Opolanin: Po 3 tygodniach pracy w Niemczech przywiozę 100 euro

Mirela Mazurkiewicz
Mirela Mazurkiewicz
sxc.hu
- Firma, która mnie tam wysłała mówiła, że pracy jest tyle, że można robić nadgodziny. To bajka - mówi nto Grzegorz Komorowski.

- Nie wiemy co mamy robić - załamuje ręce Karolina Komorowska, której mąż pojechał do Niemiec do pracy. - Przez wiele dni zajęcia dla niego nie było, więc siedział tam bezczynnie. Właściwie powinien już wtedy wrócić do domu, ale każdy myślał, że może to chwilowe problemy i w końcu dadzą mu zarobić - wzdycha.

Grzegorz Komorowski szukał pracy za granicą. Wyjeżdżał do niej już wcześniej i wiedział, że można na tym nieźle zarobić. - Znalazłem ogłoszenie w gazecie, że potrzebne są osoby do sortowaniu surowców wtórnych. Firma ETS z Opola, która szukała ludzi, oferowała, że można niemal z dnia na dzień wyjechać - wspomina opolanin.

Mężczyzna opowiada, że pomimo zapewnień o szybkim wyjeździe, czekał blisko 3 tygodnie. - Za każdym razem dostawałem informację, że tym razem jedzie inna grupa. Straciłem już nadzieję, że ten wyjazd dojdzie do skutku - opowiada.

Pan Grzegorz zaczął szukać pracy w innych firmach, ale wtedy dostał informację z ETS, że ma się spakować i następnego dnia jedzie do Niemiec. - Warunki wyglądały nieźle, bo firma deklarowała, że zapłaci 5 euro na godzinę. Na miejscu okazało się, że na rękę dostajemy 4,60 euro. Przed wyjazdem zapewniano mnie, że będziemy pracowali minimum 37 godzin tygodniowo, ale tak naprawdę zarobić można więcej, bo pracy jest na tyle, że można robić nadgodziny.

Opolanin twierdzi, że w pierwszym tygodniu do pracy poszedł tylko raz. - Mąż dopytywał swojego szefa, kiedy w końcu będzie dla niego zajęcie, ale nie usłyszał żadnych konkretów, tylko tyle, że ma się nie martwić - opowiada pani Karolina. - Po pierwszym tygodniu mieliśmy dostać zaliczkę, żebyśmy mogli kupić chociaż jedzenie, bo zapasy powoli zaczynały się kończyć, ale cały czas słyszeliśmy, że pieniądze będą jutro. To niby ja pojechałem do Niemiec zarabiać, a wychodziło na to, że jeszcze żona będzie musiała mi z Polski wysłać pieniądze, żebym miał tu za co żyć - opowiada pan Grzegorz.

Mężczyzna zdecydował się wracać do Polski. Jest rozżalony, bo - jak wylicza - po trzech tygodniach pracy przywiezie do domu nieco ponad 100 euro. - Po odliczeniu kosztów transportu, ubrań roboczych tyle tego wyszło. Zaliczek nie liczę, bo one poszły na życie tam - skarży się. - Najgorsze jest to, że dla nas pracy nie było, a co tydzień dowozili kolejnych pracowników z Polski.

Jolanta Pluskota, prezes ETS, zarzutami pana Grzegorza jest zaskoczona.

- Nic nie wiem na temat tego, że nie ma pracy. Gdyby ci ludzie nie byli potrzebni, to pracodawca nie prosiłby nas o przysłanie kolejnych osób, za które przecież nam płaci - wyjaśnia Jolanta Pluskota. - Do pracy wysyłamy tysiące osób i zawsze znajdzie się ktoś, komu nie sposób dogodzić. Jesteśmy agencją pośrednictwa pracy, więc na miejscu nie ma naszego przedstawiciela, który mógłby od razu wyjaśnić sprawę, ale można się z nim bezpłatnie kontaktować telefonicznie. Jeśli osoba, która się do państwa zgłosiła ma zastrzeżenia, powinna złożyć do nas skargę. Na pewno sprawdzimy tę sytuację - zapewnia.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska