Opolanie przejechali na rowerach dwa tysiące kilometrów po Afryce

Fot. Archiwum prywatne
Fot. Archiwum prywatne
Spotkali się z życzliwością mieszkańców, pazernością urzędników oraz groźbami partyzantów. Chcą jeszcze do Afryki wrócić.

Samouczek (suahili)

Samouczek (suahili)

Cześć - Jambo, jambo sana
Witamy - Karibu
Jak się masz - Habari? Dobrze (bardzo)- Nzuri (Sana)
Skąd jesteś - Unatoka wapi?
Nazywam się… - Jina langu ni…
Przepraszam - Samahani
Proszę - Tafadhali
Pomocy - Nisaidia
TAK - Ndiyo
NIE - Hapana
OK! - Sawa
Dziękuję - Asante!
Podróżujemy - Ninasafiri
Szerokiej drogi - Safari njema
Chcę kupić wodę - Ningependa kununua maji
Poszukuję urzędu\Gdzie jest urząd? - Mimi na angalia tu ofisi/Ambako ni ofisi ya
Zgubiłam się/pobłądziłam- Mimi kupoteza nija yangu

Joanna Kardasińska oraz Światosław Rojewski z Opola rozpoczęli swój etap sztafety w Gisenyi standardowo: serwisowanie rowerów, nocleg w pokoju, w którym gościem była też ćma wielkości telefonu komórkowego. O poranku pożegnanie z ćmą i wyjazd.

- Początek trasy zapowiadał się dość niewinne: elegancki asfalt, górskie krajobrazy i malownicze wulkaniczne wybrzeże jeziora Kivu - wspominają.

Szybko jednak zaczął się niekończący się podjazd o 12-procentowym nachyleniu. Po drodze mali Ruandyjczycy pokazywali Polaków palcami: muzungu na rowerach! Będą taką sensacją przez całą trasę. Niektóre mamy chowały przed nimi dzieci do swych domów przypominających połączenie szałasu z lepianką.

Pod koniec podróży, gdy robiliśmy zdjęcia tubylcom, zawsze upewnialiśmy się, czy możemy. Niektórzy wciąż myślą, że aparatem fotograficznym można zabrać duszę - mówi Asia.
Generalnie jednak opolanie spotykali się z ogromną życzliwością mieszkańców Czarnego Lądu, którzy lubili, gdy im opowiadano o Nowaku, byli też szczególnie zaszczyceni, jeśli przyjęto ich zaproszenie na nocleg czy posiłek.

- My też byliśmy zaszczyceni, gdy jedliśmy z nimi kolację. Często przy świecach, bo nie było elektryczności. Częstowano nas między innymi mlekiem, ryżem, potrawką ze skórek kurczaka, fasoli i ruandyjskich przypraw. Często rodzina nie zjadła dopóki nie miała pewności, że my już najedliśmy się - mówią podróżnicy.

Projekt Afryka Nowaka

Projekt Afryka Nowaka

W latach 1931-1936 Kazimierz Nowak, jako pierwszy człowiek na świecie, samotnie przemierzył afrykański kontynent, podróżując rowerem: z Trypolisu w północnej Afryce do Przylądka Igielnego na jej południowym krańcu i ponownie na północ do Algieru nad Morzem Śródziemnym. Projekt Afryka Nowaka ma służyć nagłośnieniu zapomnianej podróży Nowaka i popularyzacji jego dokonań. Trasa całej rowerowej wyprawy liczy 40 tys. kilometrów przez afrykańskie bezdroża. Wyprawa podzielona jest na 24 etapy pokonywane w formie rowerowej sztafety przez 3-4-osobowe zespoły. Czas trwania projektu około 2 lat. Projekt wystartował 4 listopada 2009. Uczestnikami wyprawy są doświadczeni podróżnicy, osoby kreatywne. Wśród nich Opolanie - Joanna Kardasińska i Światosław Rojewski, którzy jechali wspólnie ze szczecinianinem Radkiem Okieńczykiem.
Trasa ich odcinka wiodła przez Ruandę, Burundi, Demokratyczną Republikę Konga do Zambii. To 2000 km, zwykle przez wyżyny nierzadko siągające 2000 metrów n.p.m.

Polskie akcenty i ziomale
Jedna z miejscowości na trasie siódmego etapu podróży nazywała się Kibeho. Ta nazwa na zawsze utkwi w pamięci Opolan. Mieszkają tam siostry franciszkanki, które stworzyły ośrodek dla dzieci niewidomych, często porzuconych przez rodziców. Bo w wielu wioskach dziecko niepełnosprawne to dziecko niechciane, opętane, złe.

- Ośrodek to efekt współpracy zakonu i polskiego MSZ. Gdy dotarliśmy do ośrodka, na dziedzińcu powitał nas tłum dzieci i siostry - Rafaela, Jana Maria, Fabiana i pracownicy szkoły. Usłyszeliśmy oazowe, wyśpiewane po polsku "Witamy was - Alleluja". Dzieciaki skandowały raz po raz "Afryka Nowaka". Po chwili staropolskim zwyczajem przywitano nas chlebem i solą. Wzruszenie ścisnęło za gardło. To było niesamowite. Mocny polski akcent w sercu Czarnej Afryki - wspominają Opolanie.
Opolanie opowiadali dzieciom o podróżach Kazimierza Nowaka. Te zasypywały gości kolejnymi pytaniami. Ten postój dostarczył podróżnikom wielu niezapomnianych wzruszeń. A smak chleba z solą w środku Czarnego Lądu - będą wspominali latami.

To zresztą niejedyny polski i... opolski akcent. - Spotkaliśmy też ziomala z Opola - śmieje się Asia. - To William Sahinguvu - Burundyjczyk, który studiował we Wrocławiu informatykę, a później przez 7 lat mieszkał i pracował w Opolu. Obecnie jest wykładowcą na uniwersytecie w Butare w Ruandzie. I bardzo miło wspomina swój "opolski" okres życia.

Jeziora i haracze
Większość trasy Opolanie przejechali rowerami. Ale niektóre odcinki - przepłynęli barką, po słynnym jeziorze Tanganika. Tak jak Kazimierz Nowak przed prawie 80 laty. W porcie Uvira znów wywołali sensację. Oto trójka białych z rowerami będzie płynąć barką. Barka to zresztą zbyt szumne określenie na wielką, ale jednak - łódź. Tyle, że poza rowerzystami, pasażerami i przywiezionym paroma ciężarówkami towarem, zmieścił się też samochód terenowy.

- Dostąpiliśmy zaszczytu podróżowania prawdziwą first class, przy "mostku kapitańskim" - mówi Światosław Rojewski .

Rejs trwał dzień i noc. Kierunek wyznaczał Krzyż Południa. Jezioro Tanganika jest bardzo kapryśne. Ludzie tu mieszkający czują respekt przed tą wielką błękitną wodą, która w jednej chwili może przemienić się w czarną otchłań - jak pisał Kazimierz Nowak. Podobno lipiec to najbardziej sztormowy miesiąc. Przez 7 dni i nocy w nowiu nikt nie wypływa na jezioro, bo są olbrzymie fale , które w małej sekundzie potrafią połknąć murzyńskie pirogi. Celem rejsu była Kalemie-Albertville.

A tam czekali urzędnicy prowadzący kontrolę paszportową. Tym razem z uśmiechem pozwolili białym zejść na ląd bez płacenia haraczy. Nie zawsze się tak zdarzało. Często urzędnicy oczekiwali łapówek. Jeśli nie w gotówce - to chociaż w postaci fantów: długopisów, koszulek-firmówek, zeszytów. W miejscowości Moba, siedzibie biskupów, Opolanie zostali przechwyceni przez tzw. oficerow imigracyjnych. Mieli oni bardzo wysokie stawki dla muzungu. Polacy stosowali metodę "non parle francais".

- Jednak miejscowy sierżant pod okiem kapitana był bardzo aktywny i pilny w swoich urzędowych obowiązkach. Pytaliśmy, za co są tak wysokie opłaty - mówi Asia. Odpowiedź brzmiała, że to na długopisy i papier, że muszą nas wpisać do rejestrów. My na to, że damy im kilka długopisów i zeszyt, a jak chcą - to sami się wpiszemy do ich rejestrów, bo nie dysponujemy sumą, jakiej żądali. Naszą odpowiedzią wywołaliśmy salwę śmiechu, ale kontrola bagażowa dalej trwała. Z całej sterty naszych rzeczy największą uwagę strażników przykuły nowakowe tabliczki. Sierżant odłożył na bok aż 5 tablic: 2 dla kapitana, 2 dla szefa głównego i oczywiście 1 dla niego - do domu.

Bywało niebezpiecznie
Afryka to kontynent groźny, także z uwagi na panujące tu choroby. Opolanie musieli nieco zmodyfikować trasę Kazimierza Nowaka i ominąć osadę Mpala, która była zamknięta z powodu panującej tam epidemii cholery.

Najcięższy był odcinek między Moba i Pweto, długości 270 km. Opolanie byli tu całkowicie odcięci od świata, bez łączności komórkowej. Królował tu kult czarnej magii. Wielu tubylców na widok białych na rowerach uciekało, chowało się w krzaki. To właśnie tu trzeba było mieć pewność, że fotografowanie Afrykańczyków nie urazi ich, nie pozbawi poczucia bezpieczeństwa.

- Na wioskach żyje się tak, jak setki lat temu. Obok każdego domu rośnie maniok, parę tyczek fasoli, kilka bananowców. Dzień mija tu na przygotowaniu manioku na kolację, przyniesieniu wody w kanistrach. Ci bardziej aktywni handlują przy drodze kilkoma pałkami trzciny cukrowej, bananami, pieczonymi patatami. Jednak nie sposób pozbyć się wrażenia, że czas się tu zatrzymał - mówią Asia i Światosław.

Rodziny kongijskie są biedne, ale chętnie się dzielą z podróżniakmi maniokiem, fasolą, a nawet mięsem z kurczaka. Jednoczą się z muzungu, który - tak jak oni poszukuje wody w studni, schronienia na noc.

Wieczorami przyglądali nam się z podziwem, jak budujemy nasz dom do spania. Gdy jednej nocy spaliśmy na wysokości 2400 m n.p.m., a było bardzo zimno, chcieli nam przynieść do domu ogień, byśmy nie marzli - mówi Asia.

W namiotach musieli uważać na nieproszonych gości. To teren zamieszkany przez czarne mamby, których ukąszenie jest śmiertelne, oraz przez szczury, które mają w zwyczaju, wgryzając się w ciało, wydzielać enzym przeciwbólowy.

Po opuszczeniu gór Kirungu ekipa zjechała na płaskowyż Marengu. Niedawno rozgrywały się tu krwawe walki ostatniej wojny, żołnierze wyrywali tu serca swoim ofiarom, by mieć nadprzyrodzoną moc.

Wielu tubylców bało się nas, sądząc, że my też reprezentujemy złe moce. Uciekali przed nami w busz - mówią Opolanie.

Ale partyzantka wciąż działa. - Na pewnym odcinku trasy, z przyczyn logistycznych, skorzystałam z pomocy Brytyjczyka z organizacji paramilitarnej MAG, który podwiózł mnie wozem logistycznym. Po drodze zatrzymała nas właśnie partyzantka, przynajmniej tak o sobie mówili. Byli to młodzi chłopcy, w chustach pomarańczowo-czerwonych na głowach, z maczetami w rękach. Żądali pieniędzy.

- Kierowca Kongijczyk tłumaczył im, że nie mamy forsy, ale dla "partyzantów" moja obecność w samochodzie była dowodem na coś zupełnie innego, w myśl zasady: biały zawsze jest bogaty.
Ostatecznie puścili jednak przerażonych podróżnych.

- Organizacja MAG jest bardzo znana w tym rejonie ze swej działalności rozminowywania terenów powojennych, może to zniechęciło ich - mówi Asia.

W tekście wykorzystałam fragmenty wspomnień ze strony www.afrykanowaka.pl

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska