Mirosław Połatyński: W sypialni stały robociarskie buty

Iwona Kłopocka-Marcjasz
Iwona Kłopocka-Marcjasz
Mirosław Połatyński
Mirosław Połatyński Paweł Stauffer
Rozmowa z Mirosławem Połatyńskim, aktorem i reżyserem.

- Od 10 lat mieszka pan i pracuje w Toronto. Co pan mówi, gdy pytają, kim pan jest?
- Odpowiadam, że jestem polskim Kanadyjczykiem, bo od 7 lat mam kanadyjskie obywatelstwo. W Kanadzie to powszechne, że jest się skądś. Tam, inaczej niż w Stanach, gdzie pożądana jest amerykanizacja, nie ma presji na asymilację. Asymilacja polega tylko na tym, by zrozumieć mechanizm funkcjonowania tego społeczeństwa. Jeśli np. sunnici gdzieś na świecie nienawidzą się z szyitami, to w Kanadzie nie mają prawa tego robić. Tu każdy obywatel jest równy, wszystko regulują demokratyczne zasady. Są kamienice, których mieszkańcy nie życzą sobie dzieci do piątego roku życia. Ja sam mieszkam w domu, w którym nie można mieć psów. Kocham psy i bardzo mi się ta zasada podoba, bo nie ma nic gorszego niż czworonóg wyjący z tęsknoty za panem na 40 metrach kwadratowych.

- Jaką negatywną polską cechę stłumiła w panu Kanada?
- Przez długi czas byłem wystraszony, że będą mnie ciągle oceniać, patrzeć jak na kogoś obcego, z zewnątrz. Ale w Kanadzie żyje się z większym oddechem niż w Polsce. Tam nie przykleja się ludziom łatek. Poza tym Kanadyjczycy to grzeczny naród. Przez tyle lat nie widziałem tam na ulicy agresji. Kiedy w sklepie ktoś podnosi głos, natychmiast mu się zwraca uwagę. Wysoką kulturę widać też w autobusach miejskich, w metrze. Obowiązuje zasada "nie dotykaj mnie". W autobusach nie ma więc tłoku. Kiedy kierowca widzi, że wejście kolejnego pasażera naruszy prawo do nietykalności innych, po prostu zamyka drzwi. Wszyscy spokojnie czekają na następny, nikt nie sarka.

- Kanada zawsze jawiła nam się jako kraj pachnący obietnicą lepszego życia.
- I tak jest, jeśli ktoś wie, czego chce. Na początku bałem się też, że trudno będzie mi otwierać różne drzwi. Okazało się, że tam nie trzeba głośno pukać. To państwo bardzo przyjazne ludziom, którzy chcą się realizować. Gdybym sobie wymyślił, że chcę być lekarzem, to poszedłbym na studia i to zrealizował.

- Pan sobie wymyślił, że będzie reżyserem. A przypomnijmy, że był pan już po czterdziestce, miał za sobą ponad 20 lat pracy na deskach Teatru Kochanowskiego, gdzie grał pan główne role, był ceniony i nagradzany.
- Lubię wyzwania. Chciałem zrobić reżyserię w Europie - próbowałem w Monachium, Berlinie i Wiedniu, bo biegle znam niemiecki, ale wszędzie obowiązywał limit wieku - 28 lat, a poza tym obowiązywały pełnowymiarowe studia, bo nikogo nie obchodziło moje dotychczasowe doświadczenie i jako aktora, i jako wykładowcy na niemieckiej uczelni teatralnej. A w Kanadzie wiek nie jest żadną barierą, natomiast doświadczenie jest wręcz niezbędne. Żeby dostać się na studia, musiałem spełnić dwa warunki - zdać egzamin z języka i dostarczyć trzy zalakowane koperty z referencjami z pracy. W Kanadzie uważają, że jak ktoś ma pracować jako reżyser, to musi mieć doświadczenie, bo inaczej nie zaryzykują i nie dadzą mu pieniędzy. W Polsce robi się scenki pod okiem mistrza, a w Kanadzie już na studiach dostawaliśmy budżet na realizację spektaklu. Tam się od razu rzuca na głęboką wodę i negatywnie postrzegana jest ostrożna postawa. Obowiązuje zasada - pokaż, co potrafisz, łam zasady i przełamuj rutynę. To bardzo twórcze i mobilizujące.

- Stać pana było na drogie studia w York University?
- Więcej na tej uczelni zarabiałem, niż za studia płaciłem. To też jest charakterystyczne. Kiedy dowiedzieli się, że jestem aktorem i mam doświadczenie pedagogiczne, zaproponowano mi zajęcia na wydziale aktorskim, byłem też asystentem szefa wydziału i pracowałem w uczelnianej bibliotece.

- Język nie był dla pana barierą?
- Kiedy przyjechałem do Toronto, prawie nie znałem angielskiego. Najpierw był więc intensywny kurs ESL (English as a Second Language), co robią wszyscy emigranci. A potem na York University wybrałem kierunek uznawany za jeden z umożliwiających najszybciej na świecie zdobycie biegłości anglistycznej. To bardzo ciekawa, wszechstronna i ekstremalna nauka języka. Z jednej strony konwersacje, z drugiej pisanie tony esejów na przeróżne tematy. Oprócz tego obowiązkowe kółka - w jednym tworzy się "parlament" i uczy się przemawiania na tematy polityczne i społeczne, w innym jest nauka poprzez śpiewanie, w kolejnym kształci się umiejętność opowiadania różnych historii. Oczywiście było też kółko teatralne. Do pomocy mieliśmy podręczniki pisane przez najwybitniejszych specjalistów od pułapek językowych i błędów popełnianych przez poszczególne nacje.

- Miał pan chwile zwątpienia?
- A kto ich nie ma. Uczyłem się do upadłego, przez 24 godziny na dobę, a jak ogarniało mnie zwątpienie, to pomagały mi... buty. Kupiłem sobie takie robociarskie buciory, jako symbol ciężkiej pracy. Stały w rogu sypialni i przypominały, że jak nie zdam języka, to pewnie będę musiał szukać fizycznej pracy.

- Tymczasem już pół roku po ukończeniu reżyserii założył pan własną kompanię teatralną Atlas Stage Productions Canada. Ma pan budynek, stały zespół?
- W Kanadzie teatr inaczej funkcjonuje niż w Polsce. Stałych zespołów praktycznie nie ma. Są natomiast należące do gmin lub państwa fantastycznie wyposażone centra kultury ze scenami, o jakich u nas można tylko marzyć. Jeśli ktoś ma pomysł na przedstawienie, pisze projekt, ubiega się o grant na jego sfinansowanie i wynajmuje scenę do jego realizacji. Mój zespół teatralny jest w miarę stały, ale robię też castingi, by poznawać nowych aktorów.

- Oni żyją z zawodu?
- Z teatru bardzo mało, raczej z filmu. A kiedy nie mają propozycji, zarabiają w inny sposób. Jedna z moich aktorek trzy lata pracowała w ochronie lotniska, wiele dziewczyn pracuje w barach, sprzedają ubezpieczenia. Kiedyś zagrał u mnie Colin Murphy, aktor telewizyjny i filmowy, bardzo się zdziwił, że zamierzam mu zapłacić. Nie oczekiwał tego, po prostu marzył, by ktoś go wziął do teatru, bo - jak powiedział - w teatrze robi się role, a filmie nigdy nie wiadomo, co z tego wyjdzie.

- A pan żyje ze swojego teatru?
- Moja kompania jest instytucją non profit. Żyję z aktorstwa. W Kanadzie produkowany jest np. bardzo popularny serial "Nikita". Sam nie wiem, w ilu odcinkach wystąpiłem, zdarzało się, że w jednej scenie grałem policjanta strzelającego do złoczyńcy, a za chwilę w innym ujęciu, tegoż złoczyńcę uciekającego przed stróżem prawa. Zagrałem też w produkowanym dla Discovery serialu o katastrofach lotnicznych. Spotkałem się na filmowym planie z Michaelem Douglasem, Robinem Williamsem, Kieferem Sutherlandem.

- Robi pan teatr dla Polonii?
- Działam na pograniczu kultur. Zapraszam przedstawienia z Polski, ale nie ściągam komercji, choć to pewny sposób na pełną widownię - rzucić na afisz stare dobre nazwiska, które nasi emigranci pamiętają i sprzedać na pniu 800 biletów. Polski teatr cieszy się tam dużym poważaniem. Kiedy zaprosiłem Marka Fiedora z "Bitwą pod Grunwaldem", wynająłem najlepszą scenę w centrum Toronto. Kiedy robię sztukę po angielsku, to zapraszam polonusów i tłumaczę im tekst na polski. Młodzi emigranci z Polski raczej nie chodzą do teatru, więc staram się ich zachęcić ciekawym repertuarem. Ostatnio dostałem list z podziękowaniem od dziewczyny, która napisała, że po raz pierwszy mogła spędzić wieczór w teatrze wspólnie ze swoją mamą. Zajmuję się też promocją kanadyjskiej kultury w Polsce. Przetłumaczyłem siedem sztuk kanadyjskich autorów, wszystkie były grane w kraju, niektóre sam wyreżyserowałem, jak ostatnio "Randkę w ciemno" w Teatrze Palladium.

- Zatrudnia pan artystów polskiego pochodzenia?
- Plakat do pierwszego przedstawienia powstałego w Atlas Stage projektował nieodżałowany Bolek Polnar. Scenografię, muzykę, plakaty zwykle robią polscy artyści. Aktorów mam kanadyjskich, ale są wśród nich ludzie z polskimi korzeniami. Kilka lat temu przygotowywałem do studiów w łódzkiej filmówce córkę polskich emigrantów. Ania jest już po dyplomie, wraca do Toronto i prawdopodobnie będziemy razem pracować. Zdarzają się też inne historie. Córka aktora, który karierę zaczynał u Jarockiego, wyjechała z rodzicami z Polski, mając dwa lata. Skończyła studia w Nowym Jorku, bardzo słabo mówiła po polsku. Zagrała w moim przedstawieniu, z którym w 2008 roku odwiedziliśmy kilka miast w Polsce. I nagle oświadczyła, że nie wraca do Kanady. Poznała aktora Teatru Narodowego w Warszawie, wyszła za mąż, urodziła dwoje dzieci.

- Tęskni pan za Polską, Opolem, teatrem?
- Tęsknię. W Opolu wciąż mam moje stare mieszkanie. Rozstanie z "Kochanowskim" było jak odcinanie pępowiny. Noc po ostatnim zagranym tu spektaklu spędziłem na Małej Scenie, spałem na podłodze, zagrzebałem się w liściach, które stanowiły element dekoracji. Portier kilka razy do mnie zaglądał, czy wszystko w porządku. Na dobrą sprawę teraz już mógłbym prowadzić moją kompanię teatralną z Polski. Świat bardzo się skurczył. To, gdzie mieszkasz nie ma dużego znaczenia. Ważne, co chcesz robić.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska