Musiało się coś narodzić

Ewa Bilicka <a href="mailto:[email protected]">[email protected]</a> 077 44 32 582
Rozmowa z Dorotą Namaczyńską i Ewa Głowaczewską z zajazdu "Karolinka" w Gogolinie.

Kiedyś mówiono o nich królowe garmażerki, bo słynęły w Opolu z produkcji pierogów, krokietów i sałatek. Potem otworzyły luksusową restaurację w Opolu. Dwa lata temu zniknęły z miasta wojewódzkiego po to, by w Gogolinie otworzyć zajazd "Karolinka".
Tam się spotykamy: restauracja dla 200 gości, kilkadziesiąt miejsc hotelowych, 2 hektary posiadłości z trzema barami grillowymi, placem zabaw dla dzieci.
Wywiad zaczynamy z opóźnieniem (pani Dorota najpierw musi dać parę rad pracownicom na recepcji) i kilkukrotnie go przerywamy.

- Jak i gdzie się spotyka idealną wspólniczkę?
D.N: - W sali porodowej! Pierwszy raz zobaczyłyśmy się właśnie na porodówce. Moja córka jest o godzinę starsza od syna Ewy. Po porodzie leżałyśmy w tej samej sali. Po wyjściu ze szpitala przez rok nie miałyśmy z sobą kontaktu a następnie okazało się, że dostałyśmy mieszkania w tych samym blokach. Spotkałyśmy się w blokowej windzie...

- I powiedziały panie sobie: to przeznaczenie, zakładamy spółkę?
E.G.: - Nie. To przyszło z czasem, bodaj w 1993 roku. Jestem z wykształcenia geologiem, moja firma została rozwiązana. Mogłam pracować w ówczesnej Wyższej Szkole Inżynieryjnej w Opolu, jednak jakoś mnie nie ciągnęło do świata nauki: ci sami ludzie, praca w określonych ramach i mało dynamiczna...
D.N.:- ... ja wcześniej pracowałam w banku. Jednak widziałam, że prywatyzacyjny pociąg nabiera tempa i najwyższa czas do niego wsiąść. Zrezygnowałam z dobrej pracy w banku na rzecz prywatnej firmy, do której dołączyła Ewa.
E.G.: - Faktem jest jednak, że los dał nam wyraźny znak, że jesteśmy z tej samej gliny ulepione...

Przerwa: Do właścicielek zajazdu zgłaszają się przedstawiciele pobliskiej stadniny. Trzeba omówić sprawę wynajmowania od nich wozu i koni, wybadać czy zwierzęta są łagodne oraz chodzą w bryczkach.

- Ponoć pierwsze duże pieniądze zarobiły panie na pakowanych pierogach? Jak się dochodzi od pierogów do zajazdu wartego ponad 4 miliony złotych?
E.G.:- Pierwszy zarobek miałyśmy nie na pierogach, ale na... paszach! To był kompletny przypadek: spotkałyśmy Czecha, który uświadomił nam, że czeskie pasze świetnie się sprzedają w Polsce. Zaproponował, że da nam tira z towarem i jeśli sprzedamy pasze z zyskiem, to cześć tego zysku sobie zatrzymamy.

- Ot tak, dał paniom tira z paszą?
- E.G.: - Wtedy żyło się wedle zasady: ja nie mam nic, ty nie masz nic, razem robimy interes. Bez pieniędzy można było coś kupić, sprzedać i zarobić. Na każdym tirze paszy zarabiałyśmy sporo pieniędzy.
D.N.: - Produkcja pierogów przyszła później, to była kwestia zainwestowania kapitału oraz naszej dewizy w interesach a brzmiała ona: nic nie jest wieczne. Wtedy Opolszczyzna wojskiem stała, garmażerka i przetwórstwo były branżą z dużymi szansami na sukces. Zaczęłyśmy produkować wyroby garmażeryjne: pierogi, gołąbki, krokiety, sałatki dla jednostek z całego Śląskiego Okręgu Wojskowego a nawet dla krakowskich jednostek...
E.G.: - W 1997 zgodnie z dewizą w interesach nie ma nic wiecznego wynajęłyśmy od miasta Opole lokal po księgarni w Rynku i stworzyłyśmy tam restauracje "Wirtualną"... Śmiem twierdzić, że była to w Opolu pierwsza elegancka restauracja po prl-owskiej gastronomicznej nijakości.

Przerwa. Do pani Ewy dzwoni odbiorca prosiaka pieczonego zamówionego na wesele syna. Trzeba wytłumaczyć jakie będzie nadzienie i w ogóle jak takie prosię smakuje.

- A gdzie w tym całym biznesowym zamieszaniu był czas na wychowanie dzieci?
D.N.: - Oczywiście, że nie było łatwo. Z drugiej jednak strony miałyśmy to szczęście, że nasze dzieciaki były w podobnym wieku więc wychowywały się razem, problemy wychowawcze dzieliłyśmy między siebie, wspólnie matkowałyśmy dzieciom. Mieszkałyśmy w jednym bloku, gdy Ewa doglądała interesu, ja pilnowałam jej i swoich dzieci. Kiedy Ewa jechała na wczasy z dzieckiem, brała też i moje a ja mogłam zostać na miejscu i pracować.

- Dzieci przejmą w przyszłości interesy?
- D.N.: Trudno powiedzieć, jeszcze się kształcą, szukają miejsca w życiu. Ale interesują się naszą działalnością gospodarczą, pomagają przy obsłudze imprez.

- Jako najemcy otrzymały Panie prawo kupna Wirtualnej. Ale rok temu, niemal zaraz po zakupie szybko ją Panie sprzedały. To było ogólne zaskoczenie...
D. N. - Nie dla nas, bo przecież my wiedziałyśmy, że w interesach nie ma nic wiecznego. Miałyśmy świadomość, że po 8 latach działalności, aby utrzymać popularność na opolskim rynku restauracyjnym, należałoby Wirtualną zburzyć, zaorać i jeszcze raz wybudować. Lepiej było wybudować coś całkiem nowego. Zauważyłyśmy, że ludzie coraz częściej na weekendy wyjeżdżają za miasto. Wniosek był prosty: budujemy zajazd. Mąż zresztą od dawna miał pomysł na zajazd-dom weselny. Nasze plany długo było trzymane w tajemnicy, także wtedy, gdy projekty zajazdu już leżały na deskach projektantów a my jeździłyśmy po województwie w poszukiwaniu ziemi pod inwestycję.

- Wspomniała Pani o mężu. A więc ta spółka nie jest czysto kobieca?
D.N.:- Współpraca z mężem to sprawa naturalna. Ma on wykształcenie ścisłe, zna się na maszynach i elektryce - więc w tej dziedzinie zawsze nam pomagał. Był niezastąpiony przy budowie zajazdu, to on pilnował robót a my zarabiałyśmy na inwestycję. Zanim weszłam w spółkę z Ewą, miałam dwóch mężczyzn wspólników. Niestety, panowie najczęściej sądzą, że sam fakt iż są mężczyznami daje im monopol na rację a takie podejście nie służy partnerskim interesom.
E.G.: - Potwierdzam: w biznesie panowie zbyt często rozmawiają ze swymi wspólniczkami jak z typowymi blondynkami. My zaś z Dorotą nawzajem się doceniamy, szanujemy, mamy wyraźny podział kompetencji i jedna drugiej nie wchodzi w paradę.

Przerwa: - Pani Dorota zauważa krzywy obrus na stole a zbliża się pora wydawania obiadu gościom zajazdu. Wydaje stosowne polecenia kelnerom.

- Dlaczego uciekły Panie z Opola?
D.N.: W Gogolinie spotkaliśmy się z urzędniczą życzliwością, to ona tak naprawdę tworzy dobry klimat do robienia interesów. Tak jak w szpitalu pacjent łatwiej dochodzi do zdrowia, gdy przychodzi do niego uśmiechnięta a nie skrzywiona i zgorzkniała pielęgniarka, tak interesy robi się łatwiej, jeśli wiadomo, że urzędnik nie jest nam wrogiem. Przykład: na jednym z podań złożonych w gogolińskim magistracie mylnie napisałam datę. Urzędniczka następnego dnia do mnie zadzwoniła, powiedziała w czym problem. Przyszłam, poprawiłam i po kłopocie, nie było żadnego opóźnienia w rozpatrzeniu sprawy. A w Opolu dostałabym w terminie urzędowym pismo wzywające do wyjaśnień. I już miałabym co najmniej dwa tygodnie stracone. Poza tym liczyło się wszystko inne: lokalizacja ładnych działek; fakt, że w tym rejonie jest usytuowanych wiele poważnych firm, które byłyby naszymi potencjalnymi klientami; wreszcie mieszkańcy - oni lubią wychodzić na weekend z domu, choćby na niedzielny obiad do zajazdu.

- Gdyby dwadzieścia lat temu, w szpitalu gdzie pierwszy raz spotkałyście się, ktoś paniom powiedział: w 2005 roku wybudujecie zajazd na 2 hektarowej posiadłości to...
D.N i E.G.: - Myślałybyśmy, że to sen, jakiś szok poporodowy. Teraz wiemy, że nie ma rzeczy niemożliwych.

- Dziękuje za rozmowę

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska