Panowie życia i śmierci, czyli Międzynarodow Salon Przemysłu Obronnego w Kielcach

fot. Ryszard Poliwoda
fot. Ryszard Poliwoda
Dopiero tu widać, ile pomysłowości wykazuje człowiek, aby drugiego człowieka zaskoczyć, podejść, wytropić, otoczyć, złapać w pułapkę, zastrzelić, rozerwać, spalić, skrócić o głowę lub choćby tylko o stopy.

To przypomina nieco zwiedzanie starej zbrojowni w zamku. Gdy po niej łazimy, dziwimy się, jak wymyślne potrafiły być kształt i konstrukcja urządzeń do zabijania. Na targach nowoczesnej broni w Kielcach mamy to samo odczucie.

Na mnie największe wrażenie zrobiły: kosmiczny smok, pardon, wóz bojowy "Loara" oraz jakby żywcem wyjęty ze studia w Hollywood system lokalizacji ostrzału produkowany przez firmę Pimco, która to nazwa bardziej kojarzy się z cyrkiem niż z wojaczką. O szczegółach nieco później, póki co, krzepiąca informacja dla patriotów: oba produkty są polskie. Tylko dlaczego Loara? Czy Francuzom przyszłoby do głów nazywać swą najlepszą broń imionami polskich rzek?

Lords of War

Międzynarodowy Salon Przemysłu Obronnego w Kielcach to największy i najbardziej prestiżowy plac targowy w Europie Środkowej i Wschodniej, na którym można kupić wszystko, co duzi chłopcy wymyślili do swych zabaw w wojnę. Nad targami, które w tym roku odbyły się na przełomie sierpnia i września, unosił się swąd spalenizny, bo dzień przed otwarciem szalał tu pożar. W TVN 24 wyglądało to nawet groźnie, nie ma jednak dowodów na to, że targi podpalili jacyś orędownicy pokoju; najpewniej winne było czyjeś niechlujstwo.

Swąd swądem, ale na bramie, pilnowanej przez Żandarmerię Wojskową, zameldowali się przedstawiciele trzystu spółek, w tym stu zagranicznych z 25 krajów. Panowie życia i śmierci. Lords of war. No, może nie tak przystojni jak Nicolas Cage, grający główną rolę w filmie pod tym tytułem.

A do tego minister obrony narodowej Bogdan Klich, szef polskiej dyplomacji Radosław Sikorski oraz 15 oficjalnych delegacji rządowych świata, w tym 6 wiceministrów obrony narodowej. Plus kilkanaście tysięcy zwiedzających. Nawet nie chce mi się myśleć, ilu było wśród nich wysłanników tych wszystkich niezliczonych tajnych służb: wywiadów, kontrwywiadów, kontr-kontrwywiadów.

Pośród stoisk brylował swą wysoką sylwetką gen. Gromosław Czempiński, twórca "Gromu", a na dwukołowym pojeździe śmigał po halach red. Wojciech Łuczak. To ten miły łysy facet, którego tak często widujemy w telewizorze, kiedy mowa o uzbrojeniu i wojnie.

Wśród wystawców wiele światowych potęg w produkcji uzbrojenia: Boeing, BAE Systems, MBDA, Raytheon czy Thales. Obok nich nasi rodzimi mocarze w rodzaju Grupy Bumar czy Radwaru, ale i spółki w rodzaju WB Electronics z Ożarowa, firmy założonej zaledwie 11 lat temu w przysłowiowym garażu przez dwóch inżynierów. Dziś filaru polskiej wojny elektronicznej.

Karabin z krzywą lufą

W głośnikach dudni muzyka jak z wojennych filmów, bynajmniej nie z "Klossa" czy "Czterech pancernych". A wokół - działa, moździerze - te samobieżne i do dźwigania na plecach, czołgi i wozy bojowe, platformy mostowe i takie do minowania narzutowego, bo kto by dziś zakopywał miny łopatą. I dalej - pontony desantowe i rakiety, hełmy i karabiny, pistolety i śmigłowce, mundury i chleb w puszce, który ma dwuletni okres ważności, choć i po trzech latach, jak wojsko głodne, to też zje ze smakiem.

Oto produkowany przez Bumar we współpracy z WB Electronics - system "Jaśmin". Ta kwietna nazwa kryje jeden z najnowocześniejszych systemów dowodzenia walką. W skrócie można powiedzieć, że wygląda to tak: dowódca siedzi sobie w czołgu lub innym wozie i obserwuje na laptopie pole bitwy. Obrazy i wszelkie informacje przekazują mu: satelity, krążące w powietrzu niewidoczne samolociki bezzałogowe oraz małe palmtopy przytroczone do pasów rozsianych po terenie żołnierzy. A także minikamery przyczepione do ich hełmów.
W uchu każdego żołnierza słuchawka. Wszyscy mają kontakt ze wszystkimi, a także ze światem zewnętrznym, w ten sposób żołnierz może nawet spod ostrego ostrzału zadzwonić do domu, żeby powiedzieć, że przykro mu, ale dziś znów się chyba spóźni na obiad, więc raczej zje na mieście.

- Ostatnio to nasze cudo kupili Peruwiańczycy - chwali się gospodarz stoiska Daniel Lemke.

Oto produkowany przez wspomniane na wstępie Pimco nieinwazyjny sensor medyczny. Nieinwazyjny, czyli taki, którego nie wszczepia się żołnierzowi jak czipa w psi tyłek, lecz który jest umieszczony w koszuli wojownika. Dzięki temu oficer w wozie dowodzenia wie o swoim żołnierzu więcej niż Wielki Brat, bo nawet i to, czy tamten się boi. Sensor bowiem pokazuje pracę serca żołnierza, częstotliwość oddechów, pozycję ciała, jego aktywność i temperaturę. A jak żołnierza, nie daj Bóg, trafi kula, to sensor natychmiast pokazuje sanitariuszom, w które miejsce weszła i jak głęboko. Scenarzyści filmów science fiction mogliby tu przyjeżdżać po inspirację.

Oto cornershot z Izraela. Rzecz do strzelania, którą najprościej byłoby nazwać karabinem z lufą, która zakrzywia się i umożliwia strzelanie zza rogu budynku. Cel wyświetla się strzelcowi na ekraniku przy kolbie. Znakomita broń do poskramiania arabskiej miejskiej partyzantki. No więc najprościej byłoby to nazwać karabinem, lecz oficjalna nazwa to: jednoosobowy system strzelecki.

Oto lewiatan, czysto polski wyrób. Bezzałogowy wszędołaz kierowany laptopem z dużej odległości. Wielkości solidnego jeepa. Wejdzie w każdy zakamarek albo w linię ognia, zrobi zwiad, postrzela, rzuci granatem, wyciągnie spod ostrzału rannych kolegów.

Zwalczanie siły żywej

Izraelczycy pokazali w Kielcach nie takie cuda. Przebojem targów był "Trophy" (po angielsku Trofeum), system obrony wozów bojowych i czołgów, który dopiero co, bo w lipcu tego roku, testowano w obecności polskich oficerów na pustyni Negew. Mówiąc prosto, specjalne czujniki rozmieszczone w pancerzu tworzą wokół chronionego pojazdu coś w rodzaju niewidocznej półkuli. Wszelkie rakiety, granaty czy naprowadzane pociski, które w nią wlecą, są zbijane z tropu i eksplodują w bezpiecznej odległości od wozu. Trophy to naprawdę solidne trofeum myśli technicznej i miło donieść, że palce maczali w tym także polscy konstruktorzy.

Wojna coraz bardziej zaczyna przypominać grę komputerową, niestety - tu nie darowuje się nikomu "kolejnych żyć". Dlatego o to jedno jedyne trzeba dbać.

Major w polskim bojowym mundurze ogląda kamizelkę kuloodporną przy stoisku firmy Currahee.

- Bardzo wielu naszych "misjonarzy" kupuje u nas prywatnie kamizelki, bo są lepsze od państwowych - tłumaczy Damian Polanek z Currahee. - Razem z kieszeniami to koszt 1,2 tysiąca złotych. Lepiej wydać i czuć się bezpieczniej.

Currahee to też polska firma. - Co to za pretensjonalna nazwa? - pytam.

- Pretensjonalna?! - denerwuje się pan Damian. - Currahee to szczyt w USA. Po indiańsku znaczy: "Nie mam sobie równych". To zawołanie stało się okrzykiem bojowym komandosów z elitarnej Sto Pierwszej Powietrzno-Desantowej USArmy.

Najbardziej urzeka język, jakim producenci broni opisują jej przeznaczenie. Na przykład przy WLKM-ie,
czyli wielolufowym karabinie maszynowym (3,6 tysiąca pocisków na minutę i każdy kalibru 12,7 mmm!!!) napisano, że służy on do... "zwalczania siły żywej". Co może być tą "siłą żywą"? Dzikie zwierzęta?
Albo taka "Loara". Wóz bojowy przeznaczony do strącania samolotów wroga. Potwór, smok... Dwie srogie lufy, wyrzutnie rakiet, radar, kształty jak z nienakręconej jeszcze części "Terminatora". No więc oficjalnie loara służy do zwalczania środków napadu powietrznego. Co nas z powietrza może napaść jak nie samoloty lub śmigłowce? Osy? Ptaki Hitchcocka?

Sama nazwa Międzynarodowy Salon Przemysłu Obronnego też ma w sobie dużo językowego uroku. Ten salon, ta obrona... Chociaż już Rzymianie mawiali: "Si vis pace, para bellum". Chcesz pokoju, szykuj się do wojny.

Rozpikselować sarnę lub wilka

Kolejny hit targów to system lokalizacji ostrzału warszawskiej firmy Pimco. Żołnierz przypina sobie do pagonu pudełeczko wielkości paczki papierosów. Do ucha wkłada słuchaweczkę. Pada strzał. I jeżeli ta kula nie zabije żołnierza, słuchaweczka podpowie mu, na której godzinie padł strzał i z jakiej odległości. Kolosalne ułatwienie w zlokalizowaniu wroga. To cacko od trzech lat jest już na wyposażeniu jednostek specjalnych USArmy.

- Czy nasz "Grom" też już od was to kupił?

- Nie potwierdzam, nie zaprzeczam - uśmiecha się przedstawiciel Pimco.

A co można jeszcze wymyślić w temacie "mundur"? Przecież one już oddychają, wchłaniają, grzeją lub ziębią, żeby nie wspomnieć już o naszywanych na ukos kieszeniach, aby się ręką szybciej wślizgiwała po sprzęt.

- Wiele jeszcze można, panowie, wiele! - tłumaczy Jan Michałowski z warszawskiego Arlenu i pokazuje legitymację pułkownika emeryta, żeby dodać swym słowom znaczenia. - Ostatnio rozpikselowujemy sowę lub wilka, lub sarnę. To zwierzęta, które najlepiej się u nas maskują. Zdjęcie sowy rozbija się na przykład na piksele, potem je kopiuje i te piksele nanosi się na mundur - tłumaczy pułkownik i prosi swą maskotkę, jak mówi o pracownicy, żeby ustawiła się przy manekinie snajpera ubranego w kombinezon uszyty z syntetycznych dębowych liści.

- Czymś się pan może pochwalić?

- Tak - odpowiada pułkownik. - Niedawno oficer straży granicznej czaił się w naszym mundurze na przemytników. Po wszystkim zadzwonił do mnie i powiedział, że facet dosłownie wszedł mu na plecy. Nadepnął na niego.

Targi broni to męski świat. Garnitury, krawaty, na przegubach omegi lub tylko citizeny. Nie ma tu filmowych typów. Ci faceci mogliby równie dobrze sprzedawać sprzęt rolniczy albo meble.
Kobiety, jeśli się tu pojawiają, to jako asystentki, tłumaczki lub hostessy. W tym roku te ostatnie przebrano za czarownice, z miotłami w dłoniach, choć te miotły, bo jakżeby inaczej na takich targach, mają zapewne napęd rakietowy.

Uśmiechają się zalotnie do każdego i pozują ulegle nawet wtedy, gdy się je prosi o czułe pogłaskanie lufy. Profesjonalizm na najwyższym marketingowym poziomie.

Jednak czasem w tłumie śmignie jakaś Queen of War. Na ogół w garsonce bizneswomen, ale czasem i w afrykańskiej pstrokatej bufiastej sukni. Czyżby w Afryce szykowała się kolejna z niezliczonych już wojenek? Podchodzę do takiej delegacji - czarne damy w garsonkach z notesami w dłoniach otaczają kobietę, która wygląda jak żona afrykańskiego kacyka, którą ten wysłał do Europy, żeby przywiozła parę czołgów, bo sąsiednie plemię za mocno podskakuje.

- Excuse me, where are you from?

- From New York. And you? - odpowiada chłodno jedna z asystentek, a może ochroniarka?

Ogromne stoisko Sił Zbrojnych RP też robi wrażenie. I tu znów refleksja językowa. Bo o ile można zrozumieć genezę tych wszystkich rosomaków, turów, żubrów, rysi, to już trudno zgadnąć, jaka nagła babska melancholia ogarnęła nagle tego, który zadecydował, aby system rozpoznawczo-zakłócający nazywał się "Przebiśnieg". Toż wskutek jego pracy nie śnieg zostanie przebity, lecz pancerze, za którymi usmażą się żywi ludzie.

Albo co kierowało facetem, który trał przeciwminowy, a więc maszynę do przetrząsywania ziemi w poszukiwaniu min nazwał imieniem "Bożena". Na cześć żony? A może dlatego, że ta jego Bożena była mistrzynią w przetrząsywaniu mu kieszeni, kiedy znużony wracał z kasyna dla oficerów? Kto tam odgadnie myśli polskiej generalicji.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska