Nie uszkodzić Szymborskiej

Fot. Bogusław Rawiński
Michał Rusinek i Wisława Szymborska.
Michał Rusinek i Wisława Szymborska. Fot. Bogusław Rawiński
Z Michałem Rusinkiem, sekretarzem poetki, rozmawia Danuta Nowicka.

- Domyślam się, że nie załatwiał pan pracy przez urząd zatrudnienia...
- Kiedy tylko powstała myśl o zatrudnieniu sekretarza, znajomi pani Szymborskiej zaczęli intensywnie szukać. Pojawiło się kilka kandydatur. Mój kontrkandydat wyróżniał się doświadczeniem w dyplomacji, ale oczekiwał instytucjonalizacji; zażądał biura i sekretarki. Co prawda Günther Grass już od dawna posiada sekretariat, ale to człowiek inaczej funkcjonujący. Homo politicus.

- Co przesądziło o tym, że został pan wybrany?
- Przecięcie kabla. Po Noblu nieustannie dzwonił telefon. Amerykanie najwyraźniej nie pamiętali, że kiedy u nich jest siódma wieczorem, to w Polsce trzecia nad ranem. Do gniazdka nie było dostępu, więc zdecydowałem się użyć nożyczek. Potem kupiłem automatyczną sekretarkę i groźnym głosem nagrałem coś w rodzaju ostrzeżenia.

- Jak zaczął się pan przedstawiać?
- "Sekretarz pani Szymborskiej". Natomiast Amerykanie, którzy to słowo widocznie odbierają jako deprecjonujące, zwracają się do mnie per "asystent". Pełnię funkcję o charakterze głównie administracyjnym. Oczywiście mam pozwolenie, żeby samemu reagować na co bardziej kuriozalne lub oczywiste prośby, np. o to, by nadać jakiejś szkole, przedszkolu czy żłobkowi jej imię. Ona uważa, że za życia nikt nie powinien na to się godzić, ale proszący wzięli się na sposób i obierają sobie patronów w postaci polskich noblistów. Wtedy już nie da się zaprotestować.

- Pana rola ma niewiele wspólnego z funkcją sekretarza literackiego...

- Dwa czy trzy razy zdarzyło się, że sprawdzałem coś w bibliotece czy w słowniku. W mojej pracy chodzi o to, by pani Szymborska miała więcej czasu, bo potrzebuje go wiele, również na czynności, zdawałoby się, mało angażujące. Zawsze powtarza, że, jeśli chce coś napisać, musi mieć pewność, że będzie miała spokój i długo przedtem, i długo potem.

- Udało się zlikwidować "żółwia"?

- Żółwie mają to do siebie, że są długowieczne. Czerwona teczka, zarezerwowana dla spraw spychanych na potem, o których się co jakiś czas przypomina, wciąż istnieje i pewno tak już pozostanie. Gdyby odpowiadało się na wszystkie prośby i propozycje, zabrakłoby czasu na normalne życie.

- Rozpoczął pan pracę siedem lat temu. Czy Szymborska z tamtego okresu i dzisiaj to dwie różne osoby?
- Zmiana przede wszystkim polega na tym, że przyzwyczaiła się do nowej sytuacji i lepiej umie sobie z nią radzić.

- To znaczy?

- Zbudowała sobie rodzaj ochronnego pancerza, częściowo zrobionego z ludzi, a częściowo z urządzeń technicznych. Poprosiła nawet, bym kupił komórkę, z czym wiąże się pewna anegdota. Kiedy do mnie pierwszy raz zadzwoniła, odezwałem się: "Dzień dobry, pani Wisławo". Ona na to: "Skąd pan wie, że to ja?". - "Wiem, bo widzę" - odpowiedziałem i natychmiast usłyszałem: "Niech pan poczeka, bo nie jestem ubrana". Potrafi też być bardziej kategoryczna niż na początku - choć często moimi ustami.

- Pan się zmienił?
- Pewno zabrzmi to jak przechwałka, ale chyba udało mi się pogodzić dwie różne role: sprawić, by Szymborska występowała publicznie, szumnie mówiąc - z korzyścią dla polskiej kultury, i żeby przy tym jej samej zanadto nie zmęczyć, nie uszkodzić. Musiałem się wykazać paradyplomatycznymi zdolnościami. I jakoś się ośmielić, choć wcześniej zdążyliśmy się już poznać. Ze znajomymi kiedyś założyłem lożę miłośników limeryków i pani Szymborskiej. Ze względu na jej dorobek limeryczny, zaproponowaliśmy honorowe i rzeczywiste członkostwo. Zmiana polega także na tym, że się zaraziłem zabawą słowem, którą ona bez przerwy się zajmuje, i teraz np. mam stałą rubrykę z limerykami w "Gazecie Krakowskiej".

- Szymborska je czyta?
- Co piątek delikatnie podsuwam jej gazetę.

- Co z tego wynika?

- Ma taki dobry zwyczaj, że nie wypowiada się na temat czyjejś twórczości, w moim przypadku robi jednak wyjątek. Od czasu do czasu mam okazję usłyszeć jakąś techniczną uwagę.

- Wspomniał pan, że praca sekretarza ma coś z dyplomacji. W tych sferach doskonale się zarabia.
- Swoich zysków nie przeliczałbym na złotówki. Przede wszystkim cenię sobie, że udało mi się zaprzyjaźnić się z pewnym środowiskiem, bardzo ciekawym i wartościowym, i że otworzyły się przede mną różne możliwości.

- Podobno lepiej panu płacą za wiersze, niż noblistce...

- Myśli pani o tych dwu samochodach które wygrałem za dwa krótkie wierszyki? Przeliczyliśmy szybko i okazało się, że podzielenie miliona dolarów Nobla przez dwieście wierszy, za które pani Szymborska dostała Nobla, nie daje ceny auta.

- A co z premiami za pracę? Choćby w postaci dobrego słowa czy uśmiechu?

- Częściej spotykają mnie nagany i kary. Jeśli coś nawalę czy zapomnę, pani Wisława każe mi otwierać słoiki albo puszeczki z kawiorkiem.

- Mówi przy tym: "Nie popisałeś się, Michale"?

- "Panie Michale". Jest to znak relacji, w której pozostajemy - relacji profesjonalnej. Zresztą chyba jedyny znak...

>B?- Uważa pana za przyjaciela?
- Odpowiem przykładem. Kiedy napisała pierwszy wiersz po tym, jak zacząłem pracować, prosiła, żebym go przesłał, gdzie miał być przesłany, i, broń Boże, nie komentował. Teraz nie zgłasza już takich zastrzeżeń, a wierszy powstało tak wiele, że pewno w przyszłym roku ukaże się nowy tomik.

- Jak pan je ocenia?
- Nie oceniam. Nigdy nie dopuszczałbym też myśli, że mógłbym budować karierę na twórczości Szymborskiej, choć byłoby to poniekąd naturalne. Mam przecież wgląd do jej archiwum. Doktoryzowałem się z zupełnie innego tematu.

- Z tego kontaktu wynikają jednak inne korzyści zawodowe. Choćby ćwiczenia z retoryki.

- Wykorzystuję nawet przykłady w podręczniku do retoryki, który teraz piszę. Także antyprzykłady. Ostatnio rozpoznał nas taksówkarz. Wyszedł z samochodu i powiedział: - Co to dla mnie za zaszczyt wieźć taką osobliwość!

- Towarzyszy pan "osobliwości" w różnych sytuacjach.

- Czasami wręcz się wpycham, z dzikiej ciekawości. Czasem mam z tego powodu traumatyczne doświadczenia. Pani Szymborska, będąc na Litwie, została zaproszona, razem z Grassem i Miłoszem, na lunch do prezydenta Valdasa Adamkusa. Zacząłem i ja szukać swojego nazwiska na liście. Okazało się, że siedzę obok prezydenta, który potem wyznał, że po polsku rozumie, ale nie ma odwagi mówić. Musiałem tłumaczyć, co spowodowało, że mało zjadłem. I mało wypiłem, bo profesjonalna tłumaczka zobaczywszy, że na samym wejściu dla kurażu wlałem w siebie kieliszek wina, ostrzegła - "Niech pan tego nie robi, to tylko złudzenie, że alkohol pomaga. Przez pierwszych dziesięć minut będzie lepiej, a potem zapomni pan słów". Oczywiście tak się wystraszyłem, że sięgnąłem po następne kieliszki. Na szczęście to zdarzyło się tylko raz, inaczej niechybnie wpadłbym w alkoholizm.

- Rozmowa z prezydentem okazała się interesująca?

- Tego rodzaju rozmowy są trudne. Dyplomaci często nie bardzo wiedzą o czym mówić, bo na literaturze się nie znają, zresztą Szymborska nie lubi rozmawiać o literaturze, a już szczególnie przez tłumacza. Czyta po francusku i niemiecku, ale nie ma odwagi mówić w tych językach.

- Bardzo ceni sobie prywatność, więc pewno służy pan za barierę przed wszystkimi, którzy tej prywatności zagrażają?

- Czasami nawet przed przyjaciółmi. Niektórzy początkowo nie rozumieli, że musi się i od nich odciąć i przez pierwsze trzy miesiące po Noblu niejednej osobie się naraziłem. Do tej pory mam wyrzuty sumienia wobec pani Janiny Woroszylskiej, wdowie po Wiktorze, drobnej, niepozornej osobie. O mało jej nie stratowałem, kiedy w Teatrze Wielkim chciała podejść do pani Szymborskiej. Kajałem się za każdym razem, gdy ją potem spotykałem.

- Szymborska obchodzi imieniny lub urodziny?

- Obchodzi z daleka. Jedynie na święta robi prezenty dzieciom. Mój syn dostał od niej jajka-niespodzianki. Zdaje się, że rocznych chłopczyków nie karmi się czekoladą. Ale nie ma sprawy, tatuś i tak wszystko zeżre... Podobna historię mieli nasi wspólni znajomi, kiedy pochwalili się, że właśnie urodziły im się małe pieski. Zaproponowali, żeby pani Wisława przyjechała je obejrzeć, a ona przywiozła ogromną torbę parówek i przez kilka tygodni cała rodzina jadła serdelki na śniadanie, obiad i kolację.

- Że też pofatygowała się. W tym wieku...
- Pamiętam, jakieś dziecko napisało, że strasznie chciałoby, żeby została jego babcią. Bardzo mnie to zdziwiło, bo pani Wisława nie jest osobą nadającą się do takiej roli. Czasami odnoszę wrażenie, że więcej w niej entuzjazmu, zdumienia światem i młodości niż we mnie. Nie mogę się nadziwić, kiedy ktoś mówi o niej jak o starszej pani. Jest jakby pozbawiona wieku.

- Dlatego lubi niespodzianki?

- I dowcipy. Niedawno odbyła się premiera "Makbeta" w reżyserii Andrzeja Wajdy. Nie mogła się wybrać, była czymś zajęta, ale mnie zachęcała: "Niech pan idzie, opowie mi pan treść".

- W związku ze świętami spodziewa się pan dodatkowych zadań?
- Nie, tylko trzeba będzie pójść na pocztę z kilogramami korespondencji, ponieważ na Nowy Rok pani Szymborska produkuje duże ilości tzw. wyklejanek, przeznaczonych dla licznych przyjaciół. Są tego dziesiątki. Przedtem czeka nas wyjazd do Izraela na wieczory poetyckie i m. in. na spotkanie z prezydentem Izraela.

- Już wiadomo gdzie będzie siedział sekretarz?
- Nie wiadomo, ale podejrzewam, że to też może być doświadczenie traumatyczne.

- Trzeba będzie zastosować się do tamtejszej etykiety?

- Domyślam się, iż tylko do podwojonych, jeśli nie potrojonych, środków ostrożności. A z etykietą mieliśmy drobny kłopot w Wilnie. Jest taki zwyczaj, że zanim nie zacznie jeść pierwszy gość, nikt nie ma prawa tego robić. Przy najważniejszym stole najważniejszym gościem była Szymborska. Trzeba jej było delikatnie dać znać, żeby pierwsza wzięła widelec do ręki, bo nie bardzo miała na to ochotę. A już zupełnie zrytualizowane było odbieranie Nobla. Co zresztą było dobrze widać w telewizji.

- Przed wyjazdem do Izraela będzie pan musiał spakować smoking, a poetka kreacje Diora?
- Nie, bo, po pierwsze, nie będzie okazji, by je włożyć, pod drugie - nie posiadam smokingu, a pani Szymborska nigdy nie kupowała u dyktatorów mody. Ona nie inwestuje w tego typu rzeczy. Kreacje na Nobla szyła dla niej pewna polska firma. Zapowiedziano dwa wieczorowe przyjęcia i powstały dwie wieczorowe suknie. Ustalono, że niebieska będzie na odbiór, a na następny dzień - brązowa. Niestety, noblistka zmieniła zdanie i jedna z polskich gazet, której wcześniej udzielałem informacji, chciała mnie zabić.

- Szymborska nigdy się pana nie radzi, co włożyć?

- Nie. Uważa, że mężczyźni, zaś ja szczególnie, są pozbawieni gustu. Przyjmuję to z pokorą.

- Spotyka się z pana rodziną?
- Spędzamy wspólnie jeden dzień podczas wakacji. Poza tym dość często jesteśmy zapraszani na kolacyjki.

- Pana największe zaskoczenia w ciągu siedmiu lat sekretarzowania?
- Czasem zaskakuje mnie jej wierność dawnym przyjaźniom i znajomościom, dystans wobec samej siebie, no i niespożyta inwencja do słownych zabaw. Myślę, że tylko poeci potrafią się tak zręcznie bawić słowami.

- A gdyby któregoś dnia powiedziała panu: "Dziękuję. Żaden sekretarz nie jest mi już potrzebny"?
- Wiele razy groziła, że jeśli nie otworzę słoika, to mnie zwolni.

- Załóżmy, że zobaczy się pan z nią dzisiaj i powie - "Naplotkowałem na pani temat pewnej gazecie", to co pan usłyszy?

- "Mam nadzieję, że pan wie, co pan robi".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska