Martyna Wojciechowska: Antarktyda jest kapryśna

fot. Archiwum prywatne
Martyna Wojciechowska
Martyna Wojciechowska fot. Archiwum prywatne
- Znacznie częściej zdarzało mi się żegnać z życiem na trasie katowickiej, kiedy jakiś wariat wyprzedzał "na trzeciego", niż podczas dalekich wypraw - mówi Martyna Wojciechowska, podróżniczka i dziennikarka.

- 2 stycznia zdobyłaś Dach Antarktydy, Masyw Vinsona. Wcześniej był siedmiogodzinny marsz przy 35-stopniowym mrozie. To masa czasu na przemyślenia. O czym wtedy myślałaś?
- A jeszcze wcześniej było długie oczekiwanie i sporo pracy, żeby w ogóle doszło do tego ataku szczytowego! Chyba nigdy nie miałam tyle czasu na myślenie!!! Co się wtedy robi? Analizuje życie - co jest ważne, a co mniej. Za kim tęsknię. Układam wtedy całe zdania do mojej książki, obmyślam nowe rozwiązania do National Geographic, piszę w głowie scenariusze nowych programów… A czasem po prostu maszeruję godzinami, kontemplując otaczający świat - widoki, mróz szczypiący w policzki, chrzęst śniegu i zmęczenie mięśni. Takie tam...

- Zdobycie Masywu od początku nie szło gładko. Góra najpierw się przed tobą broniła i musiałaś czekać na pogodę, by się dostać w jej okolice, a potem - już po zdobyciu szczytu - nie chciała cię wypuścić. Żeby zejść, znów musiałaś czekać. Ile razy łapałaś się na myśli: i po co mi to było?
- Oczywiście, że pojawia się taka myśl, bo to naturalne. Jeśli jednak chcesz mnie spytać, czy myślałam o tym, żeby zrezygnować, poddać się, zawrócić, to nawet o tym nie pomyślałam! Taka już jestem. Czekanie na pogodę czy burze śnieżne to część "górskiej roboty" i nie ma co na to narzekać. Choć, przyznaję, że aura na Antarktydzie jest wyjątkowo kapryśna, a klimat surowy i daje się we znaki. Bywało więc, że miałam dość.

- Kiedy ty przemierzałaś Antarktydę w domu, tysiące kilometrów od Białego Kontynentu, została twoja 8-miesięczna córka Marysia. Świadomość, że jest, pomagała ci czy raczej przeszkadzała? Był taki moment, że chciałaś się wycofać i wrócić do niej?
- Nie było obiektywnego niebezpieczeństwa, które skłoniłoby mnie do takich rozważań. A zrezygnować można zawsze, tylko potem zostaje świadomość, że się poddałam, byłam słaba. To nie jest cecha, którą chciałabym w sobie pielęgnować. Zależy mi też na tym, żeby moje dziecko wiedziało kiedyś, że jeśli coś się zaczyna, to należy to skończyć. Choć bywa, że nie jest łatwo. Przyznaję jednak, że od momentu, kiedy Marysia pojawiła się na świecie, życie tyleż samo nabrało rumieńców i sensu, co się skomplikowało. Myśl o dziecku i tęsknota zdecydowanie nie ułatwiają koncentracji na zadaniu.
- Niedawno w jednym z wywiadów powiedziałaś, że facetom, którzy uprawiają ekstremalne sporty, jest łatwiej, bo potrafią odciąć się od codzienności, domu, dzieci i skupić tylko na zadaniu. Kobietom trudniej jest podzielić serce między pasję a rodzinę. Zastanawiasz się nad tym, by skończyć z wyprawami?
- To, że jest trudniej, to nie znaczy, że zamierzam się poddać. Oczywiście, że będę starała się realizować moją pasję, choć ciężko jest skupić się na wyzwaniach, kiedy twoje dziecko ząbkuje, zdobywa nowe umiejętności i zwyczajnie cię potrzebuje... W pewnym sensie moje dotychczasowe życie się skończyło. Zaczęło się nowe, inne i dobrze mi z tym.

- Marysia urodziła się zaledwie kilka miesięcy temu. Pewnie niejedna świeżo upieczona mama, kiedy usłyszała o twojej wyprawie na Masyw Vinsona, złapała się za głowę i powiedziała: ta kobieta zwariowała?! Trudno ci było podjąć decyzję o tym wyjeździe, przekonać bliskich do wyjazdu i rozstać się z małą?
- A kiedy można wyjechać, jak się ma dziecko? Jak ma rok, dwa, pięć czy piętnaście? Bo ja nie wiem. Może trzeba więc w ogóle zrezygnować z wyjazdów, kiedy jest się rodzicem? Moi bliscy akurat uważają, że w rozsądnych granicach powinnam nadal realizować swoje pasje, więc nie miałam problemu z przekonywaniem kogokolwiek. Decyzja zapadła więc w sposób naturalny. Problem raczej polegał na tym, że moja wyprawa wypadła w okresie świąt Bożego Narodzenia i zapytałam, czy nie będzie moim rodzicom przykro w Wigilię, bo dla Marysi to raczej nie miało znaczenia. Mama przekonała mnie, że dla jednej uroczystej kolacji nie ma sensu zmieniać planów.

- Świeżo upieczone matki, które choćby na kilka godzin rozstają się z dzieckiem, zazwyczaj na bieżąco chcą wiedzieć, co się z nim dzieje. Często kontaktowałaś się z domem?
- Niestety bardzo często i teraz ma to odzwierciedlenie w rachunkach za telefony (śmiech). Łączyłam się z domem przez Skype'a, na przykład w święta, i na żywo oglądałam, jak moi bliscy składają sobie życzenia, a Marysia raczkuje po podłodze. Potem, już podczas wspinaczki, dzwoniłam z telefonu satelitarnego i słuchałam, jak Miśka gaworzy. Przed wyjazdem nagrałam też płytę z bajkami i piosenkami w moim wykonaniu, żeby Marysia słuchała jak najczęściej głosu mamy. Przyznaję, że ta rozłąka była ciężka i bardzo mnie osłabiła psychicznie w trakcie wyprawy. Nigdy tak bardzo nie tęskniłam!

- Dla niektórych wejście na Rysy w szczycie formy to spory problem. Ty krótko po ciąży i porodzie zdobyłaś najwyższy szczyt Antarktydy. Przygotowałaś się do tego jakoś szczególnie?
- Próbowałam... Ale nie jest to łatwe dla młodej mamy, przyznaję. Przez trzy miesiące po porodzie nie robiłam nic, potem starałam się trenować, ale wiadomo, jak to jest - a to Marysia nie dała mi przespać ani minuty w nocy, a to musiałam nadrobić zaległości w pracy... W końcu zaledwie dwa miesiące przed wyprawą wpadłam w jakiś rytm ćwiczeń, ale nie ma cudów - nie da się po takiej przerwie wrócić do pełnej formy. Byłam więc tym razem w górach wolniejsza niż zwykle.
- Planujesz już zdobywanie następnej góry?
- Zawsze coś planuję, choć w tej chwili nie umiem podać konkretów. Wiadomo, że zależy mi na skończeniu projektu korona Ziemi i zdobyciu ostatniego z siedmiu szczytów, czyli Piramidy Carstensz na Papui Nowej Gwinei.

- Twoje osiągnięcia przyniosły ci popularność. Równa się ona z tym, że brukowce chcą wiedzieć, jak żyjesz, z kim żyjesz, czy rozstałaś się ze swoim partnerem czy nie. Bardzo ci to doskwiera?
- Nie rozmawiam na temat mojego życia prywatnego, więc brukowce nadal będą musiały spekulować i wymyślać niestworzone historie. W tych medialnych wersjach raczej nie ma wiele prawdy i to mnie boli, owszem. Trudno, to po prostu część tego życia i tyle.

- Podróżujesz, jesteś naczelną National Geographic i National Geographic Traveler, masz swoje biuro podróży, a teraz doszły do tego jeszcze obowiązki mamy. Zajęć starczyłoby dla trzech. Jak to godzisz?
- Nie wiem. Mnie się wydaje, że marnuję jeszcze sporo czasu i mogłabym robić więcej. Mylę się?

- A co robisz, kiedy nie ma w co rąk włożyć - trzeba zamknąć numer, odbyć trzy spotkania naraz, a dziecko płacze?
- Jestem typem osoby, która w obliczu problemów nigdy się nie rozkleja, nie poddaje się. Mam wspaniały zespół współpracowników i sprawdzonych przyjaciół dookoła siebie. Kiedy jest naprawdę "gorąco", zawsze mogę na nich liczyć.

- Bywało, że przejeżdżałaś po zaminowanym polu albo podczas górskich wypraw załamywała się pogoda i twoje życie wisiało na włosku. O czym myślałaś w chwilach niebezpieczeństwa?
- Bez przesady! Tych sytuacji podbramkowych w rzeczywistości nie było aż tak wiele! Znacznie częściej zdarzało mi się żegnać z życiem na trasie katowickiej, kiedy jakiś wariat wyprzedzał "na trzeciego". W sumie najgorsza i najbardziej niebezpieczna sytuacja w moim życiu wydarzyła się właśnie na drodze, i to kiedy jechałam z tyłu jako pasażer... A w sytuacjach zagrożenia, generalnie, myślę wyłącznie o tym, żeby jakoś się wywinąć z opresji bez szwanku. Dopiero potem przychodzi czas na refleksje...

- W tym wypadku, o którym wspominasz, złamałaś kręgosłup. Lekarze przekonywali, że nie ma już mowy o wspinaczce i ekstremalnych wyprawach. Wyobrażałaś sobie życie "stacjonarne"?
- Nie i nie chciałam o tym myśleć. Dlatego włożyłam tyle pracy w to, żeby wrócić do pełni formy. Udało się chyba, bo już półtora roku później stałam na szczycie Everestu.
- Są tacy, dla których szczytem szczęścia jest dom z ogródkiem, a na zimowe wieczory kominek i pies pod nogami. Mogłabyś być szczęśliwa, żyjąc w ten sposób - bez adrenaliny, kolejnych szczytów czy rajdów po pustyni?
- Nie rozumiem, dlaczego mam wybierać? Przecież ja mam dom z ogródkiem, kominek i nawet dwa psy u moich stóp w długie zimowe wieczory. A potem wyjeżdżam na wyprawę, wracam i znów mogę mieć to wszystko. Nie wyobrażam sobie zrezygnować całkowicie z mojej pasji, ale na szczęście nie muszę. Poza tym w życiu najważniejsza jest harmonia. Nie chcę żyć wyłącznie w podróży i nie mam też ochoty spędzać czasu wyłącznie przed tym kominkiem.

- "Nosiło" cię podobno od dzieciństwa. Z domu po raz pierwszy uciekłaś, kiedy miałaś dwa lata! Podróżowanie to sposób na życie czy szukanie miejsca w życiu?
- Faktycznie, uciekłam mamie, kiedy miałam dwa lata, ale szybko mnie odnaleziono na pobliskiej stacji benzynowej (śmiech). A podróżowanie chyba jest dla mnie jednak sposobem na życie. Mówię "chyba", bo tak naprawdę ciągle szukam miejsca dla siebie, stale mnie coś gna, brak mi przeświadczenia, że to już ta droga, która będę podążać zawsze, więc może to też szukanie mojego miejsca? Czy ktoś to wie do końca? Odpowiem ci na to pytanie pod koniec moich dni, z perspektywy czasu łatwiej mi będzie to ocenić…

- Twoją drugą pasją po podróżach jest motoryzacja. Lubisz szybką jazdę. Często musisz się z niej tłumaczyć policji? Masz u nich taryfę ulgową czy jednak mandaty się zdarzają?
- Już nie jeżdżę szybko, bo za stara na to jestem i za mądra. Ale mandaty się zdarzają, jak każdemu. Taryfy ulgowej raczej nie mam, niestety.

- Podobno lubisz też jeździć pociągami. Dlaczego?
- Lubię, bo w pociągu mam czas na czytanie, na obserwowanie świata za szybami, na rozmowy z nowo poznanymi ludźmi, którzy często mają bardzo ciekawe historie do opowiedzenia. Poza tym to taki mój czas i możliwość odpoczynku. Nie lubię po Polsce jeździć samochodem, a samoloty za często się spóźniają na lotach krajowych, więc pociąg jest dla mnie najwygodniejszym środkiem komunikacji.

- A zdarzyło ci się "wsiąść do pociągu byle jakiego"?
- Raz wsiadłam do złego pociągu przypadkiem i nie miałam możliwości wysiąść wcześniej niż chyba po czterech godzinach, gdzieś w szczerym polu. Bywa.

- Jak odpoczywa Martyna Wojciechowska - szczególnie teraz, po ekstremalnej przygodzie?
- Jak każdy - bawię się z dzieckiem, spaceruję z psami, jem kolację z przyjaciółmi, odsypiam, kiedy mogę, oglądam filmy na DVD. Czasem lubię takie nieskomplikowane życie.

- Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska