Mietek Szcześniak: Muzyka jest na deser

Materiały promocyjne
Wendy Waldman i Mietek Szcześniak.
Wendy Waldman i Mietek Szcześniak. Materiały promocyjne
- To duża niestosowność - sprzedawać prywatność. Nie po to muzykuję, żeby grać główne role w bulwarówkach - mówi Mietek Szcześniak, piosenkarz.

- Nie ma obawy, że po 11 listopada straci pan niewinność?
- Z jakiego powodu?

- W tym dniu ukaże się pana pierwsza płyta anglojęzyczna, nagrana m.in. z udziałem afroamerykańskiego chóru z Los Angeles pod dyrekcją legendarnego HB Burnuma, a także Wendy Waldman i Basi Trzetrzelewskiej. Pewno napłyną gratulacje...
- Gdybym miał stracić niewinność, pewno już dawno bym się z nią pożegnał. Śpiewam dość długo, trochę pochwał słyszałem, a parę kropel oleju w głowie, sporo pokory i pasja - dają zwykle należyty dystans. Może przysłużył się do tego mój dziadek, Mieczysław, który dał mi siłę życia...

- To znaczy?
- Dużo miłości, uwagi, skupienia na potrzebach, świadomości własnej energii, indywidualności, odwagi i tego, co mamy najcenniejsze - własnego czasu.

- Co znaczy tytuł singla, "Signs", czyli "Znaki"?
- Piosenka pod tym tytułem stała się jedną z ważniejszych na płycie. To po pierwsze. Po drugie - jestem z tych, którzy szukają znaków w codziennym życiu, w ludziach. To, co się odciska w naszym umyśle, w naszym sercu, co nas rozwija i zmienia, zaczyna się od odczytanego dobrze znaku.

- Spotkanie z Wendy Waldman było znakiem?
- Tak, bo to fascynująca osobowość. Myśli podobnie jak ja o życiu, o muzyce. Jakby patrzyła w tę samą stronę. Pracuje w kręgu amerykańskiej muzyki folk. Inspirowanie się różnymi gatunkami muzycznymi traktuję jak przygodę i mam taką koncepcję popu; czasami dodaję uncję jazzu, czasami szczyptę soulu, czasami trochę bossa novy. Teraz przyszedł czas na folk amerykański.

- Jak doszło do państwa spotkania?
- Cztery lata temu Szkot, który mieszka w Polsce, Brian Allan wpadł na pomysł, żeby twórcy piosenek ze Stanów Zjednoczonych zrobili coś wspólnie z polskimi twórcami. Ja i Wendy spoźniliśmy się na spotkanie o dwa dni, więc byliśmy do siebie naturalnie przypisani. Zaczęło się tak: Wendy usiadła przy fortepianie, ja zacząłem śpiewać i już pierwszego dnia powstała piosenka "Nigdy nie będziesz taki sam". I tak przez dwa kolejne lata: albo ona przyjeżdżała do Warszawy, albo ja do Los Angeles. Napisaliśmy ze 30 utworów, z czego 14 znalazło się na płycie.

- Jaki był mechanizm powstawania piosenki?
- Podążałem za jej akordami, ona podążała za moją melodią. Później to cyzelowaliśmy. Zwrotka już jest, a jaki powinien być refren? Co ma wyrażać? Czy powinien rosnąć w siłę, być radosny, otwierać? Jaki czujemy tekst? O czym jest muzyka? I jeszcze - jak to zostanie zagrane i wykonane.

- W Stanach nagrywa się inaczej?
- Los Angeles jest miejscem, gdzie poziom jest szczególnie wysoki. Samo studio masteringowe, w którym nadaje się ostatni szlif brzmieniu, to niesamowita architektura. Wszystko podporządkowane jest dźwiękowi, zaplanowane przez największe mózgi od tych rzeczy. Do tego dochodzi wybór realizatorów, naprawdę niezłych.

- Trudno się tam dostać?
- Oczywiście, terminy mają napięte i nie są tani.

- Nagrywając w Stanach, spełnił pan swoje marzenie...
- Mówiąc szczerze, niczego takiego nie planowałem, już parę razy miałem robić karierę zagraniczną, ale wie pani, jak to jest u nas z tymi karierami... Aż nagle pojawiła się ta akcja z Wendy... Pojawiła się sama, jak większość rzeczy w moim życiu. Nigdy nie starałem się, nie zabiegałem, nie walczyłem pazurami o karierę, o pozycję zawodową. Chodziłem własnymi drogami za muzyką i za tym, co mnie fascynowało.

- Nie brakuje słuchaczy odcinających się od treści, które pan popularyzuje...
- Nie wszyscy mają okazję do nich dotrzeć, bo media mnie sekują. A wiadomo, że choćbyśmy zrobili najlepszą rzecz pod słońcem, jeśli media tego nie udostępnią...

- To nas nie ma.
- Nie wierzę, że poziom publiczności jest taki, jak zakładają lanserzy. Jeżdżąc po Polsce od przeszło 20 lat, jestem przekonany, że słuchaczy mamy świetnych i bardzo rozumnych.

- Przy innej okazji powiedział pan, że w latach 90. zaczął serio traktować Pana Boga.
- Kiedy się dojrzewa, wybiera się świat wartości i buduje hierarchię. Dla każdego to, co dla niego najważniejsze, staje się jego bogiem. Ja postanowiłem, że moim bogiem będzie Bóg.

- Stąd pana udział choćby w koncertach poświęconych papieżowi, w wielu akcjach charytatywnych, działalność na rzecz Sudanu...
- Jan Paweł II był niezwykłą osobą na wielu poziomach, był autorytetem intelektualnym, moralnym. Szanowali go ludzie różnych wyznań i poglądów. W świecie, w którym wyznaje się kult energii, chorobie i umieraniu nadał wartość i szacunek. Wyciągnął rękę do swojego potencjalnego zabójcy i przedstawicieli innych religii. Jako pierwszy papież od dwu tysięcy lat przekroczył próg synagogi, odległej o kilkaset metrów od Watykanu. Postępował wedle prawa miłości, a nie prawa racji, czym wzbudził mój głęboki szacunek.

- Zgodzi się pan, że w śpiewanych przez pana tekstach poświęconych wartościom chrześcijańskim występuje jednak pewien dydaktyczny smrodek?
- Mnie mądrości większe ode mnie nie pachną niemiło - wręcz odwrotnie, chcę się uczyć od lepszych i większych. Teksty oparte na Biblii to część kultury judeochrześcijańskiej, która jest jedną z podstaw naszej cywilizacji. Ale nigdy nie chciałem być pieśniarzem religijnym ani świeckim. Chcę śpiewać o ciele, które zostało pięknie wymyślone, i o duszy, która została równie pięknie wymyślona. Nikogo nie nagabuję. Opowiadam o sobie, o swoim życiu.

- Wielokrotnie śpiewał pan w duecie. Na życzenie? Z wyboru?
- Najczęściej to drugie, bo już na etapie tworzenia piosenki słyszę konkretne głosy. I potem je zapraszam. Raz zdarzyło się, że zostałem zaproszony do piosenki, która trafiła pod przysłowiowe strzechy, do "Dumki na dwa serca", z Edytą Górniak.

- Z Nergalem by pan zaśpiewał?
- Niedokładnie wiem, jak on śpiewa. Zależy, czy byłby to dobry artystycznie pomysł. Bo, powiem pani szczerze, starając się być dobrym człowiekiem, wiem, że należy podawać innym rękę.

- Jak śpiewało się z Basią Trzetrzelewską?
- Basia jest jednym z najniezwyklejszych ludzi, jakich spotkałem. Jest wulkanem ekspresji i radości. Ma totalnie zaraźliwą, pozytywną energię i ten rodzaj uważności dla każdego, kogo spotyka, za który powinna dostać Nobla. Nie spotkałem artysty, który będąc tak zajęty, miał taką uważność. Byłem na jej koncercie i jestem pod wielkim wrażeniem jej muzykalności, gry zespołowej, tego, w jaki sposób pracuje i jakie efekty osiąga. Miałem też zaszczyt śpiewać z nią w duecie na jej koncercie w Łodzi. Niezwykle inspirujące doświadczenie. Basia jest kolejnym dowodem na to, że im większy format człowieka, tym bardziej naturalny jest i skromny. To wielka zaleta.

- Pana specjalność to różnorodność. Wykonywał pan utwory z przesłaniem, ale i krotochwilną, uroczą piosenkę "No co ty na to", wspomnianą "Dumkę na dwa serca", utwór średniowieczny w jazzowej oprawie. I Haendla.
- Były jeszcze festiwale muzyki jazzowej i festiwale muzyki współczesnej. Jestem muzykiem, kocham muzykę. Uważam, że w tej różnorodności wszechświata została nam dana jak najlepszy deser. Doceniam ten niezwykły podarunek w różnych jego przejawach. Nie ograniczam się gatunkowo. I chciałbym więcej eksperymentować.

- Żeby się sprawdzić??
- Ja po prostu to lubię. Odczuwam radość z różnorodności, a uprawianie jednego gatunku jest dla mnie jak szukanie schabowego w chińskiej restauracji. Wszystko ma swoje smaki, a ich odkrywanie i przyrządzanie jest wielką przygodą. Dlaczego z tego nie korzystać?

- Jakoś szczególnie dba pan o głos, szkolony notabene w akademii?
- Staram się nie przeziębiać. I odpoczywać, spać. Bo nie oszczędzam się, prawie na każdym koncercie używam swoich trzech oktaw.

- Pana kariera mogła być bardziej spektakularna. "Wystarczyło" poddać się wizażystom i odpowiedzieć na oczekiwania tzw. przeciętnej publiczności.
- To kwestia wyboru. Wybieramy to, co jemy, gdzie i jak mieszkamy, to, co kochamy i co daje nam satysfakcję. Co nas rozwija i co rozwija publiczność. Czy idziemy po linii najmniejszego oporu, wspinając się na szczyty popularności, czy pozostajemy sobą i podążamy za intuicją. Ja wybrałem tę drugą drogę i nie narzekam.

- Niewiele wiemy o pana życiu pozaestradowym. Poza tym, że wędkował pan z dziadkiem i że pana pasją jest dendrologia.
- Opiekuję się starymi i nowo posadzonymi drzewami. Kupiłem stare gospodarstwo pod moim rodzinnym Kaliszem, komponuję i aranżuję w nim przyrodniczo. Jeżdżę tam na spotkania z samym sobą i ze wszystkimi, których kocham.

- Co jeszcze pan zdradzi?
- Nic. To duża niezręczność i niestosowność - sprzedawać prywatność. Nie po to muzykuję, żeby grać główne role w bulwarówkach. Szczególnie, kiedy chce się po prostu normalnie żyć i mieć z tego przyjemność.

- Trochę niepokoi mnie, że w wielu kwestiach nie potrafię się z panem nie zgodzić. Odrobina konfliktu dobrze by tej rozmowie zrobiła.
- Spierać się nie ma potrzeby. Większą wartością jest szacunek dla czyjegoś wyboru.

- Na koniec, wracając do "Signs": to pewno była dla pana znakomita lekcja angielskiego?
- Nagrywając, staram się używać poprawnie polszczyzny, choć nie zawsze jest to łatwe ze względów muzycznych. Miałem ambicję, żeby podobnie nagrać po angielsku. A ponieważ wszystko najbardziej lubię robić po polsku, zgłębianiu angielskich tekstów poświęciłem sporo czasu. I zamęczałem Wendy, pytając o wszelkie niuanse, asocjacje. Zależało mi, żeby piosenki stały się opowieściami, wyrażonymi najprostszym językiem. Żeby nie metaforyzować, ale mówić emocjonalnie, wprost.

- Teraz przyszedł czas na błogosławione lenistwo?
- Nie. Zaczyna się praca promocyjna. Odpocznę dopiero w lutym. Ale za wszystko jestem wdzięczny.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska