Miałem piątkę u profesora Wojtyły

Fot. archiwum prywatne abp. Alfonsa Nossola
Jan Paweł II i biskup Alfons Nossol. Watykan, luty 1998 r.
Jan Paweł II i biskup Alfons Nossol. Watykan, luty 1998 r. Fot. archiwum prywatne abp. Alfonsa Nossola
Z arcybiskupem Alfonsem Nossolem, ordynariuszem opolskim, rozmawia Krzysztof Ogiolda

- Ile lat trwała znajomość, a potem przyjaźń ks. abpa z Ojcem Świętym?
- Moje pierwsze bliższe kontakty z Janem Pawłem II zawiązały się pod koniec lat 50., gdy był on jeszcze profesorem Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, a ja jego studentem. Bp Karol Wojtyła prowadził tam Katedrę Etyki Filozoficznej. Byłem w grupie ponad 200 studentów, którzy zapisali się na jego wykład pod atrakcyjnym tytułem: "Próba uzasadnienia katolickiej etyki seksualnej w oparciu o system fenomenologiczny Maxa Schelera". Niestety, ze względu na styl bpa Wojtyły słuchaczy z tygodnia na tydzień drastycznie mu ubywało. On sam żartował, że jak tak dalej pójdzie, to wymrzemy śmiercią naturalną.
- Czyżby przyszły papież nudził?
- Nie, wykładał bardzo ciekawie, ale też niesłychanie trudno, choć zwięźle, logicznie i spójnie. Mówił przy tym dosyć szybko, co dodatkowo utrudniało odbiór. Niełatwo było się uczyć tego, co wykładał, bo na ten temat nie było u nas książek ani skryptów. Wykładowca miał tylko swój rękopis z tekstami poszczególnych wykładów, który wciąż udoskonalał i rozszerzał.
- Z czego się uczyliście do egzaminu?
- Na prośbę moich kolegów poszedłem do profesora, by nam choć na dwa tygodnie pożyczył swój skrypt. Była to gruba na ponad dziesięć centymetrów teczka pełna luźnych, zapisanych ręcznie kartek. Kiedy wychodziłem, przyszły Ojciec św. zawrócił mnie i przypomniał, żebyśmy mu tych kart nie rozsypali. Okazało się, że miał specyficzny sposób numerowania stron. Na górze pierwszej karty było napisane po łacinie słowo: "Ciebie", na drugiej "Boże", na trzeciej "wielbimy" i tak dalej aż do końca hymnu. Na kolejnych stronach słowo po słowie zapisany był "Magnificat", potem "Benedictus" i poszczególne psalmy.
- Skąd brała się ta niezbyt praktyczna numeracja?
- Karol Wojtyła pisał swoje wykłady wieczorami, siedząc w pierwszej ławce kaplicy. Zwykle pisał jakiś fragment, a potem odkładał pióro, brał głowę w ręce i modlił się, medytował. Po pewnym czasie wracał do pisania. Zrozumiałem wtedy, że on praktycznie uprawia teologię klęczącą - naukę na klęczkach - a nie teologię siedzącą i dyskutującą.
- Jak zapamiętał ksiądz arcybiskup egzamin u ks. profesora Wojtyły?
- Do egzaminu po dwóch semestrach dotrwało nas tylko czworo. Jeden ksiądz, czyli ja, i troje studentów świeckich. Baliśmy się bardzo. Zdawaliśmy na ławce w parku naprzeciw KUL-u. Egzamin trwał ponad dwie godziny. Ja byłem pytany jako pierwszy. Egzaminator chciał wiedzieć, co mi się nie podobało w pierwszym rozdziale jego wykładów. Powiedziałem, że ks. profesor czasem zbyt swobodnie przeskakiwał z platformy filozoficznej na teologiczną. Dyskutowałem też z jego definicją miłości. Profesor wyjął notes i skrzętnie notował te uwagi. Na koniec wszyscy dostaliśmy piątki opatrzone lapidarnym podpisem KW. Śmialiśmy się, że to Komitet Wojewódzki.
- Wkrótce ks. arcybiskup ze studenta stał się uniwersyteckim kolegą bpa Wojtyły. Można się było z nim zaprzyjaźnić?
- Łatwo nawiązywał kontakty, bo był już wtedy człowiekiem dialogu. Można go było o wszystko pytać, a w dyskusji wszystko mu powiedzieć, także stawiać wprost zarzuty. On się nigdy nie obrażał. Krytyczne uwagi traktował bardzo serio, jeśli tylko miało się argumenty. Podczas sympozjów uniwersyteckich przywiązywał wielką wagę do dyskusji. Był prawdziwie obiektywnym naukowcem. Jako przewodniczący Komisji Konferencji Episkopatu ds. Nauki organizował co pięć lat kongresy nauki polskiej. Zawsze nas pytał o tematy, które należy podjąć. Umiał słuchać i współpracować z innymi. Wszystkie te cechy potwierdził potem jako papież.
- W anegdotach o Janie Pawle II zachowało się wspomnienie, że kiedyś jako profesor KUL spóźnił się na uroczystą inaugurację roku akademickiego i przebiegając przez aulę, by usiąść za stół prezydialny, po drodze wyciągnął z jednej kieszeni sutanny krzyż biskupi i założył go w biegu na szyję, a z drugiej kieszeni piuskę, którą pospiesznie wcisnął na głowę.
- To się mogło zdarzyć naprawdę, bo prawie zawsze spóźniał się też na wykłady. Spieszył się, ale po drodze rozmawiał z ludźmi i załatwiał wiele spraw. Jego seminarzyści zwykle stali "na trasie" jego przejścia do sali wykładowej. Jako papież - pamiętamy to dobrze - też zatrzymywał się przy pielgrzymach, przechodząc choćby przez Aulę Pawła VI. Był niekonwencjonalny, ale pozwalał też innym być sobą.
- Przez ponad rok - od 1977 do 1978 - byliście współbraćmi w Episkopacie Polski. Czego młody biskup Alfons Nossol uczył się od doświadczonego arcybiskupa krakowskiego?
- Nie miał zwyczaju zgłaszać się do głosu w każdej kwestii. Umiał milczeć. Odzywał się wtedy, gdy w jakiejś sprawie nie było jasności albo jakaś kwestia się komplikowała. Przedstawiał wtedy swoją propozycję, ale nigdy nie zachowywał się po dyktatorsku. Nie narzucał innym swojego zdania.
- Kardynał Wojtyła zwykł mówić, że w Polsce 40 procent kardynałów - czyli on sam - jeździ na nartach. Sześćdziesiąt procent stanowi ks. prymas Wyszyński. Dlaczego tak wielki człowiek jak Karol Wojtyła świadomie podporządkowywał się prymasowi i pozostawał w cieniu?
- On miał taką naturę, że dobrze się czuł w drugim szeregu. Poza tym wiedział, że prymas jest wyjątkowym autorytetem, a ponadto ma odwagę, by stanowczo dyskutować choćby z Gomułką i twardo mówić mu prawdę w oczy. Kardynał Wojtyła włączał się do tych dyskusji tylko wtedy, gdy prymas sobie tego życzył. Nigdy nie wchodził kardynałowi Wyszyńskiemu w drogę i własnej polityki wobec władz nie prowadził.
- Władze komunistyczne nie próbowały poróżnić obu hierarchów?
- Z pewnością, i to nie raz. Ale kardynał Wojtyła skutecznie się bronił przeciw podobnym próbom. Kiedy prezydent Francji de Gaulle przyjechał do Polski, chciał koniecznie zwiedzić zabytki Krakowa. Spodziewał się, że po katedrze wawelskiej i kościele Mariackim oprowadzi go sam arcybiskup krakowski, który po zwiedzaniu miał się z prezydentem Francji napić kawy. De Gaulle zamierzał się także spotkać z prymasem Wyszyńskim. Ówczesne władze państwowe uniemożliwiły jednak to spotkanie. Kiedy prezydent przyjechał z Warszawy do Krakowa, w krakowskiej kurii czekała na niego kawa, a we wszystkich obiektach turystycznych najlepsi przewodnicy. Tyle tylko, że kardynał Wojtyła wyjechał na bierzmowanie. Okazał się solidarny z prymasem.
- Jakie było najbardziej niezwykłe spotkanie z Ojcem Świętym?
- Przed uroczystościami jubileuszu 500-lecia sanktuarium na Górze św. Anny w 1980 roku z udziałem całego Episkopatu Polski byłem u Ojca św. trzykrotnie, dzień po dniu. Pierwszego dnia, podczas kolacji, prosiłem papieża, by napisał dla pielgrzymów jakieś przesłanie, a on wspominał wtedy, że był przed laty na Górze św. Anny z wykładem dla katechetów. Powiedziałem mu wtedy, że rękopis tego wykładu mamy w naszym kurialnym archiwum. Bardzo się ucieszył. Nagle Ojciec Święty został odwołany do telefonu, dzwonił jego przyjaciel, abp Deskur. Zaprosił mnie na drugi dzień na obiad, by dokończyć sprawę. Kiedy podczas obiadu przeczytałem przepiękny tekst, jaki napisał, zamarzyło mi się, by papież nagrał go na taśmę, aby można jego głos puścić pielgrzymom. Papież powiedział, śmiejąc się, że jestem nienasycony, ale zaprosił mnie następnego dnia na śniadanie. Wcześniej z Ojcem św. i arcybiskupem Dziwiszem koncelebrowałem mszę św. Taśma, oczywiście, była przygotowana.
- O czym przy stole biskup rozmawiał z papieżem?
- Myśmy prawie nigdy nie rozmawiali o sytuacji Kościoła w Polsce. Ojciec Święty zwykle sprowadzał rozmowę na kwestie teologiczne. Szczególnie chętnie dyskutował ze mną o ekumenizmie na świecie. Był zawsze bardzo zainteresowany rozwojem ekumenizmu tak z Kościołami poreformacyjnymi, jak i z Kościołem prawosławnym.
- Jak udało się zaprosić papieża na Górę św. Anny?
- Zawiozłem Ojcu św. w darze figurę św. Anny - wierną kopię jej wizerunku, który stoi w bazylice - wykonaną przez brata Jacka. Pomyślałem, że to będzie szczególny dar, dzięki któremu papież będzie o Górze św. Anny pamiętał. Ojciec św. bardzo się z tego prezentu ucieszył i mówił, że święta Anna do niego przyszła. Wspominał, że już w Krakowie czcił tę świętą w tamtejszym kościele pod jej wezwaniem. A naszą figurę postawił w jadalni i ona tam przez kilka lat stała. Na Górze św. Anny mówił potem, że ta "jego" święta Anna swoje zrobiła, bo go przyprowadziła na naszą górę ufnej modlitwy.
- Pamięta ks. arcybiskup ostatnie swoje ostatnie spotkanie z papieżem?
- Pamiętam bardzo dobrze, bo ostatni raz spotkaliśmy się 17 lutego 2004 roku, gdy Uniwersytet Opolski nadawał papieżowi doktorat honorowy. Ojciec św. poświęcił nam wówczas 45 minut i był w znakomitej formie. Jego promienny uśmiech został utrwalony na zdjęciu, które opublikowała w relacji z uroczystości "NTO".
- Czym udało się papieża tak rozbawić?
- Przypomniałem Ojcu św. dwie anegdoty związane z kardynałem Johnem Królem z Filadelfii. Amerykański kardynał polskiego pochodzienia, który celebrował w 1983 roku mszę św. na Górze św. Anny przed przylotem papieża, powiedział wtedy pielgrzymom - mając na myśli olbrzymią orkiestrę, jaka tam przygrywała - że nigdy jeszcze nie widział takiej wielkiej bandy. Druga śmieszna sytuacja miała miejsce podczas trzeciej pielgrzymki papieża do Polski, po mszy na Błoniach krakowskich. Autokary z biskupami nie mogły się przebić przez tłum idących pielgrzymów, by przejechać do kurii. Wtedy John Król wychylił się przez okno autokaru i krzyknął: "Ludzie, z drogi, król jedzie". Tłum grzecznie się odsunął, a kardynał śmiał się potem, że Kraków jest prawdziwie królewskim miastem.
- Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska