Mieszkańcy Podlesia tracą pracę przez tanią przędzę z Chin

fot. Krzysztof Strauchmann
- To najładniejszy oddział Frotexu. Będzie go szkoda - mówią (od lewej) Wojciech Laskowski, Zbigniew Głuszczak, Ryszard Wiewióra i Jerzy Staszków.
- To najładniejszy oddział Frotexu. Będzie go szkoda - mówią (od lewej) Wojciech Laskowski, Zbigniew Głuszczak, Ryszard Wiewióra i Jerzy Staszków. fot. Krzysztof Strauchmann
Frotex od przyszłego roku planuje zamknięcie własnej przędzalni w Podlesiu. Che zaoszczędzić na kupowaniu przędzy na Wschodzie.

Milion złotych. Tyle mogliśmy oszczędzić w ciągu ostatniego roku, gdybyśmy kupowali przędzę na Wschodzie, a nie utrzymywali własnej przędzalni w Podlesiu

- Piotr Połulich, prezes prudnickich Zakładów Przemysłu Bawełnianego "Frotex", tłumaczy decyzję o likwidacji oddziału wyłącznie względami ekonomicznymi.

Kiepsko przędą wszyscy. W październiku największa polska przędzalnia w Zawierciu ogłosiła upadłość. Nikt nie chce kupić państwowego giganta. W styczniu 370 mieszkańców Zawiercia straci pracę. Druga pod względem wielkości Wi-Ma z Widzewa zawiesiła produkcję. Oddział Frotexu w Podlesiu jest trzecim krajowym producentem. Do lutego.

- W Europie wszyscy wycofują się z produkcji klasycznej przędzy. Będzie nam nawet trudno sprzedać maszyny z Podlesia. Nabywców na sprzęt musimy szukać też w Azji - tłumaczy prezes Połulich i przytacza kolejne globalne powody trudnej decyzji: Od stycznia zakład będzie miał ograniczone prawo do emisji dwutlenku węgla.

Występowali o przydział 56 tys. ton CO2 rocznie, dostaną 30 tysięcy. Jeśli zima będzie chłodniejsza, już w marcu trzeba będzie dokupywać limity emisji na wolnym rynku. Tylko w 2008 roku wydatki Frotexu na energię elektryczną wzrosły o kolejny milion w porównaniu do roku wcześniejszego. Od stycznia wchodzą kolejne podwyżki.

Przegrali z chińszczyzną

Prudnik sprowadza przędzę z Turcji. Jest nie tylko tańsza, ale i lepsza od krajowej, bo produkowana na nowoczesnych, wydajnych maszynach.

- Nasze tkaczki wolą turecką przędzę, bo się mniej rwie. Nie powoduje przestojów w pracy, a one przecież zarabiają na akord - argumentuje Piotr Połulich. W Podlesiu przerabia się bawełnę z Ukrainy. Zdarza się, że TIR się spóźnia, wtedy są przestoje, a ludziom i tak trzeba płacić.

- Przez kogo te postoje i straty? Przecież nie przez załogę, bo siedzimy w domu gotowi na każde wezwanie! - denerwują się pracownicy przędzalni. O 14 z zakładowej bramy wychodzi kilkadziesiąt osób. Nie chcą rozmawiać, przemykają bokiem, spiesząc się do samochodów, albo z rezygnacją kiwają rękami. Zatrzymują się tylko najodważniejsi.

- Mamy wszystkie maszyny sprawne. To najładniejszy wydział zakładu, a pierwszy idzie pod młotek - rozżaleni robotnicy pokazują na okazały budynek. - Na zamówienie tkalni możemy dostarczyć w ciągu jednej zmiany nawet niewielką ilość przędzy, o każdej potrzebnej grubości. W Turcji Frotex musi zamówić co najmniej TIR-a i będzie na każdy transport czekał 1,5 miesiąca. Gdy ciężarówka się spóźni, staną inne wydziały.

- Własna przędzalnia jest wygodniejsza, ale musimy szukać wszystkich możliwych oszczędności - przyznaje prezes Połulich. - Produkcja Frotexu już nie jest taka jak dawniej.

Wojciech Laskowski, 17 lat w prudnickim Froteksie, ma swoją teorię na temat upadku całego przemysłu lekkiego. Pod koniec lat 80. podkopał go dotowany import produktów z Francji i Niemiec, które lepiej chroniły własnych producentów. W 2004 roku Unia Europejska otworzyła się na import ze Wschodu, głównie tanich wyrobów z Chin, skazując rodzimych producentów na śmierć ekonomiczną.

- Powinniśmy się bronić przed chińskim importem - apeluje Laskowski i opowiada, jak przed rokiem ktoś w zakładzie powiesił plakaty wzywające do bojkotu chińskich wyrobów, od bielizny po zabawki. Ale jaki wpływ na cały krajowy rynek ma pięciuset pracowników Frotexu?

Pójdą na siódmą zmianę

Wojciech Laskowski: - Musimy się jakoś bronić przed zalewem chińskich wyrobów.
(fot. fot. Krzysztof Strauchmann)

W marcu większość 55-osobowej załogi przędzalni pójdzie na bruk. Pracę w centrali w Prudniku znajdzie najwyżej kilka osób. Ludzie są rozżaleni.

W 2002 roku na apel ówczesnego prezesa Stanisława Wedlera zgodzili się na 20-procentowe ograniczenie pensji, za obietnicę, że w dwa lata nowy zarząd wyciągnie firmę z zapaści. Do dziś nie doczekali się zwrotu wszystkich pieniędzy z tych 20 procent.

- Boli nas, że nikt do nas nie przyszedł, nie poinformował oficjalnie o likwidacji, nie porozmawiał, nie przedstawił powodów tej decyzji - mówi Jerzy Staszków. - O wszystkim dowiedzieliśmy się z plotek.

Ludzie mają poczucie opuszczenia. Nikt z urzędu pracy do dziś nie pojawił się w Podlesiu z propozycją szkoleń, ofertą nowych miejsc pracy. Nikt nie oferuje im, jak stoczniowcom, wysokich odpraw. Większość załogi to ludzie po pięćdziesiątce. Trudno im będzie znaleźć nowe miejsce.

- Autobusy z Podlesia nie kursują w soboty i niedziele. Rano nie sposób wyjechać stąd PKS-em, aby dotrzeć do miasta na pierwszą zmianę - Zbigniew Głuszczak mieszka w Podlesiu. Pracę straci razem z żoną. Nawet jeśli znajdą zatrudnienie, jednym samochodem i tak nie dojadą w dwa różne miejsca.

- Jeszcze się nie dowiadywałem o oferty pracy, ale sprawdzałem w internecie, ile można zarobić w naszej gminie. Jako elektromonter ze stażem 37 lat pracy dostanę 6 złotych za godzinę. Głodowa stawka. Nie zgodzę się na takie pieniądze. Dołączę do siódmej zmiany - opowiada Wojciech Laskowski. Co to jest "siódma zmiana"?

Rząd mężczyzn na głuchołaskim Rynku, którym brakuje pieniędzy na butelkę najtańszego wina, czasem na chleb. Wyciągają rękę do bogatszych z prośbą o 20 groszy.

Zdzisław Juzwa był majstrem w przędzalni 30 lat. W 2001 roku przeszedł na wcześniejszą emeryturę.
- To były dobre lata dla firmy - wspomina. - Magazyny pełne bawełny. Cztery zmiany, praca w soboty i niedziele. Przerabialiśmy nawet dwa transporty bawełny tygodniowo.

Zakład w Podlesiu w najlepszych latach zatrudniał ponad 300 osób. W Głuchołazach przy dworcu kolejowym miał swoje magazyny. Bawełna z Chin, Uzbekistanu czy Turcji dojeżdżała tam pociągiem, a potem zakładowe ciężarówki dowoziły ją wąską, krętą drogą do Podlesia, na sam dół doliny za Górą Parkową.

Przed szóstą rano na tych samych ciężarówkach montowano ławki i jechały po całej okolicy, zwozić ludzi do pracy. Własną bazę transportową zlikwidowano w pierwszej kolejności, sprzedano magazyny. Teraz transporty ukraińskiej bawełny dowożą potężne TIR-y po drodze tak wąskiej, że ciężko się minąć. W zimie, jak tylko spadnie trochę śniegu, do każdego transportu wołają ciężki ciągnik rolniczy z drugiej wioski, żeby asekurował transport na górskiej dróżce.

- Dla Podlesia to było i jest jedyne miejsce pracy - mówi Juzwa. - Pracowały tu całe pokolenia, rodziny od dziadka do wnuczka.

Zostanie tylko letnisko?

W wiosce, która liczy nieco ponad 250 mieszkańców, upadek takiego pracodawcy to klęska społeczna i początek strukturalnego bezrobocia. Prawie w każdym domu pojawi się ktoś bez pracy. Sołtys Grażyna Ryszka, sama świeżo emerytowana z przędzalni, obawia się, że drogowcy nawet drogi do wsi nie będą rano odśnieżać, bo nikt już do pracy nie jedzie.

Sklepu w Podlesiu już nie ma. Zamknięto go przed rokiem. Ludzie zaczęli szukać tańszych zakupów w mieście i wiejski sklepik nie wytrzymał konkurencji. Szkołę zamknięto przed kilkunastu laty. Przez jakiś czas był w niej harcerski ośrodek wypoczynkowy, ale gmina sprzedała go prywatnemu właścicielowi, który zostawił obiekt, aż się zawalił pod śniegiem.

Dopiero w tym roku urząd w Głuchołazach odzyskał dawną własność, bo nabywca nie zapłacił rat za kupno. Będą go wystawiać na przetarg, może ktoś uczciwszy otworzy ośrodek turystyczny?

PKS likwiduje kolejne połączenia, bo go nie stać na wożenie jednego, dwóch pasażerów. Prywatny przewoźnik nie zgodził się na otwarcie linii bez gwarancji, że będzie miał co najmniej 6 pasażerów.

- W tej sytuacji każdy stara się kupić jakiś własny transport - przyznaje Grażyna Ryszka. Wieś nie będzie miała nawet gdzie zrobić zebrania wiejskiego ani lokalu na wybory, bo zawsze organizowali je w zakładowej świetlicy.

W najtrudniejszej sytuacji są rodziny z pięciu budynków w sąsiedztwie zakładu. Na wiosnę zostaną bez prądu, a jeden dom dodatkowo bez ogrzewania i wody.
- Mieszkamy w dawnym domu zakładowym Frotexu. Stamtąd mamy zasilanie, tam odczytują nasz licznik i wystawiają rachunki za prąd - opowiada Janusz Chrzanowski. - Już napisaliśmy do władz w Głuchołazach, że przed marcem trzeba pilnie przebudować linie, bo stracimy zasilanie.

W przysiółku Gęstwina, najbliżej czeskiej granicy, przed wojną stało 20 domów. Zostało pięć. We dwóch właściciele zjawiają się tylko na weekendy.
- Każdy ucieka do miasta, tam gdzie łatwiej o pracę. U nas zostaną starzy, emeryci
- przepowiada pani sołtys.

- Póki jeszcze mam siły wsiąść do samochodu, zrobić zakupy w mieście, to doceniam spokój i ciszę Podlesia - przyznaje jeden z emerytów, Zdzisław Juzwa.
- Boję się, że kłopoty zaczną się później.

- Mimo wszystko mamy nadzieję, że jeszcze coś się u nas ruszy. Czekamy - mówi Grażyna Ryszka. Zbyt tu pięknie, żeby ludzie całkiem się wynieśli z Podlesia. Panoramy na czeskie góry przyciągają chętnych do kupienia działki na letnisko czy domek. Dla nich Podlesie to już tylko miejsce wypoczynku.

- Niektórzy kupili tu ziemię chyba tylko dla lokaty pieniędzy. Nawet nie wiedzą, gdzie mają swoje działki - skarży się pani sołtys, pokazując zarastające zielskiem pola i łąki. - Przyjechał do mnie przed rokiem mężczyzna aż z Gliwic i domagał się, żebym mu pokazała jego działkę, którą kupił od Agencji Własności Rolnych. W sierpniu zjawiła się kobieta z Prudnika, bo jej mąż też gdzieś tu coś kupił. A skąd ja mogę wiedzieć, gdzie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska