. Zresztą mimo wielkiej popularności żyliśmy bardzo skromnie. Marek nigdy nie uległ chęci zarabiania dużych pieniędzy. Robił to, na co miał ochotę i tylko tyle, ile chciał.

- Myśli pani, że opolski pomnik na wzgórzu uniwersyteckim go ucieszył?
- W głębi duszy tak, choć najpierw pewnie go trochę zdziwił. Marek nigdy nie pretendował do takich zaszczytów. Ale Opole było dla niego bardzo ważne. Ten festiwal to była winda wynosząca artystów ku sławie, powodzeniu, popularności. Każdy przyjazd tutaj, każdy występ, spotkanie z publicznością było autentycznym świętem.

- Jan Kanty Pawluśkiewicz przyznaje w filmie, że spotkanie z Markiem to było spotkanie z geniuszem. Myślę, że wiedzą to wszyscy wielbiciele sztuki Grechuty. A jak się na co dzień żyje z geniuszem?
- Geniusz jest czasem leniwy, później wstaje. Ja byłam rannym ptaszkiem, a on wolał popracować w nocy, by potem pospać do południa. Taki rytm narzucało życie estradowe. Ja wstawałam, robiłam zakupy i przygotowywałam śniadanie. Codziennie rano musiał dostać gazetę sportową. Marek lubił na bieżąco wiedzieć, jak się zmieniły tabele wyników. Interesował się wszystkim, a już jak były jakieś sukcesy, medale, to śledził wszystkie eliminacje, postępy. Bardzo się tym emocjonował, wcielał się w rolę, jakby to on zdobywał te medale. Niecierpliwił się, gdy czegoś nie wiedziałam, więc z czasem sama też musiałam uważnie czytać tę prasę.

- Cały dom był na pani głowie? Kto wymieniał przepalone żarówki?
- Marek z dużą nieufnością podchodził do prądu. Z czasem przekonałam się, że lepiej samej wszystko robić, bo wtedy straty są mniejsze.

- Mąż artysta to mężczyzna do obsługiwania?
- On to lubił. Inna sprawa, że czasami częściej był poza domem niż w domu. A w hotelach siłą rzeczy był obsługiwany. Kiedy wpada się gdzieś na jeden dzień, to się rozrzuca rzeczy wokół siebie, a potem je zbiera i wpycha do walizki. I Marek te zwyczaje przenosił do domu. Zdejmował spodnie, rzucał byle gdzie, z kieszeni wypadały mu pieniądze. Musiałam to trochę tępić, choć z drugiej strony, jak wracał po dłuższej nieobecności, to nie mogłam od razu krzyczeć z powodu spodni. Przyjęłam, że to konsekwencja bycia z artystą.

- Przez 36 lat małżeństwa była pani strażniczką domowego ogniska, a od czterech lat jest pani strażniczką pamięci o Marku Grechucie. Taka jest rola żony?
- Życie mi to samo narzuciło.

- Poświęciła pani swoje życie ukochanemu człowiekowi.
- Nie myślę o tym w ten sposób. To było naturalne, oczywiste i sprawiało mi przyjemność. Gdybym mu nie pomagała, to nic by nie było ani z życia artystycznego, ani z osobistego. Po prostu dbałam o własne sprawy i musiałam być silna, zdecydowana, dobrze zorganizowana.

- W piosence "Nieoceniona" nazwał panią "świętą żoną"...
- Gdybym wiedziała, to ta piosenka nigdy by się nie ukazała, ale on ją nagrał w tajemnicy. Bycie uświęconym nakłada straszne zobowiązanie, a ja nie czuję się świętą żoną. Trudno było się za ten hymn o życiu małżeńskim złościć, ale dla mnie jest to zbyt sentymentalne.

- Miała pani "miłość jak jesienna burza"?
- Nasze życie wyglądało tak jak wszystkich, tylko czasem było trudniej.

- Co jeszcze chciałaby pani zrobić dla Marka Grechuty?
- Marzy mi się takie miejsce w Krakowie, na szlaku turystycznym, gdzie można by pokazać pamiątki po Marku i gdzie stale śpiewano by jego piosenki. Takie miejsce, gdzie udałoby się wyczarować aurę, jaką Marek stwarzał wokół siebie.

- 1 listopada będzie dla pani ciężki?
- I tak, i nie. Miejsce, gdzie spoczął Marek, to teraz najczęściej odwiedzany grób na cmentarzu Rakowickim. Kiedy widzę ten dywan świec i zniczy, kiedy patrzę na skupiony modlący się tłum, to jest budujące. Podchodzę cichutko, staję z tyłu, nikt mnie nie zauważa, zresztą nawet nie mam dostępu do grobu - i myślę, że Marek z góry też się cieszy.

- Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska