Prof. Jerzy Bralczyk: Pan Bóg słowa nosi

fot. Witold Chojnacki
Prof. Jerzy Bralczyk
Prof. Jerzy Bralczyk fot. Witold Chojnacki
Rozmowa z polskim językoznawcą, specjalistą w zakresie języka mediów, reklamy i polityki.

- "Nagle zacząłem mieć wątpliwości co do każdego słowa, każdej formy, co musiało zaowocować zdaniami nadokazałymi, które niekiedy trudno było skończyć z obawy o ich niewystarczające piękno". Bardzo mi się podobała ta wypowiedź Jerzego Radziwiłowicza, odniesiona do kontaktów z panem, panie profesorze. Bo ja... Nie dość, że stoję przed rentgenem języka polskiego, to jeszcze przyszło mi rozmawiać z postacią pomnikową. Pomnik, najświeższej daty, nosi tytuł "Stół z powyłamywanymi nogami".
- Bardzo mi miło, że ma pani tremę, bo to świadczy o pewnego rodzaju szacunku. Ja także ją mam, kiedy mówię do ludzi. Chciałbym, żeby przyjęli mnie jak najlepiej, a obawiam się, że powiem coś, co nie będzie najstosowniejsze.

- 44 autorów zbudowało "pomnik" z różnych treści. Ze wszystkimi się pan zgadza?
- Oczywiście, że nie. Niektóre są pochwalne, niektóre żartobliwe, powiedziałbym nawet - na granicy prowokacji. Ale kiedy się zastanawiam, dochodzę do wniosku, że fakt, że niektóre rzeczy mi się nie podobają, podoba mi się jeszcze bardziej.

- Wypada z panem "wyjść" na targ? Mam na myśli targ, który w "Stole z powyłamywanymi nogami" opisuje Marek Kochan: jesień, stragany, warzywa i owoce, i wywieszki: na pomidorach - "twarde"...
- Byle nie pomidory. Pomidorów nie znoszę...

- Wobec tego "śliwki - prawdziwe węgierki" (tak, jakby istniały nieprawdziwe), z których "łatwo odchodzi pestka". Dwa miesiące wcześniej można było przeczytać, że wszystkie czereśnie są bez robaków. Jak ma się reklama do rzeczywistości? Wszystko jej wolno?
- Myślę, że nie, ale wszystko zależy od tego, czy trafia do ludzi. Trzeba pamiętać, że jest rozmaicie przyjmowana, w zależności od tego, czy ludzie są na nią otwarci, czy wcześniej się na niej zawiedli i się uodpornili. Oczywiście nie powinna kłamać - może tylko trochę manipulować, co oczywiście nie jest dobre, czasem nawet gorsze niż kłamstwo, ale przecież istnieją mechanizmy zabezpieczające przed traktowaniem adresatów w sposób nie bardzo uczciwy.

- Jakie to mechanizmy?
- Znajomość prawdy. Zdania są w jakiś sposób weryfikowalne. Choć nie zawsze, bo jak sprawdzić, czy coś jest piękne, efektowne i najlepsze? O tym wszystkim dawno temu pisałem w książce "Język na sprzedaż", przyznam jednak, że gdybym miał ją napisać dzisiaj, już bym się tego nie podjął. Reklama bardzo się zmieniła, a poza tym nie ma już granic. Wszystko może być reklamą.

- Lubi pan chodzić do "salonu rzeczy używanych", materacy czy "studia łazienek"? W Opolu działa także "ambasada urody".
- Ciekawe... Kiedyś bardzo nie lubiłem nazw tego rodzaju, wydawały mi się niesmacznie pretensjonalne. Ale jeśli podoba się to użytkownikom, jeśli lubią przebywać w jakimkolwiek salonie, choćby w salonie kartofla, to im na to pozwólmy, skoro dostępny jest im tylko taki. Serio mówiąc, jestem oczywiście przeciwko dewaluacji słów, bo i "salon", i "studio" niewłaściwie użyte w jakiś sposób się niszczą. Kiedyś miały pewne odniesienia, teraz je tracą.

- Złagodniał pan w ocenach...
- Zawsze byłem łagodny, tylko nieraz traciłem cierpliwość. Mam świadomość, że język jest kształtowany poza językoznawcami. My możemy go co najwyżej opisywać i niektóre cechy postrzegać jako mniej pożądane.

- Więc pozostaje przystać na błędy i stwierdzenia w rodzaju "Zjeżdżaj, ty stara k..."?
- Proszę tego nie mówić, nawet w cudzysłowie, bo mówienie sprawia, że stajemy się bardziej obeznani z wulgaryzmami. Oczywiście jest to kwestia rozluźnienia obyczajów, ale załatwianie problemu restrykcjami niewiele daje. Restrykcje często prowokują ludzi do jeszcze ostrzejszych sformułowań. Wydaje się, że pokazanie niestosowności może odbywać się na innej drodze, przez uświadomienie, że używanie określeń agresywnych, wulgarnych często jest znamieniem kalectwa językowego, czyli nieumiejętności opisywania świata w sposób bardziej skomplikowany i bardziej adekwatny. Jeżeli jesteśmy językowymi kalekami, będziemy sięgali po wulgaryzmy.

- Do cytowania ośmieliło mnie pana wystąpienie podczas II Ogólnopolskiej Debaty o Zdrowiu Seksualnym...
- Używałem określeń, które są stosowane, czasami zresztą pieszczotliwie, w języku intymnym. Główną tezą wypowiedzi było to, byśmy raczej o tej sferze mówili jak najmniej. Już lepiej milczeć, niż mówić. Ciszej nad tym łóżkiem!

- Robi się coraz głośniej.
- Bo jest to atrakcyjne. I tu paradoks: media uważają, że jest atrakcyjne, bo jest tabu, rzecz jednak w tym, że jeśli będziemy o tym mówili, to przestanie być tabu i przestanie być także atrakcyjne. Myślę, że nasi dziadowie, a zwłaszcza nasze babcie, wzbraniając się przed nazywaniem rzeczy po imieniu, jeśli ta rzecz w ogóle ma jakieś imię, czynili słusznie; trywializując czy upowszechniając słowa na określenie tego, co dzieje się między ludźmi, gdy są sami, dokonujemy czegoś, czego będziemy żałować. A jeśli nie my, to nasze wnuki.

- Retorycznie spytam, czy nazywając rzecz dosłownie, często ordynarnie, nie kreujemy "złej" rzeczywistości, a przeżyć nie trywializujemy?
- W jakimś sensie - tak. Trzeba pamiętać, że język wpływa na nasze działanie, na postrzeganie świata. Są dwie koncepcje: jedna mówi, że używając agresji słownej, sprawiamy, że w nas samych ona rośnie, że sami siebie indukujemy, a inna - że się rozładowujemy i w ten sposób następuje desensetyzacja, czyli odwrażliwienie. To zjawisko niedobre, bo wtedy w agresywności posuwamy się coraz dalej. Czując, że dotychczasowe słowa nie wystarczają, sięgamy po coraz mocniejsze. Jurand napisał wspaniały wiersz, w którym pokazywał absurdalne, ale obce słowa, używane jako wyzwiska w pyskówce. Pamiętam, że panie wyzywały się w nim od Wernyhory i Terpsychory, np. "Terpsychora z przeproszeniem - fuj!".

- Dzisiaj Michał Rusinek podpowiada dzieciom przekleństwa utworzone na tej samej zasadzie.
- Jest w tym jakiś pomysł. Sama intencja jest wyrażona, a substancji językowej się nie narusza.

- Innymi słowy - przeklinajmy?
- Jeżeli robimy to żartobliwie - czemu nie? Gorzej było kiedyś, gdy przeklinanie wiązało się z zamiarem sprowadzenia na ofiarę nieszczęścia.

- Niektórych strażników języka bardzo rażą zapożyczenia z angielskiego. Czy nie lepsze jednak stringi niż gołopupki, jak proponowali czytelnicy "Polityki"?
- Czasem szukając polskiego odpowiednika, trochę się wygłupiamy - można by nazwać rzecz inaczej, np. tasiemkami. Oczywiście interface'u międzymordziem nie nazwiemy, to byłoby śmiesznie, ale czy trzeba koniecznie wymyślać polskie odpowiedniki? Uważam, że nie należy przesadzać z obawą przed zapożyczeniami. Język polski zapożycza od innych języków, od kiedy istnieje, należy żałować tylko, że z naszego języka przejmuje się tak mało. Wyjątki stanowią ukraiński i białoruski.

- Wracając do zapożyczeń z angielskiego: może należy je odbierać w kontekście polityki, pamiętając, że zachorowaliśmy na nie po transformacji ustrojowej.
- Dlatego, że pojawiło się mnóstwo nowych przedmiotów i zjawisk, wymagających nazwy, a ponieważ już ją miały, przejęliśmy ją razem z nimi.

- Skorzystam z okazji, żeby spytać: na zakończenie lata pojawiło się wiele "promocji". Nie lepsza byłaby "przecena"?
- W tym przypadku mamy do czynienia z daleko posuniętym skrótem myślowym. Kiedyś promocja oznaczała ruch do przodu (było np. promowanie na oficera). Dzisiaj jest częścią pro-mowania, czyli pchania do przodu w sprzedaży poprzez potanienie.

- Wracając do wulgaryzmów, czyli zdziczenia obyczajów. No cóż, "jaki pan, taki kram", że powołam się na jedno z porzekadeł, które przywołuje pan w książce pod tym tytułem. "Porzekadła" uświadamiają, do jakiego stopnia język buduje naszą narodową tożsamość.
- Nie wymieniłem setek innych. Badaniem zależności kultury od języka zajmuje się żywy w latach 80. i 90. ubiegłego wieku kierunek w lingwistyce, który nazywa się językoznawstwem kognitywnym, czyli związanym z poznaniem. Wychodzi się z bardzo oczywistej oczywistości, że język danego narodu świadczy o sposobie postrzegania świata.

- Dlaczego nasi politycy tak rzadko mówią własnym językiem? Ktoś, kto zaledwie debiutuje w tym zawodzie, gorliwie przejmuje nową stylistykę.
- Sprawdzone wzorce wydają się skuteczniejsze, więc je naśladujemy. Czasami zmieniamy język, nie zdając sobie z tego sprawy z tego, że tak się dzieje.

- A może za językiem polityki kryje się inne postrzeganie problemów?
- Jak to słusznie i lapidarnie powiedział prezydent Wałęsa, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.

- I w ten sposób pogłębia się dystans pomiędzy rządzącymi a rządzonymi?
- Dystans nie jest taki zły. Zbyt bliska zależność pomiędzy tym, co pada z "trybuny", a tym, czego sobie życzą słuchacze, przypomina demagogię czy populizm. Mamy zastrzeżenia do polityków, kiedy przemawiają własnym głosem, ale kiedy starają się mówić językiem tłumów, także nie mamy powodu, żeby ich lubić. Ja jeszcze mniej ich lubię, bo nie odpowiada mi populizm i demagogia.

- Czy da się przewidzieć zmiany, jakim ulegnie język przyszłości?
- Jest taka dziedzina, coś w rodzaju futurologii językowej. Ale do jakiego stopnia to się sprawdzi...

- Co przewiduje?
- Że to, co już się dzieje, będzie postępowało. Na przykład zmiany w systemie zaimków.

- Na koniec spytam: czy pan, panie profesorze, popełnia błędy?
- Tak, jestem o tym absolutnie przekonany, tylko nie wiem kiedy. Człowiek się przejęzycza, człowiek mówi, a Pan Bóg słowa nosi. Bywa, że używam nieodpowiednich słów, nieodpowiednich struktur. Łapię się na tym i koryguję. Najgorsze są jednak te błędy, na których się nie łapię.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska